Delta Recon Squad, czyli czy ktoś widział snajperów?

Popełnione zostały liczne błędy.

Pierwszym i podstawowym było założenie, że start w świeżo uruchomionej kategorii „Sniper” na tegorocznym Delta Recon Squad, zamiast trzymania się znanej nam kategorii „Recon”, jest doskonałym pomysłem. A dalej było już z górki.

TL;DR: dla znających już parę podobnych wpisów:
<narzekania na braki w przygotowaniu - nie ma czasu, kasy, obiektów, sprzętu, a pogoda zawsze jest nie taka>
<wzmianki mimochodem o kolejnych próbach zasypania braków w umiejętnościach sprzętem za miliony monet lub wygrzebanym w lombardzie, z różnym efektem>
<lista kolejnych porażek długa jak przebyta trasa, z wyciągniętymi z nich wybranymi lekcjami>
<strzelania klasy trudności „że niby w co mam trafić? Że jak daleko?!” oraz „k..wa, nie widzę tego, a ty?”>
<nagły zwrot akcji – w sumie jednak nieźle poszło, żyjemy i nie byliśmy ostatni>
<dramatyczny powrót na ostatnich nogach i żelkach energetycznych wygrzebanych ze schowka na rękawiczki>
<podsumowanie imprezy i rytualne zaklęcia, że nigdy więcej aż do następnego razu>
<podsumowania rozkminek sprzętowych, wyciąganie wniosków, miejsce na podziękowania dla sponsorów (hint, hint ;-))>

Można sobie tę listę wydrukować i używać jako karty bingo relacji z zawodów tupano-strzelanych. Dlaczego? Bo na tym dokładnie one polegają – na zmierzeniu się z problemami radykalnie odległymi od codzienności, i pokonaniu ich albo ponadprzeciętnym fartem, albo równie ponadprzeciętnym uporem, a w niektórych przypadkach nawet i ponadprzeciętną kreatywnością i inteligencją. I to jest właśnie piękne w tych zawodach, że wszyscy na starcie są jednakowo w d… użej zagwozdce, bo tak właściwie nie wiadomo co będzie na trasie, ale na pewno nie będzie ani łatwo, ani blisko, ani lekko. I dokładnie tak było i tym razem. Muszę sobie sprawić jakąś fajną naszywkę z „Wy to chyba musicie lubić, tak się dać zaorać”, „… i jeszcze za to zapłaciłem” lub czymś w tym stylu.


No to lecimy.

Montaż treningowy z przygotowań

Tradycyjnie, życie i tzw. „inne zobowiązania” przeszkodziły mi w jakimkolwiek regularnym przygotowaniu się do zawodów. Ot, tu się pochodziło trochę, wzięło jakąś przysłowiową cegłę do plecaczka na dłuższy spacer, tam pobiegło trochę dalej niż do Żabki czy na autobus, poleżało z karabinem na długiej osi żeby nie świecić jednocyfrowym nastrzałem i nie zamotać się na zwykłej obsłudze na przykład wkręcając poprawkę „w te drugie lewo”. Uparcie wracała refleksja, że chyba jednak za dużo rzeczy próbuję zrobić naraz, i że żonglując tyloma piłeczkami w końcu którąś z hukiem upuszczę. Na szczęście doba ma aż 24 godziny, a sen jest przereklamowany ;-)

Z pomocą przyszli organizatorzy, umiejętnie dawkując napięcie i przecieki z tegorocznymi planami. Zaczęło się od napadu paniki po tym, jak mimochodem wspomnieli, że tym razem trzeba będzie coś wyławiać z wody, bo z zeszłorocznych głębi z dużym prawdopodobieństwem musieliby wyławiać mnie. Na szczęście szybko zostaliśmy uspokojeni, że to będzie zupełnie gdzie indziej, nie w jeziorze, a raczej na bagnach – ale warto wziąć slipki na zmianę i buciki do brodzenia. Tak zaczęła się rodzić NOPE lista.

Potem się okazało, że tak właściwie nie wiadomo, jak mamy sobie ogarnąć poszczególne tory. Kategoria „Sniper” zakłada, że jeden z zespołu będzie miał karabin klasy wyborowej, czyli taki, którym da się gasić świeczki na ćwierć kilometra (o ile strzelec ogarnia). Drugi miał mieć „zwykły” karabinek, ale brakowało informacji jak bardzo zwykły, a jak bardzo zdolny do gaszenia świeczki, powiedzmy, na tych 125 metrach. Problem się rozwiązał, kiedy zostały opublikowane opisy torów, czyli na 36h przed startem. Znaczy, tak właściwie, rozwiązał się na jakiś miesiąc wcześniej, kiedy już było wiadomo że nie ma czasu na jakiekolwiek zmiany w sprzęcie czy doborze amunicji, ale łudziliśmy się, że karabinek takiej klasy, jaką grało się w kategorii „Recon” – na mniejszych dystansach. To złudzenie udało nam się utrzymać właściwie aż do momentu wejścia na tory strzeleckie, a informację dostarczoną w opisach torów bardzo skutecznie wyparliśmy.

Potem jeszcze się okazało, że dwa zadania będą robione przez specjalistów od tematów, z którymi delikatnie mówiąc powinienem mieć znacznie więcej do czynienia, niż mam. Tropienie to dla mnie zamknięta księga, którą kojarzę głównie z wyglądu grzbiecika na półce „fajnie byłoby to umieć”. Tak samo maskowanie, bo to też jest dla mnie szalenie trudne w praktykowaniu – do sprawdzenia jest potrzebny ktoś, kto się na tym zna, miejsce, w którym ma to sens, i spory czas, który można na to wykroić – i do tego te wszystkie trzy rzeczy muszą być dostępne jednocześnie i w tym samym miejscu. No i maskowanie się w mieszkaniu przed wynoszeniem śmieci jednak nie wystarczy. A tutaj się okazuje, że zadania będą organizować Tac-Kos i Kamyk, czyli wybitni specjaliści dziedzinowi. Kolejne dwa ataki paniki – odhaczone.

To, że u Difou na nawigacji będzie przej...trudno, wiedziałem od zeszłego roku, w związku z czym postanowiłem zasypać problem sprzętem. O tym więcej będzie dalej, więc tu nie było ataku paniki, a jedynie narastające poczucie nadchodzącej klęski. Czyli, codzienna norma w moim wieku.

O zadanie obserwacyjne byłem spokojny, tak samo jak i o medyczne – co jak co, ale wypatrzyć detale i złożyć z nich historię umiemy, jeśli tylko mamy wystarczająco mocne lupy, a z medycyną niezmienne i bezgranicznie ufam Panu Partnerowi. Najlepszym podsumowaniem jego umiejętności jest fakt, że jedynym ale nienegocjowalnym warunkiem wypuszczenia mnie na takie zawody, jaki został mi postawiony w rodzinie, jest to aby na miejscu był także Pan Partner, żeby JakbyCo poskładać mnie do kupy.

A potem, na tydzień przed startem, Pan Partner zadzwonił z informacją o potencjalnie przekreślającej start kontuzji. Mianowicie, skręciła mu się noga w kostce. Zignorowaliśmy to wyjście z sytuacji bez wyjścia, oczywiście, jedynie ustalając że idziemy maksymalnie na lekko, a jakby co i jakby było źle, to sobie odpuścimy w trakcie. Yeah, right. Pan Partner jest znacznie bardziej uparty, odporny i duużo, dużo bardziej nie do zaj#bania niż ja. Szedłby dalej nawet z połamanymi nogami, wlokąc za sobą wszystko co by na tym etapie ze mnie jeszcze zostało.

Ba, nawet na dzień przed startem wyrwaliśmy się na strzelnicę na 100m, potwierdzić sobie zera na broni, ustalić procedury komunikacji jakimi Pan Partner w roli obserwatora będzie mi podawać poprawki i dystanse (nadal zupełnie wypierając opisy strzelań udostępnione dzień wcześniej) i wybrać optykę i optoelektronikę, która nie dość, że mogłaby być przydatna, to jeszcze będzie wystarczająco wielofunkcyjna i lekka, żeby jej targanie przez wszystkie punkty miało sens i szansę powodzenia. Padło na lornetkę multispektralną i mały dalmierz, a odpadł klasyczny spotter scope – częściowo przez jego większą wagę, ale głównie przez to, że dalmierz da się sprzęgnąć z kalkulatorem balistycznym do wyliczania poprawek na odległość, a lornetka multispektralna robi właściwie wszystko oprócz kawy. Otóż pozwala na obserwację w zmiennym powiększeniu w termowizji, noktowizji, zwykłą optyczną, robi zdjęcia, ma GPS, dalmierz i kompas – zupełnie jak ta z Gwiezdnych Wojen, z „Imperium Kontratakuje”. Tylko działa, a nie jest efektem specjalnym. No i waży 750gram, czyli istotnie mniej niż wszystkie zastępowane nią urządzenia łącznie. Postęp, ProPaństwa. Tylko zoom na kanale optycznym jest cyfrowy, więc na wartości maksymalnej detal się już trochę traci – będzie widać, że to twarz, ale już niekoniecznie poznamy czyja. Są granice tego, ile nerek można... pozyskać bez wzbudzania paniki na osiedlu.

Nauczony zeszłorocznym średnio udanym podejściem do liofilizatów jako żarcia głównego na bazie, zorganizowałem sobie takie samopodgrzewające się puszki marki na S, zapakowane w korek, z gotowym daniem – w końcu to jest żarcie do wożenia, nie do noszenia. Bardzo fajny patent, zamówiłem sobie kilka smaków żeby spokojnie przetestować w domu bez obawy o ew. skutki powiedzmy uboczne. Plan był dobry, ale z przyczyn mocno niezależnych paczka dotarła dosłownie na godzinę przed wyjazdem. Skalkulowawszy ryzyko i uzupełniwszy apteczkę o dodatkowy stoperan spakowałem ją tak, jak przyszła.

No i pojechaliśmy, po drodze wertując regulaminy, załączniki dzienne, nocne, opisy zadań taktycznych, strzeleckich, podaną listę punktów nawigacyjnych. Naszą uwagę przykuło zadanie o wdzięcznej nazwie „Oskar 10” i lakonicznym opisie „wytrzymać 3 minuty, warte 30 punktów za zawodnika”. W połączeniu z wymaganą regulaminem maską przeciwgazową z filtrem opis otwierał naprawdę szerokie pole do popisu wyobraźni.

Już w trasie odebrałem telefon od zaprzyjaźnionego teamu z pytaniem, czy na pewno mam dla nich amunicję. Miałem, bo tak się umówiliśmy, ale zrobiło mi się trochę lżej na duchu – nawet jeśli będziemy ostatni strzelecko, to w dobrym towarzystwie. Otóż problem polega na tym, że w przypadku karabinów precyzyjnych trzeba dość dokładnie dobrać wagę pocisku do gwintu w lufie – strzelanie zbyt lekkim lub zbyt ciężkim pociskiem istotnie pogarsza celność. Żeby upewnić się, że pocisk i nabój dogadują się z lufą, należy nima postrzelać, mierząc różne rzeczy takie jak prędkość wylotowa, rozmiar grupy, opad w stosunku do punktu celowania itp. – czego nasi przyjaciele nie mieli jak zrobić, ponieważ dostali karabin w ręce w stanie sprawnym dosłownie dobę wcześniej, a bez karabinu jednak trochę trudno te wszystkie pomiary przeprowadzić. Jako że lekcję płynącą z wzięcia na zawody zupełnie niesprawdzonego sprzętu już wielokrotnie przerobiłem, pozostaje mi pokiwać w zadumie głową nad bezgraniczną odwagą konieczną do podjęcia takiej decyzji.

Baza

Dojechaliśmy na miejsce na długo przed zmrokiem – zdążyliśmy się rozbić z namiotem, zjeść, wypić herbatę przygotowaną na kuchence, generalnie zażyć bezsprzecznych luksusów dobrze zaplanowanego, przygotowanego i spakowanego obozowania, i jeszcze zostało sporo czasu na wariantowe rozplanowanie trasy oraz przegląd i przepakowanie szpeju.

W tym roku nastąpiła spora zmiana formuły, mianowicie każdy zespół dostał konkretne, 10 -minutowe okno na stawienie się na każdym z zadań taktycznych i jego wykonanie. Wymusiło to sporą zmianę w procedurze planowania – zamiast poprzedniego zgarniania wszystkich punktów bonusowych leżących mniej-więcej po drodze, tym razem trzeba było znacznie dokładniej określić i kolejność zwiedzania zadań (żeby trafić w swoje okienka), i realność zdobywania punktów bonusowych w międzyczasie, i zrobić to posiłkując się dostarczoną mapą. Nasze kryteria były proste – punkty leżące dalej niż 100 metrów od ścieżki łączącej kolejne zadania są opcjonalne ze wskazaniem na olanie, tym wyższym, im więcej poziomic i chaszczy spodziewaliśmy się po drodze, i im dalej trzebaby było nadłożyć drogi. Wyznaczyliśmy sobie punkty podjęcia decyzji i ilość czasu na szukanie każdego z wątpliwych punktów bonusowych, i był to bardzo dobry pomysł. Wydusiliśmy miejsce 10 licząc tylko bonusowe punkty nawigacyjne, co biorąc pod uwagę kontuzję Pana Partnera która o mało co nie wyjęła nas z zawodów jest niesamowicie wręcz wysokim wynikiem.

Rozłożyliśmy się też z plandeką i plecakami, wysypując całą zawartość do przeglądu. Celem było jak największe odchudzenie plecaków ze wszystkiego, co nie jest niezbędne, żeby mieć szansę w ogóle ukończyć marsz. Multitool – fajny, ale ciężki – zostaje. Linka, tradycyjnie niezbędna – zostaje, razem z karabińczykami. Druga linka też zostaje, mimo że jest zupełnie inna niż pierwsza. Z karimat zabieramy tylko poddupniki – jak się człowiek troszkę zwinie, to poddupnik plus plecak są prawie wystarczające, żeby przesiedzieć deszcz pod ponczem. Z zapasowych ubrań idzie tylko bluza termo, na noc. Z żarcia – dla mnie dwie paczki kabanosów i m&m’sy, bo jako jedyne nie roztapiają się w upale. Zgodnie ze starym indiańskim powiedzeniem, z głodu jeszcze nikt nigdy się nie posr#ał, a to tylko jakieś 24h intensywnego wysiłku. Z maskowania – farbki i siatki zostają, idzie tylko szal snajperski, który może dublować jako ręcznik, aczkolwiek wpleciona w niego rafia i inne sznurki trochę drapią jak się nie uważa która strona idzie na skórę. Z amunicji – pistoletową bierzemy na styk z wymogiem regulaminowym, karabinową na styk z minimalnym zapasem. Magazynków tylko tyle, żeby obsłużyć każde okno strzeleckie plus zapasowy na wypadek awarii – bo strzelać też mamy w 10-minutowych oknach, ściśle przypisanych. Z wymaganych materiałów piśmienniczych – tylko małe notesy wodoodporne, więc zostawiam w obozie mój przepiękny polowy segregatorek-kołonotatnik pełen ściąg, pisadeł, linijek i, niestety, nadmiarowych gramów. Woda na styk, po 2.5 litra na pysk. Przypadkowo też okazało się, że minimalistyczny camelback, czyli rurkę z ustnikiem nakręcaną na butelkę PET, też mogę zostawić – albowiem są co najmniej dwa standardy gwintu na tychże butelkach, i oczywiście rurka nie pasowała do butelek ze zgrzewki, którą wrzuciłem do samochodu. Apteczka turystyczna – jedna na zespół, z absolutnym minimum turystycznym – plasterki i stoperan. Pałatka- no dobra... I tak dalej, tnąc wagę bez litości i pilnując sobie nawzajem zdrowego rozsądku, a na końcu zważyliśmy cały szpej. Ku mojemu zdziwieniu, mimo że każdy z nas spakował absolutne minimum, i każdy z nas miał właściwie to samo, jakimś cudem Pan Partner zmieścił się w 20 kilo wliczając ammo i pukawki, a ja miałem 26 kilo mając w plecaku, mógłbym przysiąc, dokładnie to samo. W każdym razie, w tym roku dla odmiany nie zepsuliśmy wagi plecakami.

Zrobiwszy co się dało, pogadawszy z kilkoma znajomymi, sprawdziwszy po raz fafnasty plan wbity w urządzenia GPS, uderzyliśmy w kimę, ostatnią cywilizowaną na co najmniej 24h. Pobudka wyszła sama z siebie około szóstej, zdążyliśmy jeszcze coś zjeść w miarę porządnie (po czym kubeczki i sporki wylądowały na kupce „zostaje”), sprawdzić po raz ostatni plan i szpej, i zaczęła się krótka odprawa.

Dzień 1

Ale taka naprawdę krótka odprawa – powitanie, słowo o sponsorach, wydane pakietów startowych i zabranie kluczyków do aut, krótkie przypomnienie gdzie jesteśmy, co będziemy robić, i jak powinniśmy się zachowywać, dobra rada żeby do jednego z punktów bonusowych podchodzić bez szpeju „bo tam jest metr sześćdziesiąt mętnej wody, i nie będzie nikogo kto by wam mógł ten szpej potem wyłowić”, krótkie ostrzeżenie pogodowe („może lać”) i przegląd lokalnej fauny („uważajcie na kleszcze i dziki”) i „zespoły w kategorii snajper, zbiórka do wymarszu przy busach”. I to był ten moment, w którym można było w miarę dokładnie zobaczyć zespoły snajperskie, które nie przeczytały regulaminu – miały na twqarzach wypisane dwa pytania. "Ale jak to, wymarsz?" oraz "Tak piechotą?"

Jako, że myśmy regulamin przeczytali, i nie było to nasze pierwsze rodeo tutaj, oczywistą literówkę w jednej z wersji regulaminów potraktowaliśmy po stoicku. Przecież każdemu może się zdarzyć napisać „wyjazd” zamiast „wymarsz”, literówka jest oczywista, a do pierwszego zadania mamy półtorej godziny i tylko jakieś 4 kilometry, tyle co splunąć. Pokazaliśmy że mamy ze sobą wymagany szpej, podciągnęliśmy troki i włączyliśmy motorki – tym bardziej ochoczo, że okazało się, iż zaprzyjaźniona ekipa ma być na tych samych zadaniach w tym samym czasie, więc będzie z kim spokojnie pogadać. Albo i pomilczeć czy nawet ponarzekać, w zależności od sytuacji i pogody.

Docieramy na pierwsze zadanie, a tu się okazuje, że zaczęli bez nas. Nie szkodzi, im wcześniej tym lepiej, może się okazać że każda dodatkowa minuta się przyda, więc spokojnie czekamy na swoją kolejkę. Zadanie jest w sumie proste, jak na nie spojrzeć z odpowiedniej odległości i suchego, wygodnego fotela – mianowicie do znalezienia jest czarna skrzynka i dwu pilotów samolotu, który nas tu fabularnie przywiózł, i został zepsuty w chwilę po naszej fabularnej wysiadce fabularną rakietą. Haczyk? Zupełnie niefabularny staw, w którym to wszystko fabularnie wylądowało, oraz limit czasowy pięciu minut na wejście do stawu dalszym końcem, znalezienie wszystkiego, wyjście w oznaczonym miejscu i dowleczenie tego do wyznaczonego miejsca na bliższym brzegu.

Wyobraźcie sobie scenę w środku lasu – człowiek w woderach, grupki ludzi w różnym stadium przebierania się z szpeju taktycznego do kąpielówek albo i bardziej, plecaki z łatwymi do zauważenia, charakterystycznymi kształtami karabinów wyborowych i nie tylko grzecznie ułożone pod drzewami , i co jakiś czas dwójka z tych prawie najbardziej rozebranych rzuca się kurcgalopkiem dookoła stawu, wbiega do wody i zaczyna czegoś pilnie szukać w szuwarach, w zależności od miejsca i wzrostu w wodzie po pas albo i po klatę.

Jako, że nie mieliśmy pojęcia czy szukane rzeczy pływają, czy niekoniecznie, nurkować nie było ani jak, ani po co, a przejrzystość wody była daleka od Adriatyku, wzięliśmy sobie po kijku trekkingowym do sondowania dna. Pomysł dobry, efekt niejednoznaczny – pierwszego „pilota” wypatrzyłem łagodnie kołyszącego się zaraz przy brzegu, był nim nasz starty znajomy manekin z zadania medycznego z pierwszej edycji, ten co to go już przeprawialiśmy na noszach w potoku. Pewny siebie, okrzykuję znalezisko, łapię uprząż ewakuacyjną, odwracam „twarzą” nad wodę i zaczynam zasuwać jak mały parostatek do wyjścia. Idzie dobrze, w końcu mój „pilot” pływa. Pan Partner znajduje skrzynkę, zbiera kawałki drugiego manekina „pilota” malowniczo bujające się trochę bardziej na fali, i też rusza do wyjścia. I tu, nomen-omen, wypłynęła wątpliwa wartość kijków-sond - o ile mi się przydał do wytachania nagle znacznie cięższego „pilota” na skarpę, bo się mogłem nim podeprzeć jedną ręką walcząc z manekinem, o tyle Panu Partnerowi brakło rąk na wszystkie elementy które tachał i kijek mu tylko przeszkadzał. Mimo tych drobnych niedogodności w postaci skarpy, nagłej zamiany pływalności na opór wleczenia po trawie, i ilości drobnych a nieporęcznych przedmiotów do niepogubienia, udało nam się skończyć zadanie z minutą zapasu.

I teraz dochodzimy do momentu, kiedy trzeba się dosuszyć, bo marsz w mokrych slipach, władowawszy mokre stopy upierdzielone piachem w skarpety i buty to jest mega kiepski pomysł, który należy bezwzględnie zwalczać. Mam tylko nadzieję, że nikt nie zrobił zdjęć, bo woda nie była wcale ciepła. Stąd też wiem, że jeśli szal snajperski jest używany jako ręcznik, to powinno się go trzymać maskowaniem OD ciała. Odmawiam dalszego wdawania się w szczegóły.

Jeszcze tylko fotka mocno melaninopozytywnego „pokemona” wystawionego za szybą auta na zadaniu, która będzie potrzebna jutro na strzelaniu, i lecimy zbierać punkty w drodze na kolejne zadanie. Zbieramy je metodą klasyczną – podchodzimy możliwie blisko trasą na następny punkt, jeden z nas zostaje z całym szpejem pod opieką, a drugi nurkuje w chaszcze z GPSem w ręku szukać ustrojstwa do odbicia na karcie. Pierwsze dwa obrabia błyskawicznie i z dużą wprawą Pan Partner, a ja biorę trzeci – nasz pierwszy planowo opcjonalny.

Dlaczego opcjonalny? Bo trzeba po niego pójść prawie pół kilometra w jedną stronę. Dlaczego planowy? Bo na tym etapie jeszcze powinno się go udać zdobyć i zdążyć dotrzeć na następne zadanie o 10:55. Plan zacny, ale żeby to ogarnąć trzeba zapierdzielać. Jest 10:12, czasu jest na styk, więc truchtam zostawiwszy wszystko pod opieką Pana Partnera. I tak sobie truchtam marszobiegiem aż do 10:16, kiedy dociera do mnie, że po drodze jest mocno naokoło i żeby się wyrobić, trzeba zasuwać skrótem. Znaczy, przełajem, przez las, jeżyny, jarem, pod górę. O 10:20 jestem już w bezpośredniej okolicy punktu, szukam go wraz z innym „wysłannikiem specjalnym”, a tej cholery nie ma i nie ma. Czas leci, zbliża się moment bezwarunkowego odwrotu, nerwy rosną, aż w końcu znajduję ustrojstwo do odbijania – na pniu od strony gęstych liści, nie do zauważenia ze ścieżki, ale dokładnie na współrzędnych. Odbijam kartę, kurcgalopkiem w dół tą samą ścieżką, truchcikiem po plecak i zasuwamy na zadanie – równo co do minuty tak, jak sobie wyznaczyliśmy, na styk. Oczywiście na zadanie docieramy 10:35, czyli o dobre 20 minut za wcześnie, bo taki margines sobie założyliśmy. Z jednej strony fajnie, bo wyszło tak jak chciałem, z drugiej strony po fakcie dociera do mnie że mogłem spokojnie iść, a nie pluć płucami…

Zaczynamy od zdjęcia brodatego „pokemona”, i po odzyskaniu oddechu wraz z zaprzyjaźnioną ekipą ładujemy się na tył samochodu terenowego, oglądać film drogi.

To jest zadanie dronowe – pokazują nam raz film kręcony z drona śledzącego w terenie tenże samochód terenowy, naszym zadaniem jest rozkminić gdzie ten samochód i jego załoga schowali skrzynię, po czym udać się tam i odbić na karcie ustrojstwo schowane w skrzyni. Od razu okazuje się, że najlepszym do tego narzędziem jest apka MGRS&UTM – nie dość, że ma w miarę aktualne zdjęcie satelitarne okolicy, na którym wyraźnie widać wszystkie punkty charakterystyczne pojawiające się na filmiku, to jeszcze wypluwa współrzędne w formacie łatwym do użycia z urządzeniami GPS. Sztuczki z nagrywaniem filmiku do późniejszej analizy, czy zapisywaniem trasy zakrętami nie mają najmniejszego sensu, jeśli całą analizę da się zrobić od razu, kciukiem po ekranie. Bingo, mamy to, teraz tylko trzeba tam dojść. I tu się okazuje, czemu dron cały czas kręcił z góry prawie pionowo, a samochód dziwnie zwalniał na niektórych kawałkach – otóż te kawałki były pod górkę, na tyle, żeby zmęczyć, ale nie na tyle, żeby się ujawnić na filmie z drona. Za to skrzynia jest dokładnie tam, gdzie wyznaczyliśmy.

Ale teraz jest kolejna zagwozdka – trzeba się dostosować do tego, że poszukiwanie skrzyni cofnęło nas o ładnych kilkaset metrów. Nie wyrobimy na następne zadanie, chyba że porzucimy pomysł zdobycia punktu x5, leżącego dobry kilometr dalej w tak zwanym malowniczym terenie, co widać na fotce satelitarnej. Zatem, porzucamy bez mrugnięcia okiem, bo to są zawody także z umiejętności szybkiego sklejania resztek rozpadającego się planu w nowy.

Po drodze mijamy zadanie Oskar 4 – trochę dziwnie się na nas patrzą, jak mówimy że my tu jeszcze wrócimy, ale już wiem że wrócimy na pewno – scena trochę jak z dobrego kryminału, kawałki lasu wygrodzone biało-czerwoną taśmą, dwójki zielonych ludzików sznupiące przez te taśmy i pracowicie notujące coś w małych kajecikach, wygląda szalenie interesująco. Tutejszego „pokemona” cykniemy we właściwym czasie, nie wydaje się to właściwe bez zaliczenia zadania.

Docieramy do punktu bonusowego o dźwięcznej nazwie „Super Mario”. Mi ręce opadają – po nazwie spodziewałem się skakania po różnych przedmiotach w wodzie, ale przeszkoda z biegów OCR klasy „most Bifrost” na żywo wygląda znacznie gorzej niż na filmiku. Na szczęście jest to chleb powszedni dla Pana Partnera, który problem rozwiązuje niemalże z marszu, z krótką przerwą na wbicie się w ten sam strój specjalistyczny co przy ratowaniu pilotów z bajorka. Po drodze widzimy jeszcze zawodnika, który troszkę zbyt dosłownie potraktował zalecenie żeby zdjąć z siebie wszystko, więc zdjęć też nie będzie. Aczkolwiek combat shirt jako jedyne odzienie na brodatym tacticoolu, przymuszany siłą fizyczną i siłą woli do roli tuniki/minispódniczki , jest dość niezapomnianym widokiem…

To nasz ostatni „mokry punkt” w planie, więc pakujemy mokre slipy i buciki w żółtą reklamówkę z biedry. Nie jest to wyposażenie obowiązkowe, ani rzeczy których zostawianie luzem opisują paragrafy różnych kodeksów, więc zamiast nosić dodatkowe kilo gumy i mokrych, schnących szmat, znajdujemy wystarczająco charakterystyczny duży kamień możliwie niedaleko asfaltowej drogi i zakopujemy pakiet w ściółce pod liśćmi zapisawszy sobie koordynaty. Podniesiemy go wracając, albo nocą jeśli trasa pozwoli, albo już po zawodach. Po pierwsze, absolutnie niedopuszczalnym jest zaśmiecanie lasu dla zabawy, po drugie niby tylko grosze w porównaniu do reszty szpeju ale sprawnych rzeczy się nie wyrzuca a z kosza na śmieci ktoś mógłby zajumać albo zepsuć, a po trzecie po roku w skrytce ziemnej nie nadawałoby się już do niczego, a zwłaszcza do użycia na następnych zawodach. Zabawne, że pod kamieniem już jest wygrzebana stara jama, zupełnie jakbyśmy nie byli pierwszymi korzystającymi z tego miejsca…

Lecimy dalej, łapiąc po drodze jeszcze jeden punkt, i wchodzimy na zadanie nawigacyjne u Difou.

Teoria jest prosta – dostajemy azymut (w milsach) i odległość (w metrach) do miejsca, w którym ma być karteczka z literkami, i drugi azymut(w stopniach) i odległość (w parokrokach sędziego), na końcu którego ma być karteczka z cyferkami. Mamy wrócić z kompletem literek i cyferek.
I teraz będzie kompletna lista tego, co może pójść nie tak.
Sędzia rosły chłop, jego parokroki będą dłuższe niż nasze – ale to sobie przeliczamy na wskazanym odcinku wzorcowym z wystarczającą dokładnością.
Żaden nasz kompas nie jest w milsach, internetu nie ma, więc nie mam pomysłu jak przeliczyć milsy na stopnie, a o analogowym konwerterze który mam w kieszeni specjalnie na takie okazje – zapominam. Po prostu, ordynarnie zapominam, że protraktor jest wyskalowany w stopniach, milsach NATO, i na dokładkę starych tysięcznych i że do przeliczenia wszelkich możliwych kombinacji potrzebuję tylko kawałka sznurka. Wbudowanego w urządzenie.
Urządzenia nawigacyjne, które ogarną mi milsy na stopnie i znajdą punkt na azymut, mają jeden tyci feler – ostatni raz kalibrowałem im magnetometry i kompasy jakiś czas temu. W mieszkaniu, praktycznie w żelbetowej klatce Faradaya pełnej baterii, kabli pod napięciem, elektroniki i metalu. Wszystkie naraz, więc wszystkie bardzo stanowczo i konsekwentnie pokazały mi kierunek całkowicie błędny, ale za to szybko i wszystkie ten sam.

Porażka totalna, najwyraźniej tym razem jest moja kolej na rzucanie zamyślonym „...kurwa mać.” przez resztę trasy.

„Pokemon” zdaje się spoglądać z lekkim niesmakiem, ale to krótkowłosy Azjata, a ich trudno wyczuć.

… kurwa mać.

Łapiemy kolejny punkt bonusowy i docieramy do punktu decyzyjnego – zaatakować jeden z naszych punktów opcjonalnych, taki na czerwono z wykrzyknikiem, czy spokojnie iść bez stresu ścieżką na następne zadanie. Atakujemy, bo co będziemy potem przez pół godziny robić w oczekiwaniu na nasze okno? Atakujemy starą drogą do zrywki w dół, przez gąszcz poziomic, atakujemy w poprzek bitej drogi, a potem pod górę coraz bardziej zanikającym śladem drogi do zrywki, przez coraz gęstszy gąszcz poziomic i krzaków. Satysfakcję z właściwej oceny stopnia trudności tego punktu trochę psuje mi brak oddechu na wykrztuszenie choćby zwyczajowego „...rwa (kulszowa)”, o bardziej zaawansowanym „a nie mówiłem?” nie wspominając. Jako że mroczki przed oczami też utrudniają, punkt znajduje Pan Partner. Decyzja o przyatakowaniu w tym samym oknie następnego punktu opcjonalnego, czerwonego, z wykrzyknikami podejmuje się sama, i dalej idziemy wyraźną ścieżką grzbietem wzgórza.

Mijamy po drodze miejsce zadania medycznego. Wrzaski z krzaków dają nam przedsmak skali wyzwania, ale żeby nie psuć sobie zabawy nie rozglądamy się za bardzo. I tak tu wkrótce wrócimy. Maszerujemy dalej, aż do wyznaczonego celu.

Odczekawszy trochę na naszą kolej, zaczynamy zadanie o nazwie „Kim’s Game”. Chodzi o to, żeby zapamiętać 10 przedmiotów leżących na stole – co to, jak wygląda, kolor, materiał, wymiary, cechy charakterystyczne, takie tam. Haczyk? Nie wolno ich dotknąć, podnieść, nie wolno też się zatrzymać w ruchu dookoła stolika, a że w tle leci denerwująca muzyka, piszczy gumowy kurczak i generalnie zostaje wprowadzona atmosfera z tych nerwowych, wcale nie jest łatwo zapamiętać kubeczek, heliograf, monokular z maskowaniem i killflash’em, scyzoryk, folię NRC zwiniętą jak naleśnik, rękawicę lewą z przyczepionym maskowaniem, marker pozycyjny świetlny z taśmą z napisem TK, drugi marker/zapalnik o dziwnym kształcie firmy „Cyanide Coś Tam Ltd”, czapkę w spranym multikamie z połamanym daszkiem, i bandolier na magazynki z napisem „WAŻNE”. Zwłaszcza, że zaraz po upływie czasu na krążenie mamy tylko 3 minuty na wypełnienie formularza. Piszemy na cztery ręce, i finalnie umyka nam tylko… folia NRC. Jako najmniej niezwykły i najprostszy do zapamiętania przedmiot na stoliku, jakoś tak rozpłynęła się w tle. Ale przynajmniej pamiętaliśmy o podpisaniu naszej karty – o czym podobno zapomniała ekipa, która zapamiętała dobrze wszystkie przedmioty, wymiary, kolory, cechy poza jednym, jedynym detalem detalem. No, dwoma, bo podpis. Mam nadzieję, że to się wyjaśniło.

Jest godzina 14:00, jesteśmy w ruchu już od sześciu godzin, na nogach od dobrych ośmiu, czas byłby coś zjeść. Do zadania medycznego mamy niedaleko, i godzinę czasu, więc zjadam powoli połowę zapasów - czyli paczkę kabanosów chili, zagryzając m&m’sami i zapijając wodą. Od początku było wiadomo, że cały weekend skończymy na sporym deficycie kalorycznym, ale pozory trzeba zachowywać. W międzyczasie Pan Partner opędzlowuje dwa punkty w niewielkiej odległości, robimy zdjęcie tutejszego „pokemona” (też Azjata, z charakterystyczną fryzurą i nieobecnym spojrzeniem jak ze wczasów w Tajlandii) i wracamy na zadanie medyczne, nasze przedostatnie z rozrzuconych po terenie.

Tym razem idziemy na spokojnie. Zaczyna trochę kropić, co dodatkowo studzi głowy. Tym razem będzie podręcznikowo. Pan Partner widzę, jak w myślach wertuje procedury, sprawdza sobie ściągi, leci po protokołach i scenariuszach – będzie dobrze, ciepłe poczucie kontroli nad sytuacją wręcz promieniuje mimo deszczu. Briefing, historia – świeży członek oddziału oddalił się mimo ostrzeżeń i pozostawionych w terenie minach-pułapkach, proszę ubrać osłony oczu i ochronniki uszu, gotowi? Słyszycie wybuch, czas start.

I tu ogromny szacun dla pań pozorantek. Kropi sobie deszczyk, leżą w mokrych, pociętych ciuchach kolejną godzinę, ale jak zaczęły krzyczeć, to z takim przekonaniem że byłem wdzięczny za zatyczki w uszach. Charakteryzacja też pierwsza klasa – jakbym nie widział podwiniętej nogi, byłbym przekonany, że faktycznie urwało w kolanie i rozdupiło biodro… Ale mimo naprawdę oskarowego kunsztu, nie dajemy się wybić z równowagi, lecimy na zimno, po kolei, procedurą. Podejście, w miarę ostrożnie ale bez przegięcia bo z briefingu wiemy, że to nie pole minowe, a pojedyncze przedmioty. Mimo to podchodzimy gęsiego. Pan Partner wywołuje panią pozorantkę, że idą swoi, z pomocą, żeby nie strzelała – zgodnie z procedurą. Zabezpiecza gumikałacha przez wywalenie go poza zasięg rąk pani pozorantki – drugi raz się na to nie damy zrobić, więc dyskretnie depczę plandekę z drugiej strony, tak na wszelki wypadek. Pan Partner znajduje IFAKa poszkodowanej zaraz przy niej, dostaję stazę i ogarniam „urwaną” nogę – ale pamiętam, że to pozoracja, więc uprzedzam że będę kręcił i że przestanę, jak tylko mi powiedzą. W tym czasie Pan Partner ogarnia „ranę” na biodrze, przełączam się na pomocnictwo jak tylko skończę ze stazą. Biodro „zapakowane”. Pani pozorantka mistrzowsko bredzi o palcach i pierścionku, żeby znaleźć, więc dostaję opatrunek do załatania lewej dłoni i dwu „urwanych” palców podczas gdy Pan Partner prowadzi badanie urazowe. Zdejmujemy pani plate carrier’a – normalnie byśmy go pocięli, ale to pozoracja i cudzy sprzęt. Ja zagaduję o pierścionek, czemu taki ważny, że wszystko będzie dobrze, że pomagamy, znajdziemy i w ogóle, myślę sobie że przecież nie rozrzucili symulowanych palców z symulowaną biżuterią po lesie i nie spodziewają się, że je znajdziemy. W międzyczasie pani pozorantka coś zbyt dobrze gra dreszcze, to się upewniamy poza konkursem, że wszystko gra – okazuje się, że stazę jednak założyłem zbyt dobrze, więc szybciutko luzujemy. Pakujemy panią pozorantkę w NRCtę. Jeszcze jest czas, Pan Partner ogarnia meldunek MEDEVAC, ja z nawyku rozglądam się po scenie, i patrzcie Państwo – faktycznie, leży silikonowy „urwany palec z pierścionkiem”, sztuk jedna. Chyba nawet kolor paznokci pasuje. No to go buch do woreczka strunowego, do ręki pani pozorantce „patrz, mówiłem że znajdziemy, wszystko będzie ok”. Czas, umowny gwizdek, koniec ćwiczenia, wszyscy wstają – mamy prawie maksa, punkty tracimy tylko za brak rękawiczek i niesprawdzenie źrenic pod kątem objawów wstrząśnienia mózgu. Za rękawiczki nam się w sumie należało, o źrenice się nie kłóciliśmy za bardzo pomimo że pani pozorantka ewidentnie była zborna i kumata – ale fakt, są w procedurze i tego nie zrobiliśmy. No i pani pozorantka dopilnowała, żeby nam w lekko rozmoczonej deszczem karcie zaznaczono punkty bonusowe za znaleziony pierścionek z palcem i dbanie o psychę poszkodowanej..

Sukces! Czysto i profesjonalnie. Potem się dowiedzieliśmy, że zalegająca na widoku torba medyczna (której nie ruszyliśmy zgodnie z procedurami) była „zaminowana”, co „ulotniło” połowę innej ekipy, która chyba trochę za bardzo się wczuła w historyjkę z briefingu.

„Pokemonem” tym razem jest kobieta, lekko przypominająca Zendaję.

Po drodze na nasz ostatni punkt zadaniowy nie mamy żadnych osiągalnych punktów bonusowych. Zastanawiamy się z zaprzyjaźnioną ekipą, czy przypadkiem nie popełniamy strategicznego błędu – pogoda się trochę psuje, cofamy się dość znacznie po jedno zadanie i jeden punkt bonusowy, cholera wie jak nam pójdzie na zadaniu, a potem trzeba będzie jeszcze przedrałować dobre 6 kilometrów z powrotem na ostatni punkt dzienny. Wprawdzie czasu będzie pod dostatkiem, ale będziemy już czuć kilometry i godziny. Ot, normalny zjazd morale pod koniec dziennej części, zwłaszcza, że zaprzyjaźniona ekipa już trochę odczuwa powagę skutków doboru plecaków i obuwia. W oczekiwaniu pod punktem przygotowujemy sobie światełka na kijkach, bo przy zachmurzeniu i deszczu pod koronami drzew, gdzie punkt jest zlokalizowany, robi się trochę szarawo. W międzyczasie jeszcze Pan Partner ogarnia ostatni z naszych planowych punktów bonusowych, i spokojnie sobie czekamy na nasze okno.

Briefing jest prosty – dostajemy jedna ogrodzoną taśmami działkę, trochę czasu na oglądanie jej nie wchodząc na ogrodzony teren, i z tego co znajdziemy mamy sklecić historię o tym, co tu się odwydarzyło się i jak do tego doszło. Ruszamy.

Zaczynamy od rzeczy oczywistych – przepalony na wylot lewy but taktyczny, dobrej jakości, obok dziury wywalonej w ziemi, od spodu. Znaczy, mina zepsuła komuś dzień, aczkolwiek brakuje mi trochę osmalenia tej dziury (potem się dowiadujemy, że było zrobione, tylko nie chwyciło i deszcz zmył). Otwarty, ale porzucony opatrunek – ktoś był łatany, ale procedurę czemuś przerwano. Przycięte kawałki kijka obok opatrunku, ścięte gałązki z liśćmi, spodnią stroną w górę czyli zebrane i porzucone – czyli coś było robione po minie, ale przerwane. Czemu? Pan Partner znajduje łuski .308, zaraz potem znajdujemy .223 – jakoś po 10 sztuk. Czyli konkretny ostrzał prowadzony z miejsca. Stanowiska ogniowe po obu stronach dołka, buta i opatrunku, w pewnej odległości – czyli mamy już co najmniej 3 ludzi – pechowca od miny, gościa z .308 i gościa z .223. Ściółka przeryta konkretnie, nie jestem w stanie powiedzieć czy i gdzie kogo powleczono. Pan Partner przytomnie zauważa, że u nas nie używa się 3-osobowej sekcji, minimum to czwórka – no i mamy kompletną historię.
4-osobowa sekcja ze strzelcem wyborowym (bo .308) podczas patrolu wpakowała się na minę, zaczęła udzielać pierwszej pomocy rannemu. W trakcie dostali ogień z konkretnego kierunku (pokazujemy ręką prawdopodobny sektor, po ułożeniu stanowisk ogniowych), odpowiadają gęstym ogniem i zawijają się z rannym zabezpieczonym stazą. I właściwie się zgadzało – przegapiliśmy trochę łusek z dziewiątki, które z punktu ustawiłyby nam liczebność grupy na 4 sztuki (3 pracujące lufy plus ranny, rozbrojony zgodnie z procedurą), i nie pokojarzyliśmy, że patyki były przygotowywane pod zaimprowizowane nosze. Improwizowanie noszy z kolei przedłużyłoby czas od wybuchu do ostrzału, bo takie rzeczy trzeba pozbierać po okolicy, a nie robi się tego w niepewnym terenie. To z kolei oznaczało, że wybuch miny dopiero po jakimś czasie ściągnął wrogi patrol i nie była to zasadzka – ale niezbyt długim z kolei, bo zdążyliby skończyć opatrywanie. Wszystko się logicznie spina, nie można tylko przegapić detali w ściółce, zapomnieć o ustalonych procedurach, czy zamotać się podczas opowiadania. Tak czy inaczej, dostajemy prawie połowę punktów – doskonały wynik jak na pierwszy w życiu kontakt z tropieniem czegokolwiek poza promocjami.

Ostatnia potrzebna fotka „pokemona”, tym razem babki z kokiem, i ruszamy razem z zaprzyjaźnioną ekipą na punkt końcowy zadań dziennych. Dla hecy zaczynamy od pójścia skrótem – przez drewniany wąski mostek nad bagienkiem zasilającym jeziorko z „Super Mario”, przez chaszcze do skarpy asfaltowej drogi. Wspominałem już, że zaprzyjaźniona ekipa jest młodsza od nas? Bo to był ich pomysł. Na szczęście, zrehabilitowali się wkrótce potem, kiedy zaproponowali półgodzinny popas, na który przystaliśmy – czasu jest mnóstwo, wody w sam raz, przekąsek trochę mało ale nadal bez tragedii, punktów po drodze żadnych, nie mamy żadnego racjonalnego powodu się spieszyć i niepotrzebnie forsować. Drugi popas robimy na ostatnim kilometrze, i jakoś tak wychodzi, że na ostatni punkt docieramy całkiem sporą kawalkadą - widać, że zaczął się etap oszczędzania energii na myśleniu, i jeśli tylko ktoś sprawia wrażenie że wie gdzie idzie, to się przyklejają do niego kolejne ekipy, radośnie zwalając na niego nawigację.

Na punkcie zdajemy kartę dzienną żeby dostać kartę nocną z punktami do nawigacji, 5-litrową kankę wody na dwu, i informację gdzie się można rozłożyć na obserwację. Umownie zamykamy część dzienną po przejściu ponad 19 kilometrów, mimo że do zmroku zostało jeszcze trochę czasu.

Noc 1

Porządne zrobienie punktu obserwacyjnego to rzemiosło i trochę rzeźbienia, a scenka będzie odegrana tylko raz od 20tej, idę więc rozpoznać teren i zacząć rzeźbić. Do obserwowania jest leśna droga i skrzyżowanie po drugiej stronie zaoranej wycinki, jakieś 150 metrów od wskazanego miejsca na punkt obserwacyjny – całkowicie osiągalne optyką i optoelektroniką którą mamy, do poziomu czytania tablic rejestracyjnych i liczenia guzików. Punkt będzie na grzbiecie przewyższenia – niespecjalnie, ale ściana lasu za nami jest gęsta i nijak nie będziemy się odcinać na tle nieba. Kilkanaście metrów stoku jest porośnięte rzadko wysokimi sosnami – pnie będą trochę zasłaniać, ale nie będzie tragedii. Poszycie fajne, bo dość wysokie borówki, ale nie do końca, bo na tym tle wszystko co wystaje nad krzaczki się mocno odcina – znajduję nam wykrot obok starego ściętego pnia, wykładam pałatką dla izolacji od ziemi, walniemy się tutaj, przykryjemy od wierzchu szalami snajperskimi i powinno być dobrze w paśmie widzialnym. Może drugą pałatkę narzucimy od wierzchu pod szale i parę patyków żaby zredukować sygnaturę w termo i… słyszę kroki, idzie następny zawodnik. I następny. I następny. Dociera do mnie, że na grzbiecie jest może 40 metrów, z których da się sensownie widzieć drogę, a do upchnięcia jest tak z 15 zespołów snajperskich i ze trzydzieści zespołów kategorii Recon. Nie będzie ciasno, będzie w warstwach. Zmiana planu – Pan Partner stanie sobie za drzewem, ja zostanę w dołku, i będziemy mieli uzupełniające się kąty. Ale okazuje się, że kanał optyczny na urządzeniu multispektralnym na maksymalnym powiększeniu daje obraz jak ze starych materiałów wideo – zoom cyfrowy rozmywa szczegóły, więc Pan Partner idzie się skampować pod krzaczek i szal na stok, a ja obwiązuję pień drzewa sznurkiem, żeby mieć w co wpiąć lupę z przyczepionym karabinem, i uzupełniam sobie krzaki pałatką, żeby jeszcze mniej świecić w termo. W międzyczasie ściągają pozostałe ekipy, rozsiadają się rzędami na stoku jak w kinie, i dociera do mnie, że dobrze zamaskowany, wyglądający jak pusty spot będzie zwracał uwagę – właśnie dlatego, że wygląda na pusty, a dookoła tłoczą się ludzie w kamuflażu „na bezczelnego grzybiarza”, niemalże z popcornem w rękach. No nic, jest jak jest, nikt w tej widowni nie będzie w stanie wyłowić lepiej czy gorzej zamaskowanych, bo wszystko i tak przykryją niezamaskowani…

Przez oczekiwanie na ostatnie ekipy jeszcze(!) schodzące z trasy scenka opóźnia się o pół godziny, ale w końcu jest – 20:28 słychać pojedynczy silnik na drodze, 20:30 wjeżdża Honker i uprzejmie ustawia się tablicą rejestracyjną po prawej stronie sceny. 20:32 na scenę na sam środek wjeżdża defender oznaczony na drzwiach dużą lambdą, wysiada z niego dwuosobowy patrol (facet w hełmie i z karabinem w stylu AR-15 i babka w bejsbolówce z rękami w kieszeniach). Sprawdzają scenę i proscenium, i o 20:36 odpalają świecę dymną, a z defendera wysiada trzeci człowiek, w szpeju.

20:37 z lewej strony wjeżdża fioletowy mercedes sprinter z białym dachem, wysiada z niego od strony pilota kolo w szpeju i dresie, witać się z oszpejowanym z defendera, który salutuje. Wysiada też drugi kolo z pomarańczową skrzynką wypisz-wymaluj jak ta, którą wyciągaliśmy z wody, a z defendera o 20:39 wyjmują czarną skrzynkę z oznaczeniami biohazardu. O 20:40 oglądają skrzynki i zawartość, czarną bada kolo w masce przeciwpyłowej i rękawiczkach żeby było śmieszniej – jako jedyny na scenie ;-) O 20:41 jest po wymianie, 20:42 defender robi „exit stage left”, sprinter zaś „exit stage right”. O 20:44 defender przypomina sobie, że nie wolno śmiecić w lesie i wraca po wypaloną świecę, a o 20:47 zawija się także honker. Przez ten cały czas sznupimy przez szkiełka, notujemy, Pan Partner robi zdjęcia w kanale optycznym i w termo, scena jak z filmu szpiegowskiego – aż do symbolicznego maskowania włącznie. Szkoda, ze nikt nie cyknął fotki naszej widowni w termo, bo pewnie wyszłoby jak na pokazie premierowym Mission Impossible XXIX.

Ponieważ na część nocną można wyjść dopiero o 22giej, to sobie odpoczywamy, podjadamy, dopijamy, redagujemy raport z obserwacji, przeczekujemy kolejne niewielkie opady, planujemy trasę minimum na zasadzie „byle z powrotem, i może coś złapiemy po drodze”. Postanawiamy trzymać się razem z zaprzyjaźnioną ekipą, bo i Pan Partner, i połowa tamtej ekipy powoli zaczynają wykazywać objawy zużycia napędu – coraz częściej jestem w stanie dotrzymać mu kroku, i mógłbym przysiąc, że w zaprzyjaźnionych butach słyszę chlupotanie zaprzyjaźnionej surowicy. Jak wszyscy pamiętamy z zadania z tropieniem, minimalna sekcja to właśnie cztery osoby, między innymi na okazję, gdyby kogoś trzeba było nieść.

Od 22:00 idziemy zatem niespiesznie, zbierając tylko najbliższe punkty, wyłącznie wyraźnie widocznymi ścieżkami, na białym świetle wiedząc, że zabawa w berka będzie tylko na ściśle określonym obszarze „granicy”. Tu na razie jest luz, ale wyciągając wnioski z zeszłorocznej edycji przechodzimy na czerwone światło i dyscyplinę dźwięku znacznie wcześniej, zmieniamy też tempo marszu na bardziej nieregularne. W ten sposób trudniej na będzie wykryć (no chyba, że mają termo, albo drony, albo drony z termo) i przewidzieć, gdzie i o której będziemy do przechwycenia.

Plan jest doskonały, z jedną zagwozdką – mamy światła różnego natężenia, więc nawet na czerwonym trudno jest utrzymać zdolność do widzenia w półmroku, bo co i rusz trafia się wzrokiem na czyjeś oświetlenie. Do tego stopnia jest to dezorientujące, że na ostatnim punkcie przed granicą udaje mi się tylko wymacać plecak dosłownie przed chwilą zostawiony na ziemi parę kroków ode mnie. A że wymacuję go obiema nogami, w pół kroku, to ułamek sekundy potem wymacuję też resztę planety, całym ciałem. Ściółka na szczęście jest miękka, jeżyny – nienachalne, a planeta - dokładnie tam, gdzie ją zostawiłem.

Podchodzimy do granicy w trzy zespoły. Jakoś tak to jest, że po ciemku ludzie mają tendencję do łączenia się w większe stadka – można to było zaobserwować na każdej poprzedniej edycji. Jest w tym i trochę atawizmu, i trochę wyrachowania (patrol jest jeden i nie da rady biec we wszystkie strony naraz), i trochę świadomości, że przykleiwszy się do dodatkowych oczu i urządzeń optoelektronicznych szanse jakoś tak rosną. I tu popełniamy błąd. Zamiast przeskoczyć drogę-”granicę”, o której wiemy że jest patrolowana pieszo, na quadach i pojazdami, zaszyć się w las po drugiej stronie i przechaszczować głupie ćwierć kilometra, jakoś tak wychodzi że postanawiamy pobawić się w berka chowanego ze „strażą graniczną”. Pierwsze podejście się udaje, chowamy się w krzory jeszcze na zakręcie i nikt nie podjeżdża. Tu popełniam drugi błąd – ponieważ obraz w naszym termo jest niewyraźny, przejmuję urządzenie od Pana Partnera – w ten sposób nie dość, że mam obie łapy zajęte drogim sprzętem, to jeszcze nie mam na niego żadnego futerału i niosąc go jak ostatni ciołek w łapach, mimowolnie chucham na okulary, pogarszając sytuację dalej. O podświetlaniu się wyświetlaczem nie wspominając. W ten sposób zaczynam drugie podejście, bo zdążyliśmy przedreptać jakieś może sto metrów drogą, kiedy zza zakrętu wyłoniły się światła pojazdu.

Błąd trzeci – zamiast walnąć się do bliższego rowu po lewej stronie drogi, próbuję nadążyć za resztą ekipy na prawą stronę, przez drogę, rów, skarpę, do lasu. W efekcie nie dość, że jestem ostatni między drzewami, to zostawiam na skarpie ślady takie, że dałoby się je widzieć z orbity.

Błąd czwarty – zamiast wcisnąć się w las na maksa, bo przecież pojazdem nie pojadą za nami, przestaję się przemieszczać kiedy reszta grupy zapada za pnie i krzaczki.

Błąd piąty – nie mogę walnąć się na ziemię, trzymając lornetkę oburącz i z plecakiem, więc wpadam na „genialny” pomysł że zastygnę sobie w przyklęku. Na środku przestrzeni między drzewami. Z wystającym z plecaka w charakterystyczny sposób karabinem, z kanelowaną lufą której nie da się pomylić z gałęzią, i obiektywem lunety, którego nie da się pomylić z niczym.

I w końcu błąd piąty – nie umiem się oprzeć pokusie i zerkam kątem oka, czy już mnie wypatrzyli. Kątem oka zza błyszczących okularów, umieszczonych na bladej, niepomalowanej twarzy, podświetlonej wyświetlaczem.

No i łazik zgrabnie zakręca na drodze, chwyta mnie w reflektory tak od pasa w górę bo skarpa, i okazuje się, że nie wystarczy bardzo chcieć. „Straż graniczna" mnie z drogi uprzejmie pyta, czy mam cały identyfikator, na co uprzejmie wstaję żeby skupić na sobie uwagę widowni i równie uprzejmie odpowiadam, że teraz to już nie, bo mnie złapali i zaraz mi identyfikator połamią. Co też uprzejmie czynią, życzymy sobie spokojnej reszty nocy i rozstajemy na drodze.

A teraz wisienka – nikogo z pozostałych pięciu (!) osób, z których najbliższa leżała może metr od moich stóp, nie zobaczyli. Żeby nie zwracać na nich uwagi, człapię szybko a głośno środkiem drogi, bo teraz już pozostaje tylko znaleźć i odbić się kartą na ustrojstwie na punkcie – w tym roku łamią tylko jeden identyfikator na zespół, i potem można już zaliczyć punkt, oczywiście z odpowiednim ujemnym bonusem. Tak czy inaczej, pierwsze porządniejsze podejście do „granicy” zaliczam sobie na plus – tyle lekcji, tyle nowej wiedzy ;-)

Zgrywamy się z Panem Partnerem w okolicy zejścia z „granicy” na punkt do odbicia, a zaprzyjaźniona ekipa traci nam się gdzieś w krzakach i najwyraźniej dalej unika patroli. Nie chcemy im przeszkadzać w zabawie, ale też nie chce nam się czekać bo już jest 1:30 w nocy, więc ruszamy po ostatnie dwa punkty i na strzelnicę.

Na przedostatniej prostej spotykamy inną znajomą ekipę z zeszłorocznej tratwy – cokolwiek zmęczeni, jakby przybici, siedzą patrząc na urządzenia i mapy jakby czegoś szukali. Coś się stało? Nie, ale gdzieś tu chyba był skrót, tylko szukają, szukają i nie potrafią po ciemku znaleźć. Wiemy doskonale, o który skrót chodzi, bo chłopaki siedzą prawie na nim – trzeba tylko przejść trzy kroki, odsunąć jedną paproć i włala. Ścieżynka dyskretna, ale jest, dokładnie tam gdzie była. Starannie nie obracam się, żeby nie było potem że się nabijam. A ja po prostu mam taki wyszczerz, jak się zmęczę. Wprawdzie chętnie zobaczyłbym ich miny, ale oni mają broń i ich jest dwu, my jesteśmy sami, a nawet mi zdarza się czasami pomylić mój wysiłkowy wyszczerz z radosną, acz uprzejmą szyderą, co dopiero po nocy w lesie ludziom których, było nie było, już rok nie widziałem ;-)

Odbijamy się na strzelnicy po trzeciej rano i mając w nogach w sumie ponad 40 kilometrów, zdajemy kartę nocną, odpowiadamy na parę pytań z obserwacji zaliczając 100% aż Organizator musiał mi przerywać zalewanie szczegółami spisanymi w kajeciku. Nie pokazujemy zdjęć z obserwacji zrobionych lornetką, bo nikt nie pyta, ale mamy je i będziemy sobie oglądać po powrocie.

Dostajemy z powrotem kluczyki do samochodu, jak i inne ekipy. Do swojego samochodu, więc nie ma co w nim grzebać, tylko trzeba się zdrzemnąć ile się da, bo od 6:00 lecimy z ostatnim pakietem zadań. Między zmęczeniem, zdawaniem tego i owego, i rekonfiguracją szpeju z położenia marszowego do „bojowego” wcale tej drzemki tyle nie ma, ale ratujemy się herbatą i punkt szósta stawiamy tam, gdzie trzeba.

Dzień 2

Zadanie jest nietypowe, bo obserwacyjne z niespodzianką. Zostajemy w 10 zespołów ustawieni na wąskim wale, twarzami do zarośniętej łąki o szerokości 50 metrów i długości 250m. Tym razem nie będzie scenki, bo mamy znaleźć „nie więcej niż 10 przedmiotów o zastosowaniu militarnym” pokitranych gdzieś w tej wysokiej trawie, zapisać je na karteczce razem z odległościami na jakich są, i po pół godzinie obserwacji jak ta trawa rośnie o poranku, oddać karteczki do oceny. Podpisane, co zostało kilkukrotnie podkreślone. Jak się później okazało, szukaliśmy saperki, pokrowca do saperki, monokularu, plecaka, kapelusza boonie, rękawicy i kawałka brudnozielonobrązowego sznurka. Myślę, że chyba nas trochę oszukali, bo my znaleźliśmy, oprócz czapki, rękawicy i monokularu, jeszcze worek hydracyjny wyglądający zupełnie jak pokrowiec do saperki, nietypowego kształtu popper wyglądający trochę jak wbita trzonkiem w ziemię saperka, skrzynkę zamaskowaną jako plecak, i najważniejsze – doskonale zamaskowany karabin wyborowy, praktycznie pod nogami, u nasady wału. Tak doskonale był zamaskowany i wkomponowany w trawę, że musiałem długo go pokazywać, zanim Pan Partner też go w końcu zobaczył. Tak sobie myślę, że nawet organizatorzy go w końcu nie znaleźli. Szalenie podstępna sprawa, ta pareidolia - jedni widzą twarze na grzankach, a inni karabiny w trawie...

Zostaje nam już tylko strzelanie, nie ma jeszcze siódmej, a pierwszy blok mamy o 9:08 – jest czas się ogarnąć, dobudzić, napić więcej herbaty, zjeść, zdrzemnąć, przejrzeć szpej, generalnie zrobić wszystko, żeby wykrzesać z siebie ostatnie pokłady energii. To jest ten moment w zawodach tego typu, w którym człowiek po dobie w ruchu marzy już o miękkich kapciach, ciepłym prysznicu, czystym (a przynajmniej dosuszonym) ubraniu, a czasami nawet po prostu o kiblu, z którego da się skorzystać bez kolejki i bez poganiania patykiem pamiątek po poprzednikach. Wiecie, o tych małych luksusach dnia codziennego, które ostatnio widzieliśmy w piątek…

Część strzelecką będę komentował tylko z perspektywy kategorii „Sniper”, bo o jej przebiegu w klasie „Recon” nie wiem nic poz oficjalnymi wynikami i ogólnym wrażeniem, że się ludziom znowu podobało. Strzelanie w tym roku też było prowadzone w ściśle określonych oknach czasowych. Z jednej strony rozumiem, dlaczego – do ogarnięcia było naprawdę multum zespołów, i bez ścisłej kontroli, pełnego obłożenia wszystkich osi, maksymalnego zrównoleglenia procesu i usunięcia wszystkich potencjalnych źródeł opóźnień nie dałoby się tego domknąć w żadnym sensownym czasie. Nie da się też strzelania wpleść między zadania dzienne jak na innych zawodach, bo wtedy część zespołów będzie pomykać już z prawie pustymi plecakami, kiedy część nadal będzie targać komplet amunicji – o konieczności zejścia z terenu nie wspominając. Rozumiem więc, skąd decyzja o takiej, a nie innej organizacji.

Z drugiej strony, ciągłe działanie od startu przez 40 minut na kolejnych torach było dużym urokiem imprezy – był sens przychodzenia na tory z plecakiem, bo go po prostu trzeba było mieć ze sobą albo zostawało się bez amunicji. Był sens podbiegania między torami i sprężania się, żeby urwać cokolwiek z czasu przejścia między torami i mieć dodatkowy margines na strzelaniu. Nie za bardzo było jak podejrzeć jak tor strzelają poprzednicy, więc każdy kombinował po swojemu, na tym, co mu wyszło z opisów i z briefingu dzień wcześniej.

W tym roku było inaczej – sztywne okno czasowe na każdy tor oznaczało, że przychodziło się wcześniej, zrzucało plecaki w jedno miejsce, i siłą rzeczy obserwowało wysiłki poprzedników w oczekiwaniu na swoją kolej. Co bardziej przedsiębiorczy przychodzili dużo wcześniej, zapoznać się z torem, może nawet pomierzyć sobie dystanse, generalnie nie podejmując wyzwania zrobienia toru na zimno i z marszu, co było dla mnie ważnym smaczkiem poprzednich edycji. Tak samo sztywne okno czasowe i sztywny czas strzelania wykluczały dotychczas charakterystyczne dla imprezy wbiegnięcie pod tor, walnięcie plecakami o ziemię i szukanie pierwszych celów już na wysokim tętnie i deficycie tlenowym – ale za to w (zazwyczaj płonnej) nadziei urwania kilku sekund z wyniku.

Nic to, 9:00 jesteśmy w drodze na naszą pierwszą grupę torów. Zrzucamy plecaki, rzucamy okiem na twórczy chaos na osi – pracują tam jednocześnie trzy zespoły, każdy strzela inny tor, każdy coś tam pokrzykuje, a nad tym przyklejone do lunet i lornetek sylwetki sędziów próbują zliczać punkty i trafienia. No, będzie się działo, myślę sobie, bo opisy torów które poszły w czwartek też były raczej lakoniczne i, powiedzmy, otwarte na wiele interpretacji. Ale przynajmniej w końcu zużyjemy ammo targane na plecach od doby i będzie już tylko lżej.

Krótki, dosłownie kilkuzdaniowy briefing – ułożenie celów jest w skos osi, mając stanowisko po lewej stronie osi będziemy strzelać na prawy kulochwyt. Dodatkowy czynnik dekoncentrujący – zazwyczaj strzela się do celi na wprost, ale tutaj trzeba było wiele grup celów rozłożyć na jednej osi, stąd krzyżujące się linie ognia. Mam zacząć od celów „przy dwu oponach”, ale widzę tylko stosiki po trzy opony, więc dopytuję robiąc z siebie idiotę. Pan Partner zacznie strzałem z granatnika (ammo ćwiczebne udostępniła PFA – tak, mieliśmy okazję ponapi###dalać z granatnika 40mm!), potem mamy ostrzeliwywać na zmianę cele dowolnie raz ja, raz on tak, żeby każdą blachę trafić dwa razy każdy. Granat leci, strzelam w najbliższy cel wielkości stodoły, trafiam, i słyszę pytanie od sędziego „W co strzelasz? Jak nie podasz mi celu, nie widzę w co strzelasz i nie zaliczę.” Mentalnie zgrzytam zębami - faktycznie, trzeba oznaczać cele nie tylko dla sędziego ale i w ramach komunikacji w zespole, zafiksowałem się na tym że brak było takiego zapisu, a najczęściej jednak strzela się bez współpracy w zespole. Nic, wołam, poprawiam, Pan Partner woła, strzela, pykamy sobie z różnym skutkiem do końca czasu. Pan Partner utknął na celach na krawędzi wydolności jego karabinka, optyki i amunicji 55gr - na 300m. Ja się zakałapućkałem trochę dalej, bo wkręcił mi się stary sposób myślenia, czyli „celność statystyczna przez gęstość ognia”, albo „w końcu coś trafi”. No więc, nie trafiło, bo z .308 nie wolno strzelać w pośpiechu, i do celu na 500m nie docieram na tym torze. Cztery minuty na doładowanie magazynków, następny tor jest zaraz obok – poza wydobyciem ammo przeze mnie nawet nie tykamy plecaków. Walczę w głowie z adrenaliną i ciśnieniem, doprawionymi zmęczeniem i dominującym pragnieniem odwalenia strzelania byle się już skończyło.

Następny tor, przepiękny w swej prostocie, zwodniczy w swym szachowym wręcz pięknie. Otóż, prawie ćwierć kilometra (dokładnie 240 metrów) od nas na osi jest cel dla Pana Partnera – okrągła blacha o średnicy 20cm. Blaszka raczej, ponieważ Pan Partner na karabinku ma kolimator o kropce 2 MOA i powiększalnik, a to znaczy, że kropka prawie w całości przykrywa mu cel. Dodatkowo, Pan Partner strzela amunicją z pociskiem o wadze 55gr, standardowym, co z kolei znaczy, że na tym dystansie musi celować o jedną średnicę kropki i kawałek ponad miejscem, w które chce trafić. Dokładamy do tego niewygodny fakt, że jego karabinek urodził się do prowadzenia szybkiego ognia, a nie do wbijania gwoździ na ćwierć kilometra, i sprawa robi się może nie beznadziejna, ale znacznie trudniejsza niż prowadzenie ognia do celu sylwetkowego, gdzie margines błędu wynosi dobre 50 cm w pionie – dwa i pół raza tyle, ile teraz.

Mój cel jest równie ciekawy – moja blaszka ma 15cm średnicy, co czyniłoby z niej cel wręcz śmiesznie łatwy na 100 metrach. Knif polega na tym, że wisi ona sobie pół kilometra ode mnie, czyli na dystansie, na którym trzeba już wliczać poprawkę na efekt Magnusa. Niewielką, bo niewielką, ledwie 5 centymetrów, ale już poprawkę na podniesienie potrzebuję całkiem sporą – o kąt 4,2 milsa, czyli pikuś, 210cm w górę. Da się to odłożyć na krzyżu celowniczym, ale ledwo, ledwo się mieści przy tym powiększeniu.
Koniec rozkminiania, trzeba strzelać. Na zadanie mamy 10 strzałów na dwu – im więcej ich zużyjemy, tym mniej punktów będzie. Pan Partner próbuje swojego totolotka, ale po trzecim strzale dociera do niego jak mała jest szansa na trafienie. Mam siedem kul na zdobycie jakichkolwiek punktów. Mam też bolesną świadomość, że moje najdalsze potwierdzone trafienie z .308 dotychczas było na 300 metrach, do blachy dwukrotnie większej – i to bynajmniej nie jedną kulą.

Na szczęście, mam tę samą amunicję, ten sam karabin, i te samą lunetę co wtedy. Mam też dokładnie pomierzone prędkości wylotowe, dalmierz, kalkulator balistyczny, i dwie minuty czasu.

Starannie odkładam poprawkę na krzyżu, jedną i drugą. Chybiam. Wdech, wydech, jeszcze raz, dokładniej. Chybiam znowu. Dobra, po krzyżu nie działa, czasu jest mnóstwo i nie ma bonusu za trafienie przed czasem, robimy inaczej - „wkręcam elewację na bębnach”, co jest sznajperskim sposobem powiedzenia, że kręcę górnym pokrętłem aż nie ustawi się na nim 4 przecinek 2. Poprawiam "skarpetę snajperską" pod kolbą. Wdech, wydech. Środek krzyżyka na środek blaszki. Wdech. Wydech, taki z przerwą na strzał. Blaszka radośnie podskakuje, trafienie! Mam potwierdzone trafienie na 500 metrach, w cel rozmiaru jednej minuty kątowej! Tłum szaleje, szampan strzel…. A nie, to tylko sąsiedni team strzela i pokrzykuje do siebie. Ale mam to trafienie pierwszym strzałem w trzeciej próbie, a my mamy 35 punktów na 100, a nie zero. Wstajemy, jeszcze jeden tor w tym bloku.

Tor nazywa się „Kontakt”. Trzeba trafić 2 cele, bliższy i dalszy, odpowiednią liczbę razy. Moje cele są jakoś tak 300 i 500, cele Pana Partnera – 100 z groszami i 300. Jak już ostrzelamy swoje, to zmieniamy stanowisko – Pan Partner idzie z rusztowania na materacyk, ja z materacyka na pochylnię, i tak dalej w prawo. Wprawdzie znamy już mniej-więcej pochwytane dystanse i poprawki, ale strzałów do oddania jest multum… Robimy, co możemy, coś tam wchodzi i dzwoni po blachach ale bez szału, ale szczerze, za dużo nie pamiętam. Przede wszystkim pamiętam, że czas skończył nam się szybciej, niż amunicja w magazynkach, i dużo szybciej, niż cele do ostrzelania. Zwlekamy się z powrotem pod namiot, jest około 9:30 – następny tor mamy mieć za godzinę.

Mamy, ale nie będziemy mieć – w międzyczasie tor się zepsuł i jest nie do naprawienia, więc jedyne strzelanie z pistoletu w kategorii „Snajper” jest nie do zrobienia. Miały być maski, rzucanie kettlem i przepalenie całej ammo 9x19, jaką nieśliśmy – ale ammo wróci z nami, a maski przydadzą się tylko na zadaniu „Oskar 10”, które mamy mieć o 12tej, po wszystkich strzelaniach. Zaczynam się zastanawiać, czy filtr który wziąłem będzie wystarczający, na przykład, na gaz pieprzowy… Potwierdzamy podpisami, że byliśmy o czasie, chcieliśmy i mogliśmy, ale się nie dało - w ten sposób dostajemy maks punktów na torze, tak jak inne zespoły.

Drugi i ostatni blok torów mamy po 11tej, już właściwie na luzie – strzelanie „sytuacji zakładniczej” i polowanie na „pokemony”.

„Sytuacja zakładnicza”, tor Sierra 1 - Tango wygląda następująco: trzy okrągłe gongi, dwa normalnego rozmiaru i jeden mniejszy, są rozstawione na jakichś 170 metrach. Minimalnie za i nad nimi, jest normalny gong sylwetkowy, ale z dodatkową czerwoną „głową” nad jednym z ramion. Którym? A to zależy, czy poprzedni team trafił i przerzucił „głowę złola” na zawiasie na drugą stronę nad drugie ramię, czy nie. Bardzo sprytne. Mamy się rozłożyć, przygotować, i od startu gdzieś w losowym momencie w ciągu pięciu minut zagra timer – od gwizdka mamy 12 sekund na wszystkie cele. Zaczynam ja, od zgaszenia złola schowanego za zakładnikiem, potem po moim pierwszym strzale Pan Partner ma ostrzelać obstawę trafiając każdy z gongów 3 razy. Ja mogę pomóc z gongami lecąc od drugiej strony. Leżę sobie i trzymam „złola” w krzyżyku przez jakieś dwie-trzy minuty, zanim słyszę gwizdek, a potem wszystko dzieje się naraz i jest po wszystkim. Tor szalenie trudny do wysędziowania w pojedynkę – bardzo dużo rzeczy dzieje się praktycznie naraz po gwizdku, na takie zawody nie przychodzą ludzie nie potrafiący strzelać szybko, a wszystkie trzeba zobaczyć, policzyć, zapamiętać i dopilnować. Dodatkowo „złol” już wyglądał na mocno doświadczonego przez życie po poprzednich zespołach, i chyba mu coś strzykało w zawiasie już, bo mimo dwu centralnych trafień nie raczył się przerzucić na drugą stronę. Nie kłócimy się też o ilość trafień na gongach – sędzia ma już lekki obłęd w oczach i jedynie lornetkę, która polem widzenia ledwo obejmuje całą grupę celów, a my jeszcze tylko jeden, najbardziej złożony tor do zrobienia. Może i trzeba było, ale tak blisko końca już po prostu nie mamy na to energii.

Tym bardziej, że ostatni tor to polowanie na „pokemony”. Na dystansie od 100 do 300 metrów po całej szerokości osi jest rozrzucone 5 gongów, każdy oznaczony kartką A4 z wydrukiem łebka „pokemona”, jednego z tych, którym wczoraj robiliśmy zdjęcia na zadaniach. Sędzia będzie wskazywał jednego z nas (Alfa albo Charlie) i podawał nazwę kodową do znalezienia i trafienia trzy razy. Proste? Niby tak, ale…

Gong jednego z pokemonów jest nie do trafienia, jeśli strzelający nie ma minimum 180cm wzrostu – inaczej ze wszystkich dozwolonych miejsc do oddania strzału chowa się za ziemią, a nie ma z czego wyimprowizować na szybko schodka. Drugi „pokemon” jest schowany za przesłoną i niewidoczny leżąc, trzeba by go na ponad 200 metrów strzelać jakoś z wolnej ręki – albo wykombinować jakąś ludzką jengę. Trzeci jest na końcu 300m osi – i oczywiście dostaje go do załatwienia Pan Partner, którego zestaw owszem, daje niezerową szansę, ale jedynie statystyczną. Sędzia wywołuje mnie, czekam na cel sekundę, drugą, piątą… aż uprzejmie się pytam, „Alfa, ale co?”. Cele blisko dostaję ja z .308, cele daleko dostaje Pan Partner, ale jakoś cudem zaliczamy 20 punktów na 100 zanim skończy się czas. Masakra, tor nas pokonuje – widzimy co, widzimy gdzie, ale ni cholery nie udaje się tego strzelić. Nie w zadanym czasie i nie z dostępnych postaw, o których jesteśmy jeszcze w stanie pomyśleć. Czy dało się to strzelić? Na pewno, bo zespół złożony z dwu rosłych chłopów ponad 180cm opędzlował ten tor na 100%. Czy byliśmy to w stanie strzelić? Nie wtedy, nie na zmęczeniu i na presji czasowej. Taki lajf, znowu się czegoś dowiedziałem o granicach.

Po krótkim odpoczynku idziemy na nasze okienko na zadanie Oskar 10, to o lakonicznym opisie „wytrzymać 3 minuty”. Kierujemy się w stronę kontenera, w którym najwyraźniej toczy się jakieś przyspieszone konklawe, bo co kilka-kilkanaście minut buchają z niego kłęby czarnego dymu i wychodzą grupy taktycznych ludków w maskach. Już się cieszę, że szarpałem się z uczciwym filtropochłaniaczem opisanym masą różnych literek i kolorków, zamiast próbować się wykpić trzykrotnie lżejszym filtrem przeciwpyłowym P2 i liczyć na wstrzymywanie oddechu. Z tym filtropochłaniaczem będę czuł najwyżej zapach gumy z maski i własnego oddechu, być może niezbyt świeżego po ponad dobie w ruchu. Zbiera się nasza grupa, włazimy z plecakami do kontenerka, rozsiadamy się tak, żeby JakbyCo dało się wyjść z kontenerka nie zostawiając nikogo. Wszyscy gotowi? To 30 sekund na ubranie masek i zapalona świeca dymna ląduje w metalowych taczkach stojących centralnie, żeby każdy mógł się sztachnąć i ogrzać. Jako że 30 sekund to czas wystarczający, żeby niespiesznie ubrać maskę przeciwgazową trzy razy, próbuję cyknąć fotki. Nie pokażę ich, bo niewiele widać poza dymem i lampką awaryjną, a poza tym nie umiem kadrować. Trzy minuty zapachu dobrze utrzymanej maski p-gaz później wyłaniamy się z kontenerka razem z kłębami dymu. Czarnego – nic nie postanowiliśmy. Dla nas jest po zawodach.

W oczekiwaniu na wstępne wyniki niespiesznie pakujemy obozowisko w przerwach między przelotnymi opadami deszczu. Niespiesznie i niezbyt dokładnie, po prostu zwijając wszystkie nasze rzeczy i upychając w samochodzie, byle się zmieściło – posortujemy je po powrocie. Teraz po prostu nie mamy na to ani pary, ani ochoty, znużenie i wyczerpanie robią swoje. Zagryzamy doskonałym schabowym z poczęstunku, z cichym „k-sss” zdejmujemy buty i zmieniamy je na leciutkie, mięciutkie kapućkotrampki, zrzucamy szmatki w ciapki i ubieramy suche, czyste, zwykłe ubrania – z naszym strzelaniem absolutnie nie grozi nam odbieranie żadnych nagród za wyniki czy pozowanie na podium, a z naszym niemal przysłowiowym szczęściem zapewne ominą nas też nagrody z losowania. Jeszcze po drodze ustalamy z organizatorami, że nie należy nam się zero punktów za zadanie medyczne, tylko trochę więcej – okazuje się, że nasza metryczka w deszczu się cokolwiek rozmyła na rubryczce z nazwą zespołu, ale na szczęście rozpoznaje nas i pani pozorantka, i sędzia, i właściwie wszyscy. Zupełnie jak w bajkach, opłaca się być uprzejmym i grzecznym.

Ceremonia zamknięcia, podziękowania, słowo od sponsorów, wyniki, to wszystko trochę się rozmywa. Ruszamy w drogę powrotną gdzieś koło czwartej, po drodze zgarniając nasze klapki z naszej biedra-skrytki. Jesteśmy tak wypluci, że zmieniamy się za kółkiem kilka razy zanim dotrzemy do domu. Następnych parę dni spędzam pod znakiem zakwasów, stopniowo znikającej sterty szpeju czekającej na środku pokoju na ogarnięcie, i znajdowania listków, igieł i wodorostów w dziwnych miejscach – ale i tak się wykpiłem, ponieważ Pan Partner coś wspominał o zanoszeniu nogi do serwisu do lekarza, a zaprzyjaźniona ekipa musiała wymienić wcale nie taki tani karabin, który odmówił im posłuszeństwa w sposób haniebny, całkowity i nieodwołalny. I to od pierwszego toru.

Epilog 1: 

Ostatecznie wylądowaliśmy na miejscu ósmym na 16 sklasyfikowanych zespołów kategorii „snajper”, z których dwa zaliczyły zwózkę z różnych etapów maszerowanych. Widać było, że dodatkowa kategoria mocno skomplikowała imprezę organizacyjnie, dociskając organizatorów i sędziów do granic możliwości – i obiektu, i ekipy, i koncepcji zawodów. Drogie nagrody od sponsorów, w szczególności optyka o cenach mocno czterocyfrowych, pozwoliły dojrzeć także te mniej eksponowane detale ludzkiej natury. Powiedzmy, że przede wszystkim widoczne było twórcze interpretowanie zapisów regulaminu. Na duży plus jak dla mnie należy natomiast liczyć zetknięcie z arcyciekawymi, a trudnymi w praktykowaniu tematami obserwacji i tropienia – wymagają zaplecza, do którego nie mam dostępu, więc zebrane lekcje są podwójnie wartościowe. Trochę brakowało zadań ściśle dla pary snajperskiej, strzelca i obserwatora, z korektą ognia, wskazywaniem celów itp – miałem takie wrażenie, że tory w kategorii „snajper” są raczej zadaniami dla strzelca wyborowego z obstawą, niż dla zespołu snajperskiego.

Epilog 2: 

Wnioski szpejowe. Okazało się, że jestem w stanie w miarę efektywnie działać dobę na dwu paczkach kabanosów chili i 125g drażetek M&M’s – dalsze ćwierć kilo drażetek wróciło ze mną do obozu. Camelback jest fajny, ale nie niezbędny – nawodnienie udało się ogarnąć po prostu z butelek, ale to także dzięki ścisłemu harmonogramowi przerw i zadań i dzięki pogodzie, która nie próbowała nas usmażyć na śmierć. Wystarczyło 2.5 litra wody na dzień i drugie tyle na noc. Jedyny dodatkowy kawałek ciucha, bluza termoaktywna, przydał się tylko w nocy i nad ranem, kiedy temperatura spadła w okolice niskich nastu stopni – ciągły wysiłek fizyczny bardzo dobrze grzeje, nawet w nie do końca suchym ubraniu. Plecak ze specjalną kieszenią do przenoszenia karabinu blisko pleców bije na głowę wszelkie inne patenty takie jak noszenie w rękach i na pasie, podwieszanie z boku, czy przyczepianie z tyłu – o ile poprzednimi razami byłem boleśnie świadomy tych dodatkowych czterech kilo szkła i żelaza, tak podczas przełaju jak i zdejmowania i zakładania plecaka, o tyle teraz niosąc 5.5-kilową armatę czasami musiałem sprawdzać, czy na pewno nadal mam je na plecach. Dodatkowo, optyka była bardzo dobrze chroniona. Muszę tylko wymyślić jakiś sposób, jak zamaskować bryłę plecaka i antenkę lufy, bo jednak są dość charakterystyczne. Ze względu na widownię, jaka się zrobiła na zadaniu obserwacyjnym, szal snajperski przydał się tylko jako ręcznik. Z kolei „skarpeta snajperska”, czyli skarpeta z cieciorką zastępująca dość drogie worki strzeleckie w charakterze podparcia kolby, doskonale zrobiła robotę – wpiąłem ją bieda-karabińczykiem na pas nośny, i jeśli tylko o niej nie zapomniałem, to budowała doskonałą, megastabilną platformę pomimo moich najszczerszych wysiłków. Co do strzelania – muszę po prostu więcej robić z .308, bo wymaga to zupełnie innego mindsetu niż radosne nawalanie z AR-ka z mnóstwem 30-nabojowych magazynków, gdzie jak nie pierwszym, to piętnastym coś się trafi. Tej umiejętności przełączenia się pod presją z radosnego, szybkiego hałasowania na spokojne, dokładne wbijanie gwoździ jeszcze nie mam – ale to wyłącznie kwestia nastrzału i praktyki. Jeśli chodzi o samą obserwację, urządzenia multispektralne wydają się drogą naprzód – komplet zdolności termo, nokto i opto w jednym pakiecie jest szalenie wygodny, o dalmierzu, kompasie i robieniu klimatycznych fotek nie wspominając. Tylko zoom cyfrowy trochę posysa, jeśli chodzi o wyodrębnienie detalu na dużym powiększeniu. Bo przecież nie jest możliwe, żebyśmy pogubili się w kneflach i pokrętłach urządzenia, które pierwszy raz bierzemy w teren ;-)

Epilog 3: 

Regeneracja coś wolno mi tym razem idzie, ale jakoś idzie. Niedosyt – jak zwykle spory, przekombinowane autoanalizy i priorytetyzowanie sobie różnych umiejętności i treningów – też jak zwykle, postępują. Roztrząsanie, co mogłem zrobić lepiej albo przynajmniej inaczej, też jak zwykle. Popełnione zostały liczne błędy. Na szczęście, nie wszystkie przez nas i nie wszystkie naraz i nie wszystkie poważne. Co dalej? Dalej jest niedziela, potem poniedziałek, a potem się zobaczy.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

"W lekkiej piechocie nic nie jest lekkie", czyli po zawodach Lekka Piechota (kat. "Lżejsza", średnio szalona)

Z łopatą, gumiakiem i MON'em po Śląsku, czyli wnioski i obserwacje z działań przeciw- i popowodziowych 2024

Recon SAR - zemsta OPFORu, czyli jak zawody tupano-strzelane podnoszą poprzeczkę.