Lekka Piechota LPXI, czyli jak do tego doszło - nie wiemy, ale udało się.

Będzie długo, bardzo długo, bo ten event to ukoronowanie czterech lat przygotowań i rozkminek, mniej lub bardziej ciągłych. 

TL;DR: pojechaliśmy z Panem Partnerem na zawody Lekka Piechota, wystartować w kategorii o cokolwiek mylącej nazwie "lekka". Przetrwaliśmy, nie wyłapaliśmy dyskwalifikacji ani kontuzji, i zajęliśmy oficjalnie bardzo dobre miejsce na 40 zespołów, zaraz za ludźmi, którzy z tego żyją albo przyjechali z zagranicy, bo z tego żyją. Dało się, ale było ciężko, bo w "lekkiej piechocie" nie ma nic lekkiego. Detale poniżej, bez ulubionego napoju nie podchodzić do lektury.

Spis treści, jakby ktoś czytał w odcinkach:

Co to jest Lekka Piechota, i jak to się ma do lekkiej piechoty?
Co my tam w ogóle robiliśmy?
Jak do tego doszło?
D-1, czwartek: dojazd i rozpoznanie.
D0, piątek: miłe złego początki, kajaki
N1, noc z piątku na sobotę, "duże" okno nawigacyjne.
D2, sobota, samo mięsko strzelecko-taktyczne.
N2, noc z soboty na niedzielę, tory nocne
D3, niedziela, tory poranne i końcówka.
Epilog 1: scena po napisach końcowych
Epilog 2, sprzętowy rachunek sumienia 
Epilog 3: jak trenować kalkulatory balistyczne
Epilog 4: lekkopiechotne BINGO
Epilog 5: czyli które miejsce i dlaczego
Epilog 6: Co dalej?

No to lecimy.

Co to jest Lekka Piechota, i jak to się ma do lekkiej piechoty?

Lekka Piechota to zawody taktyczno-strzelecko-nawigacyjne o długiej tradycji (ta edycja była jedenasta), rozgrywane w okolicach strzelnicy Klubu Strzelających Inaczej. Nawigacyjne, bo dostaje się punkty za znalezienie określonych miejsc w terenie i zrobienie sobie w nich określonej fotki - drużyny dostają listę punktów zadanych koordynatami w różnych systemach współrzędnych, azymutami i odległościami od miejsc znanych i nie tylko, fotkami satelitarnymi tak jak z Google Maps, fotkami kawałków papierowych map, a nawet w formie opisowej, którą pieszczotliwie określiliśmy "nawigacyjnymi haiku" ze względu na ich formę, ale o tym potem, tak jak i o kajakach. Taktyczne, bo do zrobienia są też zadania niestrzeleckie, bezogniowe, jak np. saperskie, z medycyny pola walki, rozpoznania dronami, czy obsługi i znajomości broni własnej i nie tylko. Strzeleckie, bo do zrobienia jest multum bardzo różnych torów, połączonych jedną myślą przewodnią. Tą myślą jest "zobaczmy, jak te wasze szpeje od taktycznego Gucciego i wychuchane instagramowe drille na suchej, płaskiej strzelnicy będą się sypać po dobie błota, kurzu, niewyspania i kondycyjnego wpi#rdolu". To wszystko w ostrym reżimie czasowym, bo okna na strzelania i zadania taktyczne są wyznaczone co do minuty. Z całym majdanem na całe zawody na plecach i na sobie, bo wolno nie nosić tylko zapasu wody i jednej płachty tarpa, która zadasza miejsce na obozowisko 1). Dodatkowo, w uruchomionej w tym roku kategorii "MILSIM", lista obowiązkowego ekwipunku obejmowała dodatkowo radio i hełmy, oraz określała minimalną liczbę magazynków i amunicji  to dla tych, dla których tradycyjna lekka była zbyt łatwa. My tylko wyglądamy na idiotów, więc MILSIM ominęliśmy szerokim łukiem.

Zawody mają umożliwiać sprawdzenie się dwuosobowym zespołom w warunkach bardzo mocno zbliżonych do działań lekkiej piechoty - czyli gości, którzy sprytem, ogarnięciem w terenie, karabinkiem i uporem mają nadrabiać brak ciężkiego sprzętu, wsparcia, transportu i logistyki, jednocześnie nie dając się wykryć, rozwalić, wygonić i dostarczając wartościowego rozpoznania sytuacji dla cięższych komponentów. Lub po prostu dla większej liczby lekkich piechurów.

I teraz wisienka - zawody Lekka Piechota to największe, najtrudniejsze, najbardziej złożone, najdłuższe i najbardziej wymagające takie przedsięwzięcie w Polsce na pewno, a najprawdopodobniej i w Europie. Dlatego też miejsca startowe rozchodzą się dosłownie w ciągu minut od otwarcia rejestracji, do tego stopnia, że samo zdobycie pakietów startowych jest zupełnie słusznie traktowane jako zadanie zerowe - bo trzeba być o dobrej porze w dobrym miejscu i wykazać się szybką ręką i celnym okiem. Wiele zespołów odpada już na tej barierze...

Co my tam w ogóle robiliśmy?

Poszliśmy sprawdzić, co jesteśmy w stanie zrobić, przejść, ukończyć, i zabrać do domu uczciwie wypracowane naszywki z edycji LPXI, żeby równie uczciwie wypracowane naszywki z LPIX(za sędziowanie w ramach wstępnego zwiadu) i LPX (za start w lżejszej kategorii w ramach pierwszego rozpoznania) ładnie się komponowały. To nie są zawody, na które normalny taktyczny bywalec płaskiej strzelnicy ma jakąkolwiek szansę na jakikolwiek wynik bez dodatkowego, konkretnego przygotowania - to są zawody, na których wynik robi się rozpoznaniem, planowaniem, adaptacją i brutalną szczerością wobec samych siebie, z zegarkiem w ręce. Oczywiście, jakieś umiejętności strzeleckie fajnie mieć, a obycie z bronią musi być ponadprzeciętnie dobre ze względu na złożoność zadań, ale to nie splity ani rozmiar grup będą decydujące 2).  

A że coś tam umiemy w te klocki, w szczególności potrafimy nie zgubić się od razu, nie stracić szpeju w lesie i nie strzelać do rzeczy, do których nie powinniśmy, wyszło nam, że że powinno się udać. W sensie, nie wyłapać dyskwalifikacji, ukończyć zawody, i może nawet nie być na ostatnim miejscu mimo nieusuwalnych problemów związanych z tym, że poza łazikowaniem po terenie z bronią i plecakami mamy do obskoczenia całkiem pokaźną listę tematów innych i codziennych.

Jak do tego doszło?

Tak jak wiele podobnych historii, ta ma swój początek w samochodzie pełnym szpeju, podczas powrotu z rozpoznania na LPX rok temu. Otóż, rozmowy w czasie takiego powrotu, zwłaszcza wielogodzinnego, mają swój naturalny rytm. Zaczynają się od stanowczego "nigdy więcej", płynnie przechodzą przez filozoficzne "po co nam to było" przeplatane wstępną analizą błędów. Analiza robi się coraz mniej wstępna i coraz bardziej konstruktywna, aż niepostrzeżenie wkrada się w rozmowę luźno rzucone "następnym razem trzeba". I to "następnym razem" krąży sobie po rozmowie, rośnie, aż orientujemy się, że mamy prawie kompletny plan na edycję przyszłoroczną - i wtedy, mając zaburzoną zmęczeniem i rozproszoną prowadzeniem pojazdu zdolność do racjonalnego myślenia, człowiek wpada w pułapkę "a właściwie, czemu nie?". Fałszywe poczucie bezpieczeństwa dodatkowo płynie ze świadomości, że bilety rozchodzą się na pniu, że tak właściwie nie jest pewne czy w ogóle będzie następna edycja 3), i że wiele może się wydarzyć zanim w ogóle termin imprezy zostanie ogłoszony.

Potem życie toczy się normalnie, aż do telefonu "stary, udało się zarejestrować" rozpoczynającego długą fazą "jeszcze mamy kupę czasu", która z kolei równie tradycyjnie kończy się gwałtownym zderzeniem ze świadomością, że zostały tylko dwa-trzy tygodnie i że trzeba zacząć rozkminianie regulaminu i zadań, jeśli chcemy cokolwiek ugrać. Cykl domyka faza paniki przedstartowej, nakładająca się z fazą pakowania, i nagle znowu siedzimy w samochodzie pełnym szpeju, tylko że jeszcze czystego.

D-1 , czwartek: dojazd i rozpoznanie.

Dzięki autostradzie da się teraz dotrzeć nad morze w bardzo sensownym czasie kilku godzin. Wiemy jednak, że start bezpośrednio po podróży nawet w zwykłych zawodach jest mało komfortowy, a co dopiero w takich, które mają część nocną. Lekka ma dwie części nocne, piątek-sobota, i sobota-niedziela, więc Pan Partner ogarnął nocleg z czwartku na piątek w Wejherowie. W ten sposób w piątek będziemy jeszcze w pełnej sprawności, wyspawszy się w cywilizowanych warunkach i zjadłszy normalne jedzenie - a to jest dodatkowa przewaga, równie trudna do przecenienia, co do docenienia przez młodsze roczniki. Jeśli nie trzeba się męczyć, trzeba się nie męczyć.

Po drodze rozkminiamy po raz kolejny tory, bo zostały wprowadzone pewne zmiany. Rozkminiamy ogólny plan, który z grubsza brzmi "nie utopić nic ważnego na kajakach, a potem się zobaczy". Układamy wstępną listę torów NOPE, do których nie mamy po co podchodzić, oczywiście do uzupełnienia na miejscu w zależności od okoliczności. Sprawdzamy rozpiskę czasową dla naszego teamu, wyłuskaną z harmonogramów ogólnych - będzie boleć, bo tym razem do dwu okienek na zadania taktyczne musimy iść dość daleko, z drugiego końca obiektu lub mocno pod górkę, i pewnie wyjdzie to na wynikach bo z mroczkami w oczach i na deficycie tlenowym kiepsko się myśli. Generalnie, robimy wstępne planowanie już na pełnej, żeby mieć jakiś w miarę konkretny szkielet do bardziej szczegółowych rozkminek w miarę pojawiania się nowych informacji. Pierwsza poprawka wchodzi jak tylko dojeżdżamy - okazuje się, że opisaną numerem teamu wodę w zgrzewkach możemy zostawić na "obozie" i wyznaczyć swoją przestrzeń "obozową" na punkcie oczekiwania już w czwartek, podjeżdżając autem właściwie na miejsce. W luksusowych warunkach wybieramy sobie najlepszą z dostępnych kwater, na lekkim stoku żeby woda się nie zbierała, ale na tyle płaskim żeby samemu się nie staczać, z porządnymi drzewkami w rogach żeby było do czego tarp przywiązać, wystarczająco daleko od miejsc zadań taktycznych żeby nikt nie kazał nam się potem przenosić, i palikujemy je sobie znalezionymi badylami i zgrzewkami wody tak, żeby nie zaszło potem żadne nieporozumienie. Bo tym razem wzięliśmy trzy zgrzewki wody w butelkach po 1.5 litra, niegazowanej oczywiście. Podręcznikowe 3l na głowę na dobę można wsadzić między bajki, jak tylko w grę wchodzi spory wysiłek fizyczny w upale. Patrząc potem po sąsiadach, nie wszystkie zespoły były tego samego zdania. Nie wiem, albo się rąbnęli w wyliczaniu, albo planowali pozyskiwanie wody w terenie, bo na Lekkiej tradycyjnie pogoda jest, powiedzmy, przewidywalnie niestabilna - albo leje, albo praży. Znaczy, szanse są 50/50, że będzie wystarczyło otworzyć paszczę żeby się napić do woli, bez żadnego noszenia czy wracania do obozu ;-)

Jako, że tydzień wcześniej na tych samych torach walczyła kategoria lżejsza, poszliśmy obejrzeć jak te tory wyglądają w rzeczywistości. Oprócz stosów łusek (i okazjonalnego naboju porzuconego ze względu na zacięcia) większych rewelacji nie znaleźliśmy, ale okazja do przymierzenia się do różnych niestabilnych platform i przeszkód czy cyknięcia zdjęć różnym tabliczkom informacyjnym została wykorzystana w pełni. Doszło do nas między innymi, że potrzebujemy więcej worków na śmieci i taśmy klejącej, bo na torze "okop" trzeba będzie jakoś zabezpieczyć buty przed błotem i wodą - bez tego zaraz na początku zawodów załatwimy się na cacy. Znaczy, o ile w ogóle do soboty rana okop przeschnie na tyle, żebyśmy w ogóle rozważali wejście do niego.

W nagłym przypływie optymizmu przesuwamy tor "Amazonia", ten z nurkowaniem z karabinkami, z listy "NOPE!!" na "do zrobienia" - ponieważ tor z rusztowaniem nie budzi naszego zaufania stabilnością ani konstrukcją, a trzeba tam wyleźć wysoko we dwu, na żywca bez asekuracji i jeszcze coś strzelać żeby w ogóle nie dostać punktów ujemnych, wychodzi nam, że będziemy mieli wystarczająco czasu żeby spokojnie przebrać się do kąpielówek i butów do brodzenia, zrobić "okop", nie tracić czasu na przebieranie poza zdjęciem masek zrobić "Amazonię" przy okazji spłukując z siebie błoto z okopu, a potem zrobić resztę torów tego okna "na plażowo". Nagły przypływ optymizmu nie uwzględniał dwu rzeczy - pogody i stanu, w jakim dotrzemy na pierwsze okno, ale o tym później.

Wracając na kwaterę objechaliśmy jeszcze miejsca startu i zakończenia części kajakowej, poprawiając swoje rozeznanie w okolicy, wejherowską biedrę, poprawiając swój bilans kaloryczny i stany w zakresie worków na śmieci, taśmy, i żarcia na kolację. Mina ekspedientki na kasie - bezcenna.

Podczas przenoszenia szpeju na kwaterę mamy miłą niespodziankę - "nasi, nasi tu byli!". Uliczny kosz na śmieci jest wypakowany skrzętnie poskładanymi, pustymi pudełkami po ammo w ilościach zdecydowanie zbyt dużych na jakieś pozostałości po wizycie na strzelnicy. Drugą silną poszlaką są zeszłoroczne koszulki z imprezy noszone przez dwu gości o twarzach równie taktycznych co nasze, przyglądających się cokolwiek podejrzliwie dwu typom grzebiącym z widocznym ożywieniem w miejskim koszu na śmieci - czyli nam. Nasi są wszędzie, trzeba tylko wiedzieć, na co patrzeć ;-)

Na kwaterze zrobiliśmy jeszcze jedną bardzo ważną rzecz - gear dump, czyli prawie ostateczny przegląd szpeju. To jest ten moment, kiedy nad każdym elementem odbywa się konsylium - brać czy nie brać. Przeszliśmy sobie na papierze jeszcze raz wszystkie tory, i zmniejszyliśmy zapas ammo tak, żeby nie targać na sobie zbędnych kilogramów ammo, których nie mamy szans zużyć - pewien bardzo mądry człowiek kiedyś powiedział, że nie sztuką jest paść próbując unieść pół tony ammo, sztuką jest opędzić to zadanie paroma nabojami. Wywaliliśmy z mojego plecaka uprząż wspinaczkową, ósemkę asekuracyjną i karabińczyk - nic nam nie da, a waży kilogram. Sprawdziliśmy, czy każdy ma wystarczająco żarcia, i czy przypadkiem nie da się tego jeszcze odchudzić. Sprawdziliśmy ubrania i ubrania na zmianę lub awaryjne - tym razem, oprócz tego co na mnie, wziąłem tylko combat shirt i komplet bielizny termicznej, merynosa z Brubecka, ale za to zimowego - plan był taki, żeby ubrać to w najzimniejszej części nocy, okleić się ogrzewaczami chemicznymi i tak przetrwać. Sprawdziliśmy obowiązkowy ekwipunek, w tym gwizdek, maskę pgaz i filtropochłaniacze. Sprawdziliśmy, czy na pewno mamy tylko jeden zestaw do czyszczenia broni z wyciorem, bo nie ma sensu wozić dwu. Zostawiliśmy moją linkę. Sprawdziliśmy, czy pomysł na zapakowanie trylinki się spina - w przenośni i dosłownie. Do decyzji zostało nam tylko, którą taśmę do ciągnięcia ciężkiego kloca (czyli mnie) bierzemy, i padło na moją lonżę ewakuacyjną, tą z zeszłego roku. Przycięliśmy zawartość apteczki. Na koniec zważyliśmy plecaki, i ku obopólnemu zdumieniu tym razem mój był lżejszy, i to o ładnych parę kilo, nawet wliczając rzeczy takie jak duża nawigacja i pełne magazynki, które miałem w chest-rigu. Finalnie, obaj zbiliśmy wagi plecaków wyraźnie poniżej 20kg.

Ta procedura jest bardzo, bardzo potrzebna w każdym wyjściu zespołowym. Pozwala uniknąć niepotrzebnego dublowania sprzętu czy niedoszacowania jakichś zasobów. Po jej przeprowadzeniu każdy z zespołu wie, co mamy ze sobą i u kogo to jest, więc łatwiej jest coś wykombinować z posiadanych zasobów JakbyCo. Pozwala racjonalnie podejść do narzędzi, czyli na przykłąd zostawić mój półkilowy multitool na rzecz takiego mini, który ma wszystko co realnie może się przydać, ale waży mniej niż 100g. Jest to też pierwsza (a czasami jedyna) okazja do sprawdzenia, czy komuś nie brakuje czegoś niezbędnego, albo czy znowu nie poniosła mnie fantazja przy pakowaniu, i nie chowam gdzieś liny z kotwiczką czy innego imadła rusznikarskiego 4).

D0, piątek: miłe złego początki, kajaki

Od 10:00 można wejść na strzelnicę i na wydzielonym torze 100m sprawdzić sobie, czy karabinek trzyma zero i gdzie ono tak właściwie jest. Żeby się na to załapać i żeby uniknąć haraczu w parkomacie, ruszamy z kwatery przed 9:00, po drodze zahaczając o Lidla po przysłowiowe kanapki i kolę. Właściwie pepsi twist, której zgrzewka odegra jeszcze sporą rolę w niedzielę. Po dotarciu na parking pod strzelnicą widzimy już sporo innych teamów - widać u niektórych taką charakterystyczną nerwowość w ruchach, kiedy robią w pośpiechu rzeczy, które myśmy sobie ogarnęli wczoraj. Przebieram się w docelowe wdzianko, chowam do kieszeni chronograf do pomierzenia prędkości wylotowych 5), bierzemy giwery i po parę nabojów i zasuwamy radośnie, bo na lekko, na strzelnicę położoną jakieś 1.2 km dalej. I tak tu jeszcze musimy wrócić, więc nie ma sensu już targać wszystkiego.

Na wydzielonym torze okazuje się, że jest trochę ciasno, ludno i że już się wszystkim spieszy. Zanim doczekamy się swojej kolejki mija trochę czasu, podczas naszego przystrzelania robi się trochę nerwowo, więc najzwyczajniej w świecie zapominam o chronografie i o mierzeniu prędkości. Urządzenie jest tak małe i kompaktowe, że wręcz wypadło mi z głowy, że mam je ze sobą. Zemści się to w niedzielę. W miarę zadowoleni z potwierdzenia zera6) wracamy sobie na parking, przebrać się już ostatecznie, dojeść kanapki, dopić co jest do dopicia, nawinąć dodatkowe metry taśmy klejącej na pisadła, zabrać cały startujący szpej (minus taśma nylonowa, która przez moment prawie zastąpiła lonżę ewakuacyjną) i ruszamy już w stronę rejestracji, która ma się zacząć o 12tej i na którą wypada się stawić już z całym sprzętem. Worek ze śmieciami dowiązujemy do klamki auta, bo nie ma gdzie tego wyrzucić, a auto będzie stało zamknięte aż do niedzieli - nie ma sensu kisić śmieci w środku. Zupełnym przypadkiem w worku na śmieci laduje awaryjna butelka pepsi, do której i tak nie będziemy mieli dostępu - wejście na parking bez zgody orgów jest karane setką karnych punktów.

W międzyczasie i w oczekiwaniu rozkładamy nasz tarp na naszej działeczce w strefie oczekiwania, razem z sąsiadami wytyczamy drobnym zasiekiem ścieżkę dookoła naszych linek (a nie przez nie), witamy znajome twarze. Podczas rejestracji dostajemy naszywki i koszulki - koszulki kitramy w worku od tarpa podwieszonym pod tarpem tak, żeby nie zamokły do końca imprezy (bo przecież nie będziemy ich nosić), naszywki przyczepiamy na ramię po drugiej stronie od numeru zespołu żeby było widać kto zacz, i wracamy do oczekiwania na odprawę o 14tej.

Na odprawie jest przede wszystkim jeszcze więcej czekania, oddanie do depozytu kluczyków z auta, pobranie trackera GPS (ląduje w moim, nadal najlżejszym plecaku), oklejenie rączek plecaków taśmą jak z dyskoteki (pewnie żeby się nie pomyliły albo nie zgubiły), dużo przypominania podstawowych zasad tej zabawy, trochę pokrzykiwania i grożenia konsekwencjami, czyli generalnie wszystko to, co tradycyjnie powinno się znaleźć na odprawie. Najważniejsze informacje są dwie - pierwsza, że dla uniknięcia zatopienia kajaków tym razem wolno jeden z plecaków oddać do transportu, byle nie zawierał ammo ani broni, i druga, że wszystkie inne ważne informacje zostaną wywieszone na tablicy ogłoszeń i opublikowane w necie o 17:00. A potem już każdy sobie, według możliwości i indywidualnego harmonogramu każdego zespołu.

Punkt 17:00 pod tablicą ogłoszeń jest taki ścisk, że nie jestem w stanie się dopchać. Wiem, że mamy czas, bo według harmonogramu naszego zespołu pierwsza atrakcja, kajaki, ma się zacząć po 19tej, ale jednak potrzebujemy takich detali, jak punkty nawigacyjne - to trzeba dobrze i sprawnie rozplanować, bo lekką piechotę przegrywa się przede wszystkim nogami, w terenie. Oczywiście, cały pakiet jest też dostępny na necie, a link do niego jest (werble, werble!) na tablicy ogłoszeń. Szkoda, że cały pakiet nie jest od razu wysyłany także na maile zespołów, choć wtedy pewnie BTS nie uniesie ruchu...

Nic to, w końcu wchodzimy w posiadanie dwu kompletów fotek wywieszonych na tablicy zadań, i siadamy do planowania. I tu zaczyna boleć. W poprzednich edycjach większość punktów bywała zadawana uczciwie, koordynatami MGRS lub jakimiś innymi, które dało się jednoznacznie przeliczyć - azymutem od znanych współrzędnych, innym układem współrzędnych itp. Umożliwiało to szybkie wbicie punktów w urządzenia i rozpoczęcie rozkminiania tras pod okienka nawigacyjne w wariancie "gołe minimum", żeby nie zostać z ręką w nocniku i bez punktów gdyby pozostałe zagadki okazały się zbyt trudne. Tym razem, pewnie ze względu na to że pojawiły się aplikacje umożliwiające szybką konwersję z listy współrzędnych MGRS na plik do importu do urządzeń GPS, gridami MGRS było zadane punktów równo 5 z trzydziestu. A i to trzeba się było połapać, bo nie wszystkie miały tę samą precyzję, a jeden chyba nie miał wiodącego zera. Razem z punktami zadanymi azymutem lub innym, przeliczalnym sstemem współrzędnych, tylko 1/3 zadań była określona, powiedzmy, metodami naukowymi ;-)

Pozostałe były albo fragmentem zdjęcia satelitarnego, albo wycinkiem mapy, albo zagadką matematyczną typu "południowy wierzchołek trójkąta wyznaczonego", albo wręcz nawigacyjnym haiku. Cóż to nawigacyjne haiku, zapytacie. Otóż, nawigacyjne haiku to taki opis słowno-muzyczny, z którego powinno się dać znaleźć jakieś miejsce w terenie 7). Teraz taką zagadkę trzeba rozwiązać, znaleźć na mapie lub w aplikacji, po czym możliwie dokładnie znaleźć i zaznaczyć sobie w urządzeniu. Bardzo fajne ćwiczenie mapowe, ale jego złożoność rośnie kiedy siedzisz w krzakach, na ziemi, bez stołu, z kiepską mapą terenu, którego nie znasz dobrze, i jeszcze słabszym łączem do fotek satelitarnych. Sytuację dodatkowo utrudnia fakt, że część punktów zadana jest wprawdzie azymutem i odległością, ale od enigmatycznych trzyznakowych kodów. Robimy co się da, wszystko co się dało wyliczyć wbijam w urządzenie, Pan Partner wszystko co się da w pierwszej rundzie zgadnąć zakreśla na mapach które sobie wydrukowaliśmy na papierze wodoodpornym, i z mocnym postanowieniem dokończenia planowania po wyjściu z wody (w cywilizowanych warunkach z papierami na stole i po omacku przy świetle czołówek) ruszamy w stronę kajaków.

Kajaki, czyli zadanie wodne, czyli spływ z całym szpejem ośmiokilometrowym odcinkiem rzeki ścigając się z innymi ekipami, warunkami na wodzie, nadchodzącym zmierzchem. Zadanie, które budzi nasze największe obawy, bo jest też jedynym zadaniem, w którym można skończyć nie dość, że bez punktów, to jeszcze z całym sprzętem i amunicją rozrzuconymi po dnie cholera wie jak głębokiej rzeczki czy jeziora, czy wręcz pod zwalonymi, zatopionymi drzewami. Wiemy, że takie rzeczy się zdarzały, więc przez najbliższych parę godzin naszym mottem będzie "byle do brzegu!". Ale jesteśmy też dobrze przygotowani - wypuściliśmy się bowiem na nocny spływ, wprawdzie inną rzeką i bez szpeju, ale za to na latarkach, nocą. Wiemy więc, jak wygląda życie w marynarce - a co ważniejsze, mamy Plan.

Zaczynamy od znalezienia własnego kawałka łąki wśród bandy półnagich, taktycznie brodatych facetów pracowicie krzątających się w różnych stadiach pakowania kajaków. Tym razem, ponieważ powrót z kajaków jest tzw. "transportem własnym", czyli z buta łapiąc po drodze punkty nawigacyjne wysokiej wartości, oraz ponieważ lista ekwipunku obowiązkowego znowu spuchła, wolno jeden z plecaków oddać organizatorom do transportu. Jest jeden warunek - nie może w nim być ammo ani broni, więc szybciutko przepakowujemy objętościówkę do plecaka Pana Partnera, a ołów i żelazo - do mojego. Pozwala nam to znacząco obniżyć sylwetkę naszego "okrętu", jednocześnie trochę zmniejszając zanurzenie - obie rzeczy bardzo się nam przydadzą przy przeciskaniu przez te trudniejsze fragmenty trasy. My i tak mamy całkiem dobre parametry - obaj jesteśmy normalnego wzrostu, żaden z nas nie dźwiga na sobie przesadnych mięśni, a mój tłuszcz pływa. Inni nie mają tak dobrze, i po zwodowaniu ich kajaczki najwyraźniej rozważają całkiem poważnie przebranżowienie się na łodzie podwodne. Tak tylko na marginesie zaznaczę, że taki kajak ma wyporność jakichś 250 kg.

Nadawszy przepakowany plecak objętościowy, przechodzimy do zapakowania naszego "okrętu". Karabin Pana Partnera ładnie zawijamy w worek na śmieci, więc będziemy mieli przynajmniej jeden sprawny - mój jednak się nie mieści. Oba wiążemy do kajaka i pakujemy na dziób, pod nogi Pana Partnera - powinno to poprawić wyważenie kajaka. Pistolety i zmiana ciuchów lądują w luku bagażowym, szczelnie zamykanym, a plecaczek z całym ammo ląduje na środku, pomiędzy moimi łydkami - jakby co, będę go łapał. Przygotowaliśmy sobie nawet kubeczek do wylewania wody, też na sznurku. Pan Partner siedzi z przodu - ma na sobie specjalne mokre wdzianko do wchodzenia do wody, więc zgodnie z Planem będzie naszym desantem i "away team'em", gotowym w razie potrzeby wysiąść z kajaka na środku rzeki i popchnąć. Ja z kolei mam dostarczać stabilności i zanurzenia, dlatego siedzę jako silnik pchający z tyłu. Ubieramy kapoki, zgłaszamy gotowość i schodzimy na wodę.

Rzeczka Reda ma jakieś dwa do pięciu metrów szerokości. Po ostatnich opadach poziom wody jest uczciwy, więc raczej nie grozi nam ciągnięcie kajaka za sobą - to dobrze, bo wiemy o edycjach, gdzie większość spływu była robiona "na burłaka". Nurt jest wyraźny, i dość szybki - to z kolei nie tak dobrze, bo będziemy mieli mało czasu na wykombinowanie jak podejść do przeszkód, i w razie błędnej decyzji będzie trzeba się napracować, żeby z niej wybrnąć. Na szczęście, do "białej wody" tej rzece jest bardzo daleko, więc w miarę pokonywania kolejnych kilometrów napięcie trochę spada.

Oczywiście, są miejsca, w których wiosło jednym końcem w wodzie, a drugim opartym o przygodny pniaczek próbuje mnie wyjąć z kajaka, za zęby. Są miejsca, w których gałęzie ułamane na ostro są centralnie na wysokości mojej twarzy, i trzeba szybciutko robić uniki, i w których ręce przydają się znacznie bardziej, niż wiosła. Są miejsca, w których mijamy ekipy oglądające swój kajak z zafrasowanymi minami z brzegu, kontemplując poziom wody w środku i zastanawiając się, jak się jej pozbyć 8). Są miejsca, w których my nabieramy wody, przyciśnięci na moment burtą przez nurt do pniaka, albo w których zasuwamy z całych sił "na wstecznym", żeby tylko zmieścić się po właściwej stronie płycizny. Jest nawet jedno miejsce, w którym Pan Partner musi wysiąść, żeby dziób kajaka przeszedł wystarczająco daleko, żeby dało się przecisnąć przez zawalone pniaki. Ale to wszystko jest zupełnie normalne na spływie kajakowym, idzie na dobrze, do zmroku jeszcze zostało trochę czasu, powinno się udać.

I wtedy przypomina nam się porada znajomego, rzucona mimochodem przed wyjściam. Ta o progach pod koniec. Tych progach, które trzeba przepłynąć możliwie najszybciej, jak najdokładniej na środku nurtu, bo łatwo tam schrzanić sprawę. I żeby się za bardzo tym nie przejmować, bo w końcu nie wszyscy, którzy tam coś zrobili nie tak, musieli potem nurkować po karabiny. I że trzeba po prostu pokazać rzece i tym progom, kto tu rządzi, bo obchodzenie ich po brzegu jest znacznie gorszym pomysłem.

Nasz kajak, jak każdy dobry myśliwiec, jest nadsterowny jak jasna cholera - trzeba cały czas walczyć, żeby utrzymać dziób w osi nurtu, bo rzeka uparcie próbuje nas obrócić rufą do przodu 9).  Jednocześnie, jakimś cudem, jest równie gotowy do współpracy co osioł i dwa muły, i z równą chęcią przyjmuje nasze sugestie co do zmiany kierunku. W każdym razie, przepłynięcie pięciu metrów bez potrzeby korygowania kursu po prostu się nie zdarza.

Z tła zaczyna się wyodrębniać delikatny szmer spadającej w dużych ilościach wody.

Radzimy sobie z kajakiem w ten sposób, że ja wbijam wiosło w wodę i hamuję z jednej strony, a Pan Partner wiosłuje po przeciwnej stronie - to jest najszybsza metoda zmiany kierunku, ale kosztuje nas to prędkość, której będziemy potrzebowali na progach.

Szmer nabiera głębi, jakby ta woda w dużych ilościach spadała z całkiem konkretnej wysokości.

Dodatkowo, nurt najwyraźniej nie lubi kajaków płynących sobie centralnie, bo na każdym ostrzejszym zakręcie musimy się napracować, żeby nie zaryć dziobem w brzeg - a rzeka nadal jest na tyle wąska, że realnie może się to skończyć scenariuszem jak z kanału Suezkiego.

Koryto rzeki jest już mocno zacienione, więc sugesita Niagary gdzieś z przodu, powiedzmy, buduje klimat.

Są! Są falki, mamy pierwszy próg, chwila prawdy! Naprzód, ile fabryka dała, naprzód, lewa-prawa, korekta do środka nurtu, mamy ledwie parę metrów na zbudowanie pędu, naprzód, uda się albo nie, zgrzyt kamieni pod dziobem, szorowanie dnem, krótki skręcający bebechy lot i...

Mamy to. Jakieś 30 cm pierwszego progu za nami. Kajak cały, pływa, wody nie naszło, wszystkie wiosła są, nic nie wypadło. Mamy to. W sumie, na treningowym spływie nocnym bywały gorsze kawałki. Mamy to, lecimy dalej!

Po przebiciu się przez jeszcze cztery podobne progi wypływamy na jeziorko. Kajak najwyraźniej też się cieszy, bo nie jest w stanie płynąć prosto - kiedy wiosłujemy obaj, kajak próbuje kręcić bączki. Po paru eksperymentach ustalamy, jak najprościej nam się płynie jak najprościej ;-), i robimy ostatnie kilkaset metrów mając (prawie) zachodzące słońce za plecami. Zadanie wodne mamy zrobione, zmieściliśmy się w limicie czasowym, nic się nie utopiło - największa niewiadoma zawodów jest za nami. Jest piątek wieczór, ogarniamy majdan, zdajemy kajak i kapoki, przebieramy się w suche ciuchy, psikamy do karabinków specyfikiem CLP wyprzeć wodę i zabezpieczyć mechanizmy. Teraz czas na regularne baty - nawigację z powrotem na strzelnicę, strzelania, może trochę więcej nawigacji, i będzie po wszystkim.

N1, noc z piątku na sobotę, "duże" okno nawigacyjne.

Przystań na jeziorze, na której kończyło się zadanie wodne, jest wyposażona w kilka kompletów najbardziej przydatnych urządzeń planistyczno-nawigacyjnych znanych ludzkości. Stoją na niej mianowicie wiaty ze stołami i ławami, bardzo wygodne, na których można w spokoju rozłożyć komplet map i urządzeń, przycisnąć ciepłym żarciem z porcji 10), i zająć się pozostałymi zagadkami nawigacyjnymi. Enigmy z azymutem od nieznanego punktu od razu odpuszczamy - nie mamy żadnego sposobu na znalezienie punktów początkowych. Haiku nawigacyjne grupują nam się w okolicach strzelnicy, czyli nie jest to temat na teraz - jesteśmy około 10km od strzelnicy w linii prostej, a po drodze chcemy pochwytać punkty wysokiej wartości. Udaje nam się wyznaczyć koordynaty czterech takich punktów, mniej-więcej osiągalnych w drodze powrotnej bez robienia przesadnych pętli, prawie po drogach. Niestety, znaczny kawałek drogi będzie trzeba zrobić nocą, po nieoświetlonym a ruchliwym asfalcie, no ale trudno - obwiesimy się czerwonymi lampkami, to będzie nas widać z daleka, a przy odrobinie szczęścia nikt z miejscowych nie postanowi zatrzymać samochodu, żeby uciąć sobie pogawędkę z dwoma uzbrojonymi włóczęgami w środku nocy. Powinniśmy się wyrobić, optymistycznie, tak do trzeciej, i nawet złapać jeszcze trochę snu.

Patrole organizatorów w tym roku mają trochę inne zadanie - nie ma karnych punktów za samo złapanie przez taki patrol. Za to trzeba się rozliczyć z posiadania ekwipunku obowiązkowego (tak, do stazy, filtra do maski pgaz i gwizdka włącznie), co w naszym przypadku będzie oznaczało po prostu postój, bo my jesteśmy grzeczni i regulamin traktujemy poważnie. A, no i jeszcze niektóre punkty nawigacyjne mają być zabezpieczone pułapkami, ale to już po prostu trzeba będzie wziąć na klatę i uważać podczas podejścia. Liczymy na to, że ze względu na mnogość punktów, zespołów i ogrom obszaru pułapki będą raczej tym, co się będzie przytrafiało innym - nie ma opcji, żeby każdy z 30 punktów nawigacyjnych był tak samo szczelnie obstawiony przez cały czas, to nie jest "granica" z Recon Squad'u.

Planowanie zakończone, żarcie zjedzone, zbędne ciuchy i buty kajakowe porzucone w kontrolowany sposób tak, żeby była szansa je odzyskać w niedzielę po zawodach, ruszamy. Pierwszy punkt jest wyciągnięty ze zdjęcia satelitarnego, cokolwiek pozbawionego punktów charakterystycznych, ale możliwego do rozpykania - jeśli tylko ktoś, tak jak my, odrobił zadanie domowe i przeprowadził jakiekolwiek rozpoznanie w terenie przed zawodami. Oczywiście, wcale nie znaczy to, że będzie lekko, łatwo czy przyjemnie - najpierw nadziewamy się na patrol, jeszcze zanim opuścimy teren zabudowany, a zaraz potem okazuje się, że po punkt trzeba będzie drałować pod górkę. Stromo pod górkę i przez krzaki. Za to wychodzimy centralnie na punkt, i po krótkim poszukiwaniu łapiemy nasze pierwsze fotki i punkty za nawigację. Schodzimy trochę łatwiejszą ścieżką, tą, którą inne zespoły podchodziły. Nachylenie stoku nadal jest, powiedzmy, niewygodne, ale krzaków jest trochę mniej.

Nadziewamy się znowu na ten sam patrol, który puszcza nas dalej, z lekkim zawodem w głosie stwierdziwszy "a, to znowu wy...". Po drodze na następny punkt łapie nas deszcz, więc idziemy ubrawszy pałatki - i to jest ostatni moment podczas tych zawodów, kiedy mam na sobie w miarę suche ubranie. Żarty się skończyły, teraz będą już tylko schody.

Pamiętacie, jak podczas planowania liczyliśmy, że nikt z miejscowych nie zwróci na nas uwagi, a jeśli zwróci, to będzie jednak raczej udawał, że nas tam nie ma? Wiele aut mija nas, póki idziemy uczęszczanym asfaltem, ale jak tylko odbijamy trochę w bok, od tyłu podbija do nas czarne BMW. Kierowca i pasażer, jakoś nie chcą nas wyminąć. Szyba zjeżdża w dół, i pada sakramentalne "Czy to już wojna?", rzucone przez dość kwadratowego, łysego, w średnim wieku kierowcę. Mamy na sobie wystarczająco broni i amunicji, żeby obrobić kilka okolicznych gieesów, parę banków spółdzielczych i prawdopodobnie co najmniej jeden komisariat, więc z zadowoleniem kątem oka notuję, jak Pan Partner dyskretnie zajmuje lepszą pozycję względem auta - w końcu to on ma gaz na nieuprzejmość. Mamy plan B gotowy, moja kolej na plan A - zagaduję uprzejmie, uspokajam, nie no, jaka wojna, to takie zawody tylko, wszystko na legalu i pozgłaszane do wszystkich świętych z proboszczem włącznie, pewnie panowie coś słyszeli? Tak? No to świetnie, tylko proszę uważać tam dalej na drodze jest zespół słabiej oświetlony niż my, w ogóle pełno tego będzie po nocy na drogach, a nie wszyscy są równie dobrze widoczni jak my, w naszych szmatkach maskujących i tylko ze światełkami czołówek na łbach, białe z przodu i czerwone z tyłu. Nie, dziękujemy, nie możemy skorzystać z podwózki, bo trackery GPS rejestrują nas cały czas na żywo i będzie widać, a to dyskwalifikacja - ale jeszcze raz, serdecznie dziękujemy za dobre chęci, widać że duch w narodzie nie ginie i nadal można liczyć, że bliźni zaoferuje się z dobroci serca podwieźć dwu randomów w pasujących wdziankach maskujących, z plecakami z charakterystycznymi "antenkami" ledwo przykrytymi pałatkami na plecach, napotkanych na bocznej, mało uczęszczanej drodze przez środek nigdzie, w deszczu, o północy. No, to czas już na nas, spokojnej nocy i nawzajem, miło było spotkać i pogadać, ale sami panowie rozumieją, organizatorzy zawodów na nas czekają zgodnie ze ścisłym harmonogramem...

To BMW minie nas jeszcze raz  na tej samej drodze, tym razem z naprzeciwka, a pasażer pomacha przyjaźnie przez uchylone okno. Jakiś van dużo później też będzie pełen ciekawych ludzi, ale zatrzyma się nie przy nas. Mili ludzie, ale jakoś lepiej się czuję, kiedy jedyne światła na szutrówce idącej przez las to uzbrojony patrol organizatorów albo zespół idący z przodu. Mogę się lepiej skupić na orientacji w terenie, szukaniu tabliczki z drugim punktem nawigacyjnym i rytmie marszu.

Na naszym drugim punkcie natykamy się na kilka debatujących zespołów, ale najpierw idziemy za daleko o kilkadziesiąt metrów, bo to jest jeden z punktów zadanych kółkiem skreślonym z rozmachem na fotce mapy. Czuję się trochę jak na LARPie - słyszę delikatne, dyplomatyczne manewrowanie dookoła pytań o plany, rozkminki, subtelne wyciąganie informacji, niesprawdzone plotki, dezinformacja, cały ten kram. Podobno ktoś powiedział, że to nie jest prawdziwy punkt, tylko zmyłka. Podobno prawdziwy jest 50 metrów dalej, bo ktoś tam poszedł, ale jeszcze nie wrócił. Właściwie, jeśli pójdziemy dalej razem, to będzie nam łatwiej - a właściwie dokąd teraz będziecie szli? Debata przycicha, jeśli tylko podchodzimy za blisko, ale pomagają nam zrobić dobre zdjęcie nas przy tabliczce.

Ciekawym zjawiskiem na takich zawodach jest tzw. "pociąg". Polega on na tym, że pomimo formalnej rywalizacji, zespoły sklejają się w większe grupy, celowo lub nie, poruszając się pomiędzy punktami. Wydaje się to oczywiste - między dwoma punktami istnieje tylko jedna optymalna ścieżka, punkty zazwyczaj układają się w sposób co najmniej sugerujący kolejność ich zdobywania, poza tym w kupie raźniej, no i włącza się atawistyczna chęć bycia w możliwie dużej grupie, kiedy jest noc i pogoda nie jest najlepsza. Mniej oczywistym jest ryzyko, że taki "pociąg" wyzwoli w nas trochę owczy pęd - idą szybko i jest ich dużo, czyli wiedzą dokąd, czyli może nasz plan nie jest taki dobry, więc może odpuśćmy ten jeden punkt który właściwie nie wiemy, czy tam jest - i pułapka się zamyka. Na szczęście, nie z nami takie numery, i jak postanowiliśmy się zgubić w lesie, to się w tym lesie zgubimy, "pociąg" czy nie. Tak też robimy - "pociąg" jedzie sobie dalej, a my odbijamy na pierwszym dogodnym skrzyżowaniu ścieżek na punkt, który najwyraźniej wypadł mu z rozkładu.

A jest to przepiękny punkt - podchodzimy do niego po płaskim, najpierw kilkaset metrów ładną ścieżką leśną, potem zaledwie trzysta metrów na azymut, lasem o kulturalnym, nie za gęstym poszyciu. No żyć, nie umierać, bo punkt jest zadany MGRS'em z dokładnością do metra. Tylko, że go tam nie ma, co gorsza im bardziej go szukamy na zadanych gridach, tym bardziej go tam nie ma. Dryf GPS, bo jest już mocno w nocy? Nie, "pinezka" siedzi jak zabetonowana, ani drgnie. Zakłócenia GPS? Też nie, bo wtedy by pinezkę wyświetlało pod wodą w stronę Królewca. Trudno, trzeba czesać teren, a jeśli za 20 minut nic nie znajdziemy, trzeba odpuścić i iść dalej.

Czeszemy teren - ja stoję na gridach i lecę "szperaczem" z latarki, którą jutro przyczepię do karabinka, po każdym pniu w polu widzenia, do wysokości ładnych paru metrów, metodycznie, jeden za drugim. Pan Partner odpala z kolei metodę 5-25, i idzie po okręgach zwiększając ich promień ode mnie o z grubsza 5 metrów co pełen obieg - trochę mniej, bo las nie jest aż tak rzadki. Podejście naukowe po raz kolejny udowadnia swoją przydatność - zanim zdążę skończyć pierwszy obieg mojego szperania, Pan Partner na trzecim kółku znajduje tabliczkę. Owszem, jest na "normalnej" wysokości jakichś 3 metrów nad ziemią, na pniu - tylko, że pień rośnie sobie dobre 15 metrów od gridów, w dodatku na skraju niewielkiego wąwozu którym leci ścieżka, więc efektywnie tabliczka jest właściwie na 5m, już częściowo zasłonięta koronami. Well played, organizatorzy, dobra robota - wiemy o co najmniej jednej ekipie, która też tam była, ale nic nie znalazła i musiała odpuścić... Doświetlamy ją latarką trzymaną na oślep, żeby zdjęcie wyszło i objęło wszystkie potrzebne elementy - twarze, gest, tabliczkę, i urządzamy krótki popas. Wprawdzie jesteśmy w lekkim niedoczasie, ale mamy już 3 z 4 zaplanowanych punktów.

Teraz musimy zejść jednak na asfalt, i dalej już będziemy szli wyłącznie "dużymi" drogami. Sprawdzamy widoczność naszych światełek pozycyjnych, bo głupio byłoby dać się rozjechać przez skąpienie na zasilaniu. Sprawdzamy stan nawigacji - da radę, urządzenie powinno dociągnąć całą trasę z zapasem. Zaczynamy zejście w stronę asfaltu - i mam miłe poczucie dobrze zaplanowanej ścieżki, bo zejście jest po byku. Mijamy znajomych, którzy wybrali odwrotne podejście, i potwierdzają, że dalej jest tak samo stromo, aż do samego asfaltu - w zamian potwierdzamy im, że idą w dobrą stronę i że ta tabliczka naprawdę tam jest. Trzeba sobie pomagać.

W każdym razie, docieramy do asfaltu i zaczynamy żmudną podróż do naszego ostatniego zaplanowanego punktu i dalej, z powrotem na strzelnicę. Ktokolwiek musiał wędrować po asfalcie przez jakikolwiek dłuższy czas z pewnością rozumie, dlaczego po pierwszych paru kilometrach nasze stopy i kolana miały serdecznie dosyć - do tego stopnia, że co jakiś czas musieliśmy schodzić na nieistniejące pobocze w trawę. To był najbardziej nużący etap marszu, ponieważ nie działo się zupełnie nic, a trzy kilometry asfaltem wysysają z człowieka energię znacznie bardziej, niź cztery razy tyle leśnymi dróżkami. Dość powiedzieć, że złapaliśmy ostatni zaplanowany punkt, przemęczyliśmy się z całym tym asfaltem, i dotarliśmy do naszego tarpa i wody w strefie oczekiwania już około 4:30. Odpalam pierwszą porcję ogrzewaczy chemicznych, wrzucam je pod bluzę i padam spać tak, jak stoję, prosto na karimacie. I to jest błąd, bo do końca zawodów nie dość, że będę miał wilgotne ubranie, to jeszcze nie dam rady dosuszyć pałatki, którą zwiniątą w kłąb na szybko mam nadal przytroczoną do plecaka - ale o tym później. Mamy jakąś godzinę snu, zanim trzeba będzie ruszyć z moździerzem, więc nawet nie zdążę zmarznąć mimo temperatury spadającej do 14 stopni. Podłączam nawigację do powerbanka, bo już piszczy.

D2, sobota, samo mięsko strzelecko-taktyczne.

Sobotę zaczynamy szybciutko, bladym świtem, od zadania o budzącej grozę nazwie "moździerz". Polega ono na tym, że 35-kilowy blok betonu w kształcie graniastosłupa foremnego o podstawie sześciokąta, czyli charakterystyczną trylinkę do brukowania chodników i podjazdów, należy "środkami własnymi" zatargać na wyznaczone miejsce przed upływem wyznaczonego czasu. My niby mamy czas do godziny ósmej, ale pierwsze okno z zadaniami strzeleckimi zaczynamy o 7:36, więc trzeba się sprężać. Niby mogliśmy to załatwić wczoraj, przed kajakami, ale wtedy do wody wchodzilibyśmy już na zmęczeniu, czego woleliśmy uniknąć. No bo mamy Plan.

Zatem, zgodnie z Planem, pobudka jest przed 6:00. Próbuję zjeść drugą moją ciepłą puszkę, ale nie daję rady jej dokończyć - to zły znak, jeśli nie jestem głodny, ale przynajmniej Pan Partner ma normalny apetyt, jakby co, będzie kto miał pociągnąć zadania wysiłkowe. Idę elegancko zapakować nasze betoniszcze, którego tym razem nie trzeba wyławiać spod wody. Trylinka to iście diabelski kształt, mniej poręczna i bardziej upierdliwa byłaby tylko kula - ale znamy się nie od dziś. Parakord, węzełki, karabińczyk - pakunek jest estetyczny, nie dodaje wagi, trzyma wszystko ładnie w kupie i nie będzie się bujał na naszej belce, specjalnie przywiezionej w tym celu - bo zielone, nieokorowane, niesezonowane belki, wycinane przez pozostałe ekipy, ważą o kilo-dwa więcej. A to przecież bez sensu dodawać sobie roboty. Rozkminka z pakowaniem budzi pewne zainteresowanie - nie wiem, może komuś się skojarzyło z taktycznym shibari albo co, ale jeden z organizatorów zagaduje mnie po angielsku, czy to moje, bo wygląda profesjonalnie. Widać, patrzy mi inteligentem z gęby.

Pakujemy wszystko z powrotem na grzbiety i ruszamy z naszym kanciokiem i betonowym shibari. Inaczej jak poprzednio, pakunek nie buja się, nie wrzyna w ramiona i siedzi, no cóż, jak zabetonowany - nadal jest to ćwiczenie przede wszystkim z uporu, ale po drodze możemy opowiadać, jak to heblowaliśmy naszą kantówkę całą noc. Nikt poza nami nie miał takiej fajnej kantówki i tak profesjonalnie zapakowanego betonu, nikt.

Zgodnie z Planem, wchodzimy na nasz pierwszy tor z niewielkim zapasem, na tyle, żeby się na spokojnie przygotować. To tor z piętrową budką, który nas w zeszłym roku zupełnie załatwił - na szczęście, jedną ze zmian w tym roku jest beczka, która ułatwia wdrapanie się na pięterko ludziom normalnego wzrostu, jak my. Wiemy też, jak go będziemy gryźć, bo w czwartek na rekonesansie sobie sprawdziliśmy, więc podchodzimy na spokojnie, ogarniamy cele z parteru, metodycznie wdrapujemy się na pięterko po beczce i własnych plecach i robimy tor z sensownym, zadowalającym wynikiem. Mogłoby pewnie być lepiej, ale chyba zaszły pewne nieporozumienia co do ilości trafień na blaszkę - ot, tradycja lekkopiechotowa.

Następny tor to rusztowanie, na które trzebaby wleźć i zleźć w 3 minuty. Rusztowanie jest rozłożone w lesie na miękkim podłożu przy stoku, w nocy padało, jesteśmy drugą ekipą która ma do niego podejść, a jakoś nie budzi ono mojego głębokiego zaufania. Nie bez asekuracji, w każdym razie, a że mamy Plan na dwa następne tory, który wymaga szybkiego do nich dotarcia i przygotowania, odpuszczamy rusztowanie. Będzie nas to kosztowało karne 100pkt, ale przynajmniej się nie połamiemy od razu z rana. Jakbym wiedział to, co wiem dzisiaj, to pewnie bym się jakoś przełamał i tam wlazł mimo braku snu, wilgoci i zmęczenia, ale wtedy po prostu było to jednym wielkim NOPE. Lecimy dalej.

I tu się nam Plan trochę zachwiał i zawahał. Następny tor to okop, w którym trzeba się przecisnąć trochę na kolanach, trochę czołganiem, w maskach pgaz, ostrzeliwując cele z pistoletu (Pan Partner) po to, żeby na końcu oddać parę strzałów z karabinka (ja). Tylko, że w nocy padało, i już widać, że nasz Plan nie wypali - bo chcieliśmy zawinąć stopy w worki na śmieci, żeby nie załatwić sobie butów, tylko że miejscami wody jest znacznie więcej. Ergo, jak wleziemy, to pozostałe półtora dnia będziemy robić nie dość, że w mokrych ciuchach, to jeszcze z mokrymi butami i upierdzieleni błotem, a sprzęt prawdopodobnie też nam za to nie podziękuje i odwdzięczy się zacinkami. Trudno, jest to ryzyko, którego nie chcemy podejmować - co innego, gdyby to był jeden z naszych ostatnich torów. Dym dobywający się spod przykrycia okopu też nie zachęca, ale to akurat nie jest problem - maski mamy sprawne i posprawdzane. Jako że to są zawody z podejmowania decyzji i życia z konsekwencjami, odpuszczamy i spokojnie lecimy dalej, bo następny tor mamy na naszej odwiecznej liście NOPE.

Jest to "Amazonia", tor, gdzie nurkuje się z karabinkami. Jest to też jedyny tor, na którym można sobie zniszczyć i karabinek (oddając strzały za szybko, kiedy woda jest jeszcze w lufie), i optykę (jeśli uszczelnienie na chińskiej lunecie będzie mniej szczelne, niż powinno). Dodatkowo, jest to tor, który najfajniej robi się w upale i jako jeden z ostatnich, tak, żeby nie trzeba się było po nim spieszyć. Podejście do tego toru oznacza, że resztę okna strzeleckiego i marsz na dwa zadania taktyczne będzie trzeba zrobić albo w mokrych ciuchach i zamakających butach, albo w mokrych slipach i na bosaka - a żadna z tych opcji nie jest specjalnie atrakcyjna bladym świtem przy jakichś 16 stopniach, tym bardziej że jedno z naszych zadań w tym oknie wymaga turlania się po ziemi. Bierzemy na klatę 200 punktów karnych zgodnie z Planem, pełni niekłamanego respektu dla ekip, które jednak podchodzą do tego zadania, ale jednocześnie ze sprzętem w lepszym stanie.

I teraz zaczyna się zabawa - mniej lub bardziej zgodnie z Planem, do wszystkich następnych torów podejdziemy.

Kolejny tor nazywa się "loophole" i polega na trafianiu blaszki na ponad 100 metrach przez otwory w przesłonie będącej jakiś metr przed lufą. Żeby nie było za łatwo, od zeszłego roku tor najwyraźniej został skonsultowany z jakimś specjalistą od ergonomii - po czym skrupulatnie zrobiono dokładnie odwrotnie, niż zalecał. Otwory są wąskie, żaden nie jest pionowy, na każdym trzeba pracować na kantowaniu karabinka w dziwnej postawie, i na każdym brak znajomości własnego offsetu mści sią natychmiast i brutalnie. Wychodzimy z tego toru mocno ponad średnią, bez kar.

Mój ulubiony tor "spotter" jest następny. Ulubiony, bo mogę się wygodnie rozłożyć i spokojnie zrobić swoje, zupełnie jakbym nie był na Lekkiej Piechocie. Tegoroczny wariant wysłał Pana Partnera z krótkofalówką na podest z lunetą obserwacyjną, skąd po radiu zadawał mi kolejne cele według otrzymanej listy. Ja sobie je po radiu potwierdzałem i dzwoniłem po tych płytkach pierwszym strzałem. Aż szkoda, że był to tor limitowany, bo tak leżeć i dzwonić mogliśmy długo - ale wszystko co dobre musi się skończyć. Na spotterze kończymy zadania strzeleckie w tym oknie, i zasuwamy na taktyczne.

Pierwsze taktyczne to test wyboru, pisemny, robiony zespołem. Wychodzimy prawie z kompletem punktów, ponad średnią, ale bez specjalnych ciepłych uczuć. Największą pułapką testu było to, że trzeba było odwrócić kartkę, bo pozostałe rzeczy albo się wie, albo nie. Nie do końca przemawia do mnie włączenie do tego zadania quizowych pytań z historii, bo przecież lekka piechota to nie teleturniej wiedzy ogólnej.

Drugie zadanie to największe baty, jakie moje informatyczne ego zebrało od dawna, a wszystko przez jeden przycisk. Lecimy pod górkę na zadanie dronowe, mamy złożyć sterowanie drona, wystartować, i obejrzeć polankę jakieś 450 metrów dalej, szukając śladów "podejrzanej aktywności". Jako że nie wzięliśmy swojego drona (dodatkowe półtora kilo noszone przez cały czas uznaliśmy za nieopłacalne dla dodatkowych 100 pkt), dostajemy Mavic'a organizatorów. Niby to samo, ale nie do końca - kontroler jest wyraźnie inny niż ten który typowo ogarniamy, wyświetlanie jest na osobnym tablecie który jest słabo widoczny pod kątem co u nas wyłączyło możliwość pracy we dwójkę - ale co nas załatwiło najbardziej, to brak pokrętła zoom'a. Kontroler nie ma osobnej regulacji powiększenia, tylko skrót klawiszowy którego żaden z nas nie znał, a nie wpadliśmy na to, żeby zapytać. Tego zoom'a brakło, bo zadanie wymagało zaglądania pod korony - a teren i odległość były tak dobrane, że ile razy próbowaliśmy zejść niżej i zapuścić żurawia w zacienione miejsca, tyle razy łączność zaczynała się rwać. Drugi kontroler zaraz obok też nie pomagał, czas leciał, aż przeleciał i przysłowiowy szlag bombki strzelił. Plus jest taki, że już wiem, jaki to skrót klawiszowy, bo sędzia nam po czasie pokazał. No i drugi plus, że przynajmniej spróbowaliśmy, ale po punktach poleciało nam mocno. Nic to, następnym razem będę wiedział, a w wynikach widać ekipy, którym poszło nawet słabiej, więc przynajmniej nie byliśmy ostatni.

Działamy już ponad 24h na około godzinie snu, więc postanawiamy odpuścić okno nawigacyjne. Punkty, które zdobyliśmy w nocy mają wystarczającą wartość punktową, żebyśmy mogli sobie na to pozwolić, a okno też efektywnie daje nam tylko półtorej godziny w terenie - czyli, jeśli uda się w ogóle coś złapać, będą to jakieś grosze, łatwe do nadrobienia na zadaniach strzeleckich. Człapiemy na strefę oczekiwania i próbujemy się zdrzemnąć, co nie jest najłatwiejsze biorąc pod uwagę ciągłą kanonadę z torów odległych o mniej niż 100 metrów. Dobrze, że wszyscy mają tłumiki. Doładowujemy magazynki.

Drugie okno strzeleckie zaczynamy o 10:46, torem "wahadło". Tor polega na tym, żeby tytułowe wahadło, składające się z dwu podobnych, ale nie takich samych ramion (jedno jest trochę mniejsze i lżejsze), rozbujać trafieniami tak, żeby zrobiło pełny obrót tyle razy, ile się da. A da się, co już zrobiliśmy zeszłym razem, bodaj trzema strzałami. Haczy? Oczywiście, że jest haczyk. Tym razem wolno każdemu z nas strzelić dwa razy, ale potem musi się przetoczyć o jeden obrót w bok - co zajmuje czas, rozbija rytm i ogólnie utrudnia poganianie wahadła. Udaje się nam wydusić pięć obrotów.  Tor ogólnie bardzo trudny, bo tylko 16 ze 120 zespołów dało wydusić przynajmniej jeden obrót. Jednocześnie tor będący źródłem bardzo kontrowersyjnej decyzji sędziowskiej. Widzicie, każdy obrót był wart 20 punktów, a jednocześnie nie było górnego limitu punktów. Trzy z tych 16 zespołów wykazały się taką precyzją i wyczuciem rytmu, że zrobiły sobie z tego wahadła wiatraczek, nabijając kosmiczne ilości obrotów - najlepsi zrobili 82 (!) obroty. Jak łatwo policzyć, za tak legendarne strzelanie należały się równie legendarne ilości punktów, które skutkowałyby poważnymi zmianami w klasyfikacji tych trzech zespołów. Organizatorzy zdecydowali się zmienić zasady w trakcie gry, żeby ratować balans zawodów, i przeskalowali wartość punktową jednego obrotu na 5 punktów. O ile jestem w stanie zrozumieć, czemu tak zdecydowali, o tyle nie podzielam tej logiki. Nam te 75 punktów większej różnicy nie zrobiło, ale chłopaki od wiatraczków nabiły te ponad 1000 pkt uczciwie. A że zrobili to turlając się po trawie i ziemi w samych slipkach, wyszedłszy z "Amazonii", tym bardziej uważam, że należało nagrodzić ich równie legendarną ilością punktów - a regulamin zmieniać dopiero na następną edycję.

Nic, tak czy inaczej o zmianie dowiemy się oficjalnie dopiero przy wynikach w niedzielę, a na razie mamy szósty wynik na "wahadle", bardzo dobrze, ale zupełnie bez startu do "wiatrakowców". Następny jest 9-hole z komunikacją - ja wiem przez który otwór mamy strzelać, a Pan Partner - który z dwu celów, lewy czy prawy. Mamy się dogadać, bo jesteśmy rozdzieleni nieprzeźroczystą przesłoną. Wszystko idzie dobrze aż do trzeciego celu, kiedy to rozsypuje nam się i synchronizacja, i komunikacja, i nie jesteśmy w stanie w ogóle tego cholerstwa trafić. Ot, życie, dobrze żarło i zdechło, ale coś i tak ustrzelaliśmy. Wychodzimy ze średnią ilością punktów.

I przechodzimy do toru o dźwięcznej nazwie "wycieranie tyłka". Polega on na tym, że jeden z zespołu ma siedzieć płasko na ziemi i oddaje jeden strzał z takiej postawy do blaszki na 100m, po czym drugi ma go przeciągnąć o jakiś metr-półtora do następnego pachołka. Pachołki są 3, po trzecim strzale można kurcgalopkiem wrócić na start i powtórzyć procedurę. Blaszka jest z tych niewyrośniętych, więc Pan Partner zarzuca na mnie lonżę ewakuacyjną i lecimy. Strzela się kiepsko, bo efektywnie walę z wolnej ręki w nietypowej postawie, z 18-calowej dzidy dociążonej tłumikiem - normalnie bym sobie pomógł w stabilizacji którymś kolanem, ale tym razem nie wolno. Ku mojemu zdziwieniu z toru, jak się potem okazało, schodzimy z ponadprzeciętną ilością punktów. Niewiele ponadprzeciętną, ale zawsze. Wytrzepuję ziemię zgarniętą po drodze z gaci.

Według Planu, następne dwa toru chcemy odpuścić. Pierwszy, bo trzeba na nim ubrać obiektową uprząż, wleźć na wysokość dwu kontenerów i zjechać po stalowej linie - wiemy z poprzednich edycji i prób, że będzie bardzo ciasno z czasem, o celnym strzelaniu nie wspominając, więc wydaje się to racjonalne. Drugi, bo wymaga przeciśnięcia się przez studnię z opon i przelezienia przez 3-metrową "ścianę płaczu", co do moich silnych stron zupełnie nie należy i także wydaje się racjonalne. Na szczęście, sędziowie obu torów zupełnie nie podzielają naszego poglądu na to, co jest racjonalne, a że są znacznie bardziej asertywni od nas i znacznie szybciej mówią, orientuję się co się właśnie dzieje gramoląc po beczkach na drugi kontener. Na tym tętnie i zadyszce nie ma szans, żebym oddał kontrolowane strzały (o celnych w ogóle nie wspominając), więc Pan Partner zajmuje się ostrzałem - ja nawet nie ładuję karabinka, tylko bardzo staram się nie myśleć o tym, jak daleko jest do ziemi i ile rzeczy trzeba będzie po drodze do niej spotkać ze znaczącym delta V. Udaje mi się wgramolić do miejsca, gdzie Pan Partner już jest wpięty w szeklę asekuracyjną i gotowy do zjazdu, a właściwie do zejścia z asekuracją - lina jest stalowa, szekla to nie rolka, a lonża jest za długa, żeby przenosić jakikolwiek procent masy człowieka zasuwającego po tej stalowej linie w dół. Pan Partner jest już na dole, wszystko co muszę zrobić żeby nam ten tor zaliczono to ściągnąć szeklę z powrotem i się w nią wpiąć - udaje mi się to, mogę już zejść, prawda? No nie do końca - najbezpieczniejsza droga na dół to zejście po stalówce, wszystkie inne nie mają ani grama asekuracji... Jest mi już wszystko jedno - karabinek jest na dobrym pasie, cięższych ode mnie ta stalówka utrzymała i nadal jest w dobrym stanie, niepostrzępiona, najwyżej mnie spuszczą na asekuracji. Obie łapy na stalówkę, lewa noga do kompletu i zasuwam. Niepatrzenie w dół idzie mi całkiem dobrze, pierwszy, drugi kilometr, i lewa noga mówi "dobra, tyle wystarczy, dalej se radźcie sami". Próbuję zarzucić prawą nogę na stalówkę, ale wtedy obie ręce mówią "hola, hola, podciągać to nas, ale nie my", i zanim zdążę pisnąć zaczynamy sprawdzać jakość tej asekuracji. Wystarczy powiedzieć, że brakowało mi może pięciu metrów do końca, a i szekla, i lonża, i uprząż, i pas nośny karabinka wytrzymały.

Ale to nie koniec. Wypinam się z uprzęży, tlenu brakuje, asertywności zero, a tu jeszcze "ściana płaczu" i uprzejme, acz stanowcze zaproszenie do dalszej zabawy. Dobrze, myślę sobie, zobaczycie czym się kończy przymuszanie - zemdleję sobie gdzieś po drodze spokojnie i tyle tego będzie. O strzelaniu nawet nie ma mowy - Pan Partner ogarnie, bo ja widzę głównie mroczki. A nie, wróć, zrobiło się ciemno bo już jestem w studni z opon, z której teraz muszę się gramolić nogami do przodu, ruchem robaczkowym, pod górę, aż do punktu w którym Pan Partner jest w stanie mnie wyszarpnąć z dołka pomocną dłonią i ustawić w stronę ściany. Ścianę robimy klasycznie, z podsadzenia i barku - tym razem nie trzeba karabinków ani przeciągać przez opony, ani podawać górą nad ścianą. Wracam zrobić podsadzenie dla Pana Partnera, i padam sobie nie wchodząc w drogę, łapać oddech - cholera, nawet zemdleć porządnie się nie udało. Dzięki asertywności sędziów na tych dwu torach jesteśmy o 200 pkt do przodu, nie licząc tego, co Pan Partner dodatkowo obdzwonił po blaszkach.

Ale to nadal nie koniec okna. Jeszcze tor "równoważnia", w postaci kiwającego się na boki krzyżaka. Stajemy każdy na swoim ramieniu, balansujemy tak, żeby jedno z ramion dotykało ziemi, i próbujemy z tak dziwnej postawy trafić cokolwiek. Czy wspominałem już o zmęczeniu, drżących kończynach i deficycie tlenowym? Udaje mi się nie spaść, ale o prowadzeniu celnego ognia nie ma mowy - tor ciągnie Pan Partner, a ja staram się nie spaść balansując, bo za to są kary.

I to jest koniec strzelań, ale nie koniec okna zadań. Teraz mamy zebrać się do kupy i z całym nabojem na plecach dotrzeć na strome wzgórze ćwierć kilometra dalej. Zabieram karabin, chest-rig, plecak i mroczki, i zasuwamy - obaj musimy tam dotrzeć, nie można zadania zacząć w pojedynkę. Zadanie polega na obejrzeniu filmiku z drona i złożeniu meldunku SPOTREP z jego treści. Nawet mam szablon tego meldunku, Pan Partner zresztą też - tylko, że w plecakach, i nie damy rady się do nich dokopać, a czasu na przygotowanie już nie mamy. Trzeba było fiszki przełożyć do notesów, gdzieś tak w czwartek. Z braku fiszek i oddechu zadanie robimy powyżej średniej, ale nie na full. Trochę odzyskuję oddech, jeszcze tylko jedno zadanie, i szlus, przynajmniej na razie. Prawda? No bo przecież nie może być cały czas pod górkę?

Otóż, okazuje się, że może. Ostatnie zadanie taktyczne w tym oknie to zadanie saperskie - nie dość, że dojście jest pod górkę 11), to i samo zadanie też, i to do tego i metaforycznie, i praktycznie. Jest do zrobienia jakieś 10-15 metrów czołgając się z całym szpejem (bez plecaka, ale karabinek w gotowości, choć niezaładowany). Dodatkowo, każdy z nas dostaje do holowania łopatkę piechoty vel "saperkę" i 9.5 kilo pozorowanej miny przeciwpancernej, talerzowej. Jak już swoje przeczołgamy, obie miny mają zostać zakopane w wyznaczonych chorągiewkami miejscach - oczywiście wszystko leżąc, po czym mamy wrócić na miejsce startu. A jakże, pełzając, tym samym sposobem. Łopatki są do zwrotu.

No dobra, jestem zbyt zmęczony na załamanie nerwowe, prościej będzie to zrobić i paść sobie spokojnie zaraz potem. Wiążę linkę na karabińczyk i do swojej uprzęży, do chest-riga, a saperkę wkładam za pas - pomysł jest taki, że doczołgam się na koniec i przyciągnę minę na lince, bo czołganie się z miną i saperką w ręce jest bez szans na zmieszczenie się w limicie czasowym, nie ma cudów. Pan Partner rusza pierwszy i znika za horyzontem, a ja zasuwam ile fabryka dała, pilnując żeby nie załatwić sobie karabinka piachem. W połowie drogi okazuje się, że pomysł z linką był dobry, tylko linki brakło, i muszę przepalić czas na doholowanie miny do mojej pozycji. Cisnę dalej, docieram do końca "zasieków" i w rejon chorągiewek akurat, kiedy Pan Partner kończy zakopywać swoją minę - obaj wiemy jak jest, więc przekazuję mu moją minę i zaczynam powrót z maksymalną prędkością kulawego ślimaka. Pan Partner zaczyna powrót po zakopaniu mojej miny, zanim będę w jednej trzeciej drogi - tak kiepsko jest z moim czołganiem. Chest-rig działa jak pług, zbiera wszystko po drodze, ale przynajmniej nie mam pasa taktycznego - ten to dopiero potrafi zbierać i się zaczepiać, a tak przynajmniej nie zgubię gaci. Pan Partner wyprzedza mnie wracając gdzieś tak w okolicy 2/3 trasy, i gdyby nie wytargał mnie za uprząż spod "zasieków", nie zmieścilibyśmy się w czasie. Ale się zmieściliśmy. Praca zespołowa! Hurra!

Nie jesteśmy w stanie się zebrać i pójść dalej przez ładnych parę minut. Leżymy tak sobie i łapiemy oddech, dzięki czemu jest okazja posłuchać anegdotek i fachowych opinii sędziów z tego zadania. "Do takiej roboty to tylko pasoszelki, ale to już się domyśliliście, widzę po ilości zgarniętej ziemi. Nie rozumiem, czemu wszyscy tutaj startują w chestrigach". "Nie zacinają się wam te AR'y? W tym roku chyba nikt nie wystartował z kałachem, dziwne"12). "Ciekawy ten pomysł z linką, myślałem, że się zaplączesz, ale nie". I "chyba na następny rok zrobimy coś z granatami, bo chyba nikt już nie umie nimi dobrze rzucać". Dodatkowym interesującym przerywnikiem jest wizyta komisji sędziowskiej z magnesem neodymowym - okazało się w międzyczasie, że któryś zespół mocno przyoszczędził na amunicji i wystartował z amunicją zawierającą stalowe płaszcze (pół biedy, ale nadal nieuprzejmie ze względu na rykoszety) lub rdzenie, sądząc po zużyciu niektórych gongów. Otóż, amunicja ze stalowym rdzeniem bywa tańsza, zwłaszcza kupowana hurtowo, na przykład w chińskich puszkach lub przepakowana z nich. Problem natomiast polega na tym, że taka amunicja bardzo szybko zużywa blaszane cele, ponieważ działa prawie jak przeciwpancerna - wierci w nich kratery, które zwiększają ryzyko rykoszetów w miejsce czystego rozbicia się pocisku o blachę, lub nawet przebija je na wylot, co już w ogóle jest niefajne. I dlatego teraz po obiekcie chodzi sobie ekipa sędziowska z magnesem, szukając zespołów które za bardzo przyoszczędziły na zakupie amunicji. My, oczywiście, mamy amunicję właściwą - ammo zawierające stalowy płaszcz szybciej zużywa lufy, na co nas nie stać pod kątem utrzymania dobrego stanu naszych karabinków, a ammo ze stalowym rdzeniem jest mniej stabilne w locie i mniej celne na większe dystanse, na co nas też nie stać, pod kątem wyniku w punktach - o kosztach odkupienia uszkodzonych i zniszczonych blach nie wspominając. Zupełnie na marginesie należałoby dodać, że ammo ze stalowym rdzeniem jest nielegalne jako właśnie przeciwpancerne i szczególnie niebezpieczne w Polsce dla cywilnych posiadaczy, ale żaden dystrybutor nigdy się nie przyzna do wprowadzenia takiego do obrotu z naruszeniem przepisów. Żeby było śmieszniej, pocisk całkowicie stalowy, ale o twardości mniejszej niż niesprecyzowana twardość "stopu ołowiu", legalnie znajduje się  szarej strefie. Ale dziury logiczne w polskich przepisach to temat na zupełnie osobny cykl wpisów - na dziś ważne jest, że komisja pogawędziła, postukała magnesem po naszych zupełnie amagnetycznych pociskach, i poszła ścigać skąpców dalej, zanim daliśmy radę pozbierać graty i zwlec się z tego wzgórza na rozkminkę, co dalej z Planem.

Bo właśnie spędziliśmy jakieś dobre dwadzieścia minut z najdłuższego okna nawigacyjnego, dziennego, jakie mamy do dyspozycji, łapiąc powietrze jak te karpie. Dobra, głównie ja spędziłem, ale nie zmienia to faktu, że jesteśmy na nogach bez porządnego snu ani uczciwego żarcia już prawie 30 godzin, z czego na wysokich obrotach już prawie 20 - i nawet po Panu Partnerze zaczyna być widać. Mamy w nogach dobre 30 kilometrów, w tym kupę po asfalcie. Dużo ammo już poszło, ale nadal każdy z nas musi nieść ładnych parę kilo metalu, sprzętu nie licząc. Sądząc po tempie ostatnich podejść na zadania, które były po znanym terenie, i po tym, że od pewnego czasu cofa mi się kabanosami, za dużego marginesu wytrzymałościowego nie możemy się po mnie spodziewać - nie po występach na parkurze i ścianie płaczu, a w następnym oknie strzeleckim mamy porównywalne. Jestesmy o dobre 200 punktów do przodu na zadaniach strzeleckich dzięki asertywnym sędziom, a punkty nawigacyjne osiągalne dla nas w obecnym stanie i czasie będą bliskie, czyli warte grosze nieproporcjonalne do zmęczenia. Czeka nas jeszcze powtórka z rozrywki z przyniesieniem moździerza, a na następnym oknie na zadania taktyczne będziemy musieli zasuwać z samego dna strzelnicy, więc pewnie w niedoczasie. W nocy mamy dwa tory, oczywiście w takich odstępach, żeby nie dało się wyspać, a rano są do zrobienia ostatnie trzy, w tym jeden z tych męczących. Po krótkiej deliberacji wychodzi nam, że bardziej się nam będzie opłacało zwlec na drzemkę przed następnym oknem i prawdopodobnie być w lepszym stanie strzelecko, niż próbować cokolwiek ugrać marszem w terenie, zwłaszcza że nadal zasuwamy w wilgotnych ubraniach, których nie mamy jak dosuszyć. Plan ewoluuje. Spróbujemy przekimać to i następne okno nawigacyjne, co powinno nam dać jakieś 2, może nawet dwie i pół godziny drzemek, przyłożymy się na pozostałych torach no-limit, i może przy przynoszeniu moździerza uda nam się jeszcze jakiś punkt nawigacyjny czy dwa złapać.

W strefie oczekiwania, w obozowiskach widać podobne korekty planów. Coraz częściej można zobaczyć albo ludzi zupełnie odciętych, śpiących tak jak padli, albo mających charakterystyczny wyraz twarzy, którym się przykrywa świadomość, że jest gorzej, niż się człowiek spodziewał, ale przecież nie wypada się teraz do tego przyznać - nie jako pierwszy w zespole, przynajmniej. Od razu widać zespoły, które mają za sobą jakiś staż - w takich zespołach jak nasz ludzie swobodnie rozmawiają, narzekają do woli, nie ma potrzeby zgrywania twardziela bo obaj doskonale wiemy, że wydolnościowo i wytrzymałościowo mojego peselu nie przeskoczymy, i że we wtorek najdalej trzeba wrócić do normalnej roboty. Obaj znamy tę dynamikę, i znamy się za długo i wzajemnie szanujemy, żeby grać w tę grę, w którą lubią grać młodziaki. Jak mnie boli, to mówię, że mnie boli - a Pan Partner wie, że jak mówię, że mnie boli, to spróbuję mimo to, i że martwić się trzeba dopiero wtedy, kiedy nie mam siły nawet narzekać. Jak Pan Partner mówi, że trzeba zwolnić i trochę ostrożniej działać, to wiem, że odezwały mu się kontuzje i że muszę narzekać dwa razy bardziej, bo się chłop zatnie, przeszarżuje i skontuzjuje z czystego uporu i tyle z tego będzie. Obaj też wiemy, co jest do zrobienia, i dzielimy się robotą w miarę potrzeb i możliwości, bez potrzeby jakiegś roztrząsania czy negocjacji.

Zespoły młodsze stażem, a zwłaszcza zespoły młode, tego nie mają - bo i skąd. Stąd na strefie oczekiwania coraz częściej można wyłapać burczane pod nosem narzekania, co to kto miał zrobić ale nie dowiózł, czy retoryczne pytanie o to, "czemu znowu ja". Zaczyna się też roztrząsanie, co właśnie poszło nie tak jak miało, albo dociera świadomość, że czegoś wzięło się za mało lub coś zużywa się nadspodziewanie szybko. Albo zaczyna się roztrząsanie plotek i ploteczek, bo to jest ten moment, kiedy do powszechnej świadomości przedostaje się pierwsze info o "wiatrakowcach" i możliwym przeskalowaniu punktów z "wahadła". Umiejętność niezajmowania się nieważnymi pierdołami najwyraźniej przychodzi z czasem.

Ratujemy jednego z sąsiadów wyciorem - chłopu wlazło coś do lufy podczas czołgania i próbował ją przetykać patykiem. Szacun za improwizację, ale widzieliśmy już rozdęte lufy i nie uważamy tego wcale za dobry dowcip. A tak przynajmniej będę dalej nosił wycior ze świadomością, że w końcu przydał się komuś po trzech latach ;-)

Urwawszy trochę drzemki i doładowawszy magazynki, pakujemy się na następny tor strzelecki. Pistolety lądują na pasach, sprawdzamy kolimatory, bo to jest okno, na którym powinno nam zejść najwięcej ammo pistoletowego.

Ale najpierw tor z wymianą taktyczną na karabinku. Na krótkim dystansie ("znaj swój offset, mociumpanie") każdy z nas oddaje strzał do własnej tarczy, wymienia taktycznie magazynek zachowując go na później, i oddaje następny strzał. To jest prosta sprawa, po pierwszym strzale wiadomo dokładnie jaką poprawkę trzeba odłożyć, więc utrzymujemy dobre tempo i tylko raz upuszczam magazynek. Schodzimy z toru z wynikiem powyżej średniej.

Następny tor to "Bob budowniczy", czyli paleta na dwu oponach. Trzeba ostrzelać blaszkę, i przenieść całą konstrukcję na drugą stronę linii, o całe półtora metra na bok, po czym powtarzać procedurę do końca czasu Pytamy, czy paleta może być położona inaczej, czy też musi leżeć tak, jak na starcie - sędzia odpowiada, że może być i pionowo. No to przy pierwszej przebudowie układamy ją tak, żeby uzyskać maksymalną stabilność na oponach, czyli tymi "szynami" do góry - po czym sędzia przypomina sobie podczas następnej przebudowy, że jednak tak nie może być. Wybija nas to trochę z rytmu, i z toru schodzimy z wynikiem minimalnie poniżej średniej, ale taki urok lekkopiechotnych opisów torów. Są otwarte na interpretację z obu końców.

Następny tor znowu jest z czołganiem, tym razem pod żywym drutem kolczastym, z załadowanym karabinem, jakby komuś mało było wrażeń. Układ płytkiej transzei jest taki, że ktoś zostanie oflagowany - albo Pan Partner na następnym stanowisku ogniowym, albo sędziowie po nogach, albo nawet ekipa na poprzednim torze, ale najwyraźniej nikogo to nie wzrusza i wszyscy wszystkim ufają. Samo strzelanie nie jest żadnym problemem - to, co na tym torze decyduje o wyniku i zżera czas, to czołganie. Gubimy po drodze mnóstwo rzeczy z chest rigów, ale tor zaliczamy. Obiecuję sobie, że w końcu coś zrobię z tym czołganiem, no bo kurczę blade, to powinno być nielegalne, tak się znęcać w cywilu ;-)

Następny tor to wariant "kuli" z zeszłego roku, tylko puszczony głębokim wykopem. Odważnik też chyba trochę przytył, bo tym razem waży 32 kilo. Ciągnie się go na taśmie, strzela trzy razy niezbyt odległy gong, partner ciągnie kulę do siebie i zamieniamy się miejscami. Ile trafień i powtórzeń wydusimy, tyle nasze. Jak zwykle, ogranicza nas moje kardio, a nie umiejętności strzeleckie, ale co wystrzelaliśmy, tego już nie musimy nosić.

Zasuwamy na killhouse, schodząc przy pomocy linki skarpą na dno strzelnicy. Killhouse prowadzi Pan Partner, opędzając multum dziwnie poustawianych celów pistoletowych, a ja człapię za sędzią z pustym karabinkiem, bo na końcu trzeba obrócić wahadło. Pan Partner szybciutko czyści część pistoletową, ale spinner odmawia współpracy - nie jestem w stanie go rozbujać na zmęczeniu skumulowanym po czołganiu, kulo i zejściu po skarpie. wychodzimy z wynikiem minimalnie poniżej średniej, prosto na ostatni w tym oknie tor "Czarne dziury"

Od razu na wejściu zachodzi zabawne nieporozumienie - sędzia wita nas tekstem "Została wam minuta." No dobra, widać za wolno się zbieraliśmy na killhousie, jak trzeba napierdzielać to napierdzielamy - truchtam w stronę pierwszej studni z opon może zdążymy coś trafić, a sędzia rzuca - "ale zaczynacie od tej strony!". Ja wrzucam wsteczny i dalej do wskazanej studni. "Ale gdzie pan lezie?" No to tłumaczę, że jakieś piętnaście sekund temu powiedział przecież, że została minuta, i próbuję zmieścić się w oknie i oddać jakiekolwiek strzały - na co w końcu dowiaduję się, że owszem, zostało nam pół minuty, ale do startu. No dobra, brak kanonady z sąsiednich torów powinien był mi coś powiedzieć, ale dało się to przekazać czytelniej.

Gramolimy się do sąsiednich studni z opon. Mam trochę problemów ze zmieszczeniem się z oponie z długą lufą i tłumikiem, a opony się cokolwiek bujają, ale udaje mi się zmieścić. Mam tabliczkę z zadaną kolejnością ostrzeliwania celów, dzwonię po nich po kolei, a Pan Partner powtarza sekwencję ze swojej studni - opis toru zakazuje nam jakiejkolwiek komunikacji. Gramolę się do następnej studni, tym razem Pan Partner będzie miał tabliczkę, a ja mam "tylko" rozpiskę kolejności z czwartku, kiedy zrobiliśmy rozpoznanie. Nie mam pojęcia, czy Pan Partner już na pewno zrobił sekwencję z tabliczki, bo straciłem orientację podczas gramolenia się i walki z długą lufą, ale jestem przekonany, że tak - więc odczekawszy chwilę, podczas której nic się na celach nie stało, dzwonię według wiedzy z czwartku. Ku mojemu zdziwieniu, sąsiednia studnia bezbłędnie powtarza moją sekwencję, więc zaczynam się gramolić ze studni i kończy się czas. Nie podoba nam się ten tor, a szczególnie nie podoba nam się zakaz komunikacji - nie po to działamy w zespole, żeby nie drzeć ryja nawet z podstawową informacją, że zmieniam studnię i można zaczynać...

Żeby było zabawniej, schodzimy z toru z ex-aequo czwartym wynikiem. Mogę tylko zgadywać, co się działo w studniach u innych zespołów i jak bardzo byli w czarnej dziurze...

Ze zmęczenia popełniam prosty błąd nawigacyjny, który kosztuje nas dodatkowe 100m. Zamiast cofnąć się z powrotem i wleźć po skarpie używając linki, drałujemy dodatkowe sto metrów do łagodniejszego, ale bardziej odległego podejścia - przez to jesteśmy trochę spóźnieni na zadanie medyczne. Zadanie jest bardzo wymagające - w 5 minut trzeba połatać do transportu fantoma z rozwaloną nogą (opaska wystarczy, ogarniam) i nasadą szyi (Pan Partner pakuje, bandażujemy we dwu). Podgrywka jest po ukraińsku, ale wyłapujemy wszystkie potrzebne informacje - sojusznik oberwał dronem, strefa jest niebezpieczna, trzeba go zapakować do transportu szybko, zanim przyleci więcej dronów. Prawie się udało - brakło nam czasu na blood sweep i sam transport, ale mimo spóźnienia i trudnych warunków schodzimy z zadania z prawie połową możliwych punktów, niewiele poniżej średniej. Nikt w tym roku nie dostał kompletu punktów. Zapewne się da w 5 minut prawidłowo ustabilizować zapakowaną ranę (sam ucisk musi być 3 minuty, nawet przy użyciu hemostatyków - co w najlepszym przypadku zostawia jakieś półtorej minuty na resztę badania, wykrycie i zaopatrzenie trzeciego urazu, zapakowanie na sleda i ukończenie zadania z pełnym meldunkiem MIST. Ciasno, bardzo ciasno.

Za to następne zadanie, rusznikarz, da nam do dyspozycji aż nadto czasu. W drodze na zadanie odkręcam z pistoletu przedział bateryjny - mikrokolimator Leupolda ma tę śmieszną właściwość, że uniemożliwia rozłożenie klocka, kiedy jest w pełni złożony. A że wiem, że zadanie obejmuje tylko "field strip" według instrukcji producenta broni i będzie robione z zasłoniętymi oczyma, nie chcę ryzykować pogubieniem bebechów mikrokolimatora w ściółce. Raz już szukałem, i żadna frajda.

Maski do zasłaniania oczu są mokre, ale tłumaczymy sobie, że to od deszczu. Do zrobienia jest field strip i złożenie z powrotem do kupy - najpierw własnego pistoletu, potem własnego karabinka. Nie mamy z tym problemu, kończymy zadanie przed czasem mimo mojej krótkiej zacinki na montażu ARka ze względu na uparte piny, i niewielkiego zamieszania z żerdzią w PanaPartnerowej CZtce. To było przedostanie dzienne okno strzeleckie i ostatni blok zadań taktycznych - powoli domykamy zawody. Ta świadomość poprawia nam znacznie humor. No, i jeszcze wiedza, że gdzieś tam krąży zespół wyposażony w karabinki Steyr AUG, też poprawia nam humory.

Do ostatniego dziennego okna strzeleckiego mamy półtorej godziny. Żuję sobie kabanosy, zapijam wodą i zagryzam M&M'sami, ładuję magazynki - zadomowiłem się już w naszym kąciku, nawet mam ulubiony rozwidlony patyk, o który opieram karabinek, żeby nie leżał w błocie. Ammo do karabinków schodzi nam trochę szybciej, niż się spodziewaliśmy, ale bez tragedii - powinno spokojnie starczyć. Ammo pistoletowe z kolei schodzi wolniej, niż sobie założyliśmy - prawdopodobnie wróci z nami do domów. Czuję już zmęczenie, ale funkcjonuję już w trybie "i ch#j, uda się albo nie, jeszcze tylko wpi#rdol i do domu" - wiem, że podejdę do każdego następnego zadania, bo nic strasznego już nam nie zostało, a z męczących torów mamy tylko dwa - z czego jeden dopiero rano. Nie będziemy już wychodzić w teren, ale bez przekonania wybieramy sobie dwa punkty, które ewentualnie możnaby spróbować złapać idąc po moździerz, gdyby udało się wyjśc prosto z torów bez większego opóźnienia. Okno zaczynamy o 17:31, ale coś nam się myli i jesteśmy na torze grubo za wcześnie. Jako że nie chce nam się wdrapywać z powrotem, siedzimy sobie i gawędzimy z sędzią na torze "jednoręcy bandyci". Polega on na tym, że każdy z nas jedną ręką ma trzymać na taśmie oponę, którą mamy sobie ustabilizować nad jednym z czterech białych kamieni, skąd nie puszczając taśmy i nie zginając ręki z taśmą mamy trafiać do blachy na jakichś 70 metrach. Zadajemy sędziemu kolejne, coraz dziwniejsze pytania w tylu "czy wolno nam ...", aż trafiamy na idealny, niezabroniony klucz do tego toru. Zamiast walczyć jedną ręką z karabinkami i próbować strzelać z biodra, spod pachy czy na inne niestabilne sposoby, ustawimy się blisko jeden przed drugim. Ustawimy sobie oponę nad kamieniem, drugi oprze karabinek na ramieniu pierwszego, i z tak stabilnej postawy będzie to tylko kwestia tego, jak szybko możemy przechodzić między kolejnymi kamieniami i kiedy się zmienimy. Schodzimy z toru z ex-aequo dziesiątym wynikiem, sporo ponad średnią. Lecimy dalej, na tor "UZI".

Tor ten jest strzelany amunicją dostarczoną przez organizatorów, z niezmodyfikowanego Uzi mogącego strzelać seriami. Jeden z nas ma przerzucić sporą oponę na drugi bok, a drugi wtedy moze pociągnąć serią po dwu poperach na jakichś może 20 metrach. Jeśli jedną serią trafi oba - zdobywamy punkty. Pan Partner, jako mający większe doświadczenie z ogniem samoczynnym, strzela pierwszy, a ja będę żonglował oponą z traktora. Idzie nam jako-tako, ale to jest skill którego nie za bardzo mamy gdzie ćwiczyć - stąd po zmianie zaliczam tylko jedno podwójne trafienie. Pan Partner zrobił dwa, ale i tak z toru schodzimy z wynikiem mocno poniżej średniej. Fajne, ale nie do końca nasza bajka - no i nie dano  mi wypruć reszty przydziałowej ammo.

Następny tor to "małpi gaj", na którym mocno procentuje doświadczenie Pana Partnera z biegami OCR. Tor składa się z opon na poziomej osi, pod którymi trzeba się przeczołgać, zawieszonej wysoko, poziomej drabiny, którą należy przejść łapiąc ręką za każdy szczebel, i choinki z opon, którą należy przebiec. Dodatkowo, na początku i końcu każdej przeszkody oddaje się jeden strzał do sylwetki na około 100 metrach. Kiedy pierwszy zrobi całość, rusza drugi, i tak można do końca czasu. Pan Partner leci pierwszy, i robimy tak jak rozkminiliśmy według jego doświadczenia z biegami OCR. Podnoszę dwie opony, żeby ułatwić, drabinę robimy "na barana", ale na bieganie w oponach już nie ma tricku. Ruszam jak tylko przyjdzie moja kolej, i tor pokonuję cokolwiek wolniej, ale równie skutecznie - wykręcamy wynik ponad średnią.

Ostatni tor na dole strzelnicy to "skoki" - dwie niestabilne kratownice na sprężynach, nieodległe od siebie, z lewej strzela się bliskie cele pistoletowe (3 strzały), z prawej z kolei odległy, mały, ledwo widoczny wyłącznie ze stójki cel karabinowy. Zmiana, ale nie można dotknąć ziemi, a kratownice są mocno ażurowe i niestabilne. Karabinowo, sprawa jest dość beznadziejna, więc cały wynik wykręcamy na celach pistoletowych - i mimo wszystko schodzimy z ponadprzeciętnym wynikiem. 

Teraz zostaje ostatnie za dnia podejście na wzgórze z zadaniami - mamy do strzelenia ostatnie dwa tory. Mój drugi ulubiony, o nazwie "długi", gdzie mamy 9 nabojów na trafienie 3 gongów na mniej-więcej 150 metrach, i uniwersalnie darzoną niechęcią "ławeczkę", czyli "kawalerię powietrzną". "Długi" tor jest fajny - możemy dotrzeć na niego na zadyszce po podejściu, spóźnić się minutę, odzyskać mniej-więcej oddech, i jeszcze zrobić jakiś konkretny wynik. Tym razem nie ma poprzeczki - mam strzelać z improwizowanego forkietu. Stabilizuję się, uspokajam oddech i... gongi są tak ostrzelane, że nie umiem ich znaleźć. Coś tam majaczy, ale pierwsze potwierdzone trafienie robię dopiero czwartym strzałem. Udaje mi się wsadzić jeszcze jedno, co i tak daje nam wyraźnie ponadprzeciętny wynik.

Ostatni dzienny tor to ławeczka. Tym razem zupełnie mi nie idzie - źle usiadłem, nie jestem w stanie w ogóle się ustabilizować i w efekcie nic nie jestem w stanie trafić poza najbliższym celem. Panu Partnerowi też nie idzie lepiej, więc pamiętając o oszczędzaniu ammo na tory nocne i poranne odpuszczamy po paru próbach. Taki lajf, czasami po prostu nie idzie.

Złazimy ze wzgórza po kancioka. Ogarniamy magazynki i powoli ruszamy po moździerz - trochę za późno na łapanie jeszcze punktów. Mamy jakieś półtora godziny na ogarnięcie tematu przed upływem czasu - wyrobiliśmy rano z zaniesieniem w tym samym czasie, to powinniśmy wyrobić i teraz. Plecaki mamy już wyraźnie lżejsze - zeszło sporo ammo i żarcia, zgodnie z Planem. Nasz heblowany, sezonowany kanciok jeszcze raz budzi zainteresowanie, tak samo jak zgrabne zapakowanie wyznaczonego betoniszcza, ale tempo powrotne mamy słabsze i potrzebujemy robić przerwy. Zalany, bagnisty i rozdeptany kawałek kolein musimy pokonać na raty, bo inaczej ryzykujemy kąpiel błotną. Najpierw przerzucamy plecaki i szpej, dopiero potem wracamy z trylinką na patyku, i udaje się pokonać ostatnią poważną przeszkodę. Powiedziałbym, że ostatnie 200 metrów pokonaliśmy jak na skrzydłach, ale są granice pojemności metafor i zawieszenia niewiary - jest prawie 20ta, jesteśmy w ruchu od ponad 36 godzin a od doby w wilgotnych ubraniach, zrobiliśmy nocny marsz, zasuwamy na krótkich drzemkach przerywanych intensywnym wysiłkiem, wywaliliśmy około ćwierć tysiąca pestek każdy, a w ruchu trzyma nas przede wszystkim perspektywa zjazdu na kwaterę i ubrania suchych, czystych ubrań jak tylko ukończymy ostatni tor i rozliczymy zawody. Wiemy już, że nie będziemy się wygłupiać z następnym wyjściem w teren po jakiekolwiek punkty nawigacyjne, bo po prostu nie mamy już na to ani sił, ani ochoty - już nie wspominając nawet szukania punktów po nocy. Zdajemy trylinkę zaliczając zadanie "moździerz" i rozliczamy nawigację. Dochodzi do kolejnego zabawnego nieporozumienia, kiedy o mało co nie dostajemy stu punktów karnych za jakąś ekipę z poprzedniego tygodnia, która nie raczyła zabrać z betoniszcza swoich resztek taśmy klejącej - ale udaje się nam wytłumaczyć co i jak, pokazując nasz system nośny. Zadania nawigacyjne zamykamy sumą 1150 punktów, czyli 15tym wynikiem, wyraźnie ponad średnią - co jest dość zabawne, biorąc pod uwagę że jedyne punkty nawigacyjne zdobyliśmy poprzedniej nocy.

Zanim uderzymy w kimę na te dwie-trzy dostępne godziny, sprawdzamy wszystkie potrzebne lampki. Montuję do karabinka latarkę na szybkozłączce, ale włącznik żelowy łapię normalnie, taśmą klejącą - tak jest i lżej, i pewniej niż na jakieś prowadnice czy załączone rzepy. Sprawdzam podświetlenie lunety - nocne tory będą robione tylko na świetle, które przyniesiemy ze sobą. Przez moment bawimy się pomysłem, żeby nocne tory po prostu przespać, ale zaszliśmy tak daleko, że jeszcze jedna przerywana noc różnicy nam nie zrobi, a jestem bardzo ciekaw, jak te legendarne nocne strzelania na Lekkiej wyglądają. Budzik nastawiam na 23:00, odpalam ogrzewacz chemiczny, Pan Partner zawija się w swój lekki śpiwór i próbujemy choć trochę wypocząć.

N2, noc z soboty na niedzielę, tory nocne

Ponieważ co i rusz jakiś zespół wychodzi lub wraca z torów nocnych, regularnie ktoś świeci białym światłem wszystkim po oczach, a to trochę utrudnia spanie. Budzik tylko potwierdza, że czas się zbierać - niby mamy 40 minut, ale trzeba się doprowadzić do pionu, poodpalać czerwone światła pozycyjne (dla pewności każdy z nas odpala dwa light sticki - jeden na kapelusz z tylu, i jeden na ramię. Zakładamy czołówki - też możemy walić ludziom po śpiących oczach białym światłem, a co. Poza tym, nie chcemy się o nikogo ani o nic potknąć, a o akomodacji do ciemności w tak ruchliwej okolicy nie ma co nawet myśleć. Ścieżki są wyznaczone strzałkami ze świateł chemicznych - nocne tory wymuszają zmianę organizacji ruchu na strzelnicy, bo zmienia się mapa zagrożenia rykoszetami. Sprawdzamy jeszcze raz, czy mamy wszystkie światła pozycyjne - strzelania nocne są znacznie bardziej wymagające organizacyjnie niż dzienne, chyba, że nadzoruje je dodatkowo ekipa z nokto- i termowizją, gotowa do wyłapania wszystkich pogubionych i zdezorientowanych. O ile wiemy, tu nie ma takiej ekipy, więc każdy musi zadbać sam i o własną widoczność, i o niezbaczanie z wyznaczonego szlaku. Idziemy prosto na nasz tor, na "wojnę lumenów", i jak zwykle docieramy z dużym zapasem czasowym. Trochę zdziwiło mnie słabe oznakowanie sędziów i fotografów - na ich miejscu obwiesiłbym się chemlight'ami jak choinka, z każdej strony, w końcu mają biegać po nocy z ludźmi, którzy oświetlają sobie drogę załadowanym karabinem.

Sam tor nie jest specjalnie złożony - z jednej strony ma 4 grupy po 2 cele do strzelania z karabinków, z drugiej - 4 grupy po 2 cele do ostrzelania z pistoletów. Cele są duże i blisko. Każdy cel jest oznaczony tabliczką z symbolem. Zespół dostaje listę ośmiu symboli, po których ma rozpoznać cele do ostrzelania, a ponieważ za ostrzelanie niewłaściwego jest kara, konieczna jest pozytywna identyfikacja celów. I wszystko byłoby proste, gdyby nie wilgoć w powietrzu i spadająca temperatura. Otóż, kartki z symbolami zostały zabezpieczone przez foliowe koszulki. Stworzyło to przestrzeń sprzyjającą kondensacji, która przy niektórych celach karabinowych była pokryta warstwą drobnych kropelek. Warstwa ta z kolei była całkowicie nieprzepuszczalna dla światła naszych latarek, uniemożliwiając odczytanie niektórych symboli - w szczególności na dwu ostatnich celach karabinowych. Nie mogąc pozytywnie zidentyfikować celów, a nie chcąc sobie nagrabić kar za no-shooty, część celów karabinowych musieliśmy pominąć. Problem nie wystąpił na celach pistoletowych - te opierdzieliliśmy bezbłędnie, co do jednego. Ostatecznie i tak z toru zeszliśmy z wynikiem wyraźnie ponad średnią. 

Do następnego toru mamy niecałe dwie godziny. Doładowujemy magazynki i próbujemy się zdrzemnąć, ale zaczynam mieć problem ze spadającą temperaturą. Ubieram grube termo dodatkowo do ogrzewaczy chemicznych, i jakoś udaje mi się uzyskać coś w rodzaju komfortu termicznego. Na razie. Komuś budzik gra znaną melodyjkę długo, głośno, natarczywie i wielokrotnie, budząc wszystkich, tylko nie właściciela.

Drugi i ostatni tor nocny mamy mieć o 2:44. Budziki robią robotą po 2giej, zbieramy się, ale już na obniżonym morale - pakujemy obóz tylko częściowo, licząc na to, że nikomu nie będzie się już chciało o trzeciej nad ranem łazić i zabierać posłań. Wędrujemy szlakiem światełek na wyznaczone miejsce i ustawiamy się w kolejce. Tor za dnia byłby wręcz prymitywny, ale zmęczenie i niedospanie jest już widoczne u wielu zawodników - mylą cele, kolejność, chybiają proste strzały, generalnie zmęczenie i brak snu znacząco utrudniają wszystkim życie. Ponieważ tor zawiera kilkadziesiąt metrów sprintu, Pan Partner leci pierwszy - robi sześć celów pistoletowych, każdy po trzy trafienia, po czym dłuższą chwilę szuka celu karabinowego, ktry jest już tak postrzelany i odarty z jakiejkolwiek farby, że prawie niewidoczny. Trafia, wraca sprintem, moja kolej. Ruszam z pistoletem, bezbłędnie robię wszystkie sześć celów pistoletowych w dobrym tempie, ale niewystarczająco dobrym - kończy nam się czas, zanim zdążę choćby załadować karabinek. Mimo to, punktowo z tego toru schodzimy z czwartym wynikiem, lepszych od nas jest tylko 10 zespołów.

Ostatnie doładowywanie magazynków. Następna pobudka po piątej, tak, żebyśmy zdążyli dotrzeć na tory poranne. Nie mogę wypocząć - oprócz świateł krążących zespołów, strzałów na torach nocnych i spadku temperatury do 12 stopni z dużą wilgotnością, jakieś żyjątko postanawia obsrać mi karimatę - od spodu. Wybudza mnie drapanie w karimatę od spodu, razem ze szturchaniem przez karimatę w łopatkę - spory kręgowiec, pewnie kret, nie żadna tam owadzia popierdółka. Pan Partner ratuje mnie dodatkowymi ogrzewaczami chemicznymi i awaryjnym foliowym bivvy bagiem, co pozwala mi dotrwać do rana we względnym komforcie. Jest mi już tak bardzo wszystko jedno, że nie chce mi się nawet narzekać, i nie przeszkadza mi wilgoć osadzająca się wewnątrz bivvy baga. Znaczy, zaczyna być źle.

D3, niedziela, tory poranne i końcówka.

Budzik podnosi nas po piątej. Żuję kabanosy z poczucia obowiązku i wiedzy, że jeśli tego nie zrobię, będzie tylko gorzej. Czekolady już nie mam. Jest chłodno, mokro, mgła zalega, ale to już jest końcówka - zostały nam do ogarnięcia trzy tory, a mamy zacząć od "500", które albo pójdzie szybko, bo składa się tylko z 4 strzałów, albo nie pójdzie wcale, bo przez mgłę nie będzie w ogóle widać celów. Docieramy pod platformę, z której ma być to strzelanie - pierwszy, 30cm gong ma być zgodnie z opisem toru na 400m, a drugi, 40cm, do ostrzelania po zaliczeniu trafienia w pierwszy - na 500. Mgła uniemożliwia jednak dokładne rozłożenie celów, i dopiero kiedy się podniesie następuje trochę zamieszania, podczas którego sędzia przez radio dyryguje ekipą przestawiającą gongi. Otóż, zboże latoś wyrosło już tak wysoko, że przesłania linię wzroku do oryginalnego rozstawienia celów. Finalnie mały gong ląduje na 450 metrach, a duży - na 480, co trochę zaburza rozkład trudności, ale nic się z tym nie da zrobić. Zaczynamy z opóźnieniem spowodowanym i przez mgłę, i przez korekty ustawienia gongów, ale w końcu ruszamy. Kolejne zespoły wchodzą na platformę, rozkładają się do ledwo widocznych celów, zgłaszają gotowość i przez 90 sekund starają się przynajmniej jednym ze strzałów zmacać któryś gong. Większości nie udaje się nic, niektórym udaje się tylko bliższy, kilku udaje się bliższy i dalszy, ale w wynikach jest jedna ekipa z kategorii MILSIM, która wsadziła wszystkie cztery strzały - bliższy pierwszym, a potem pozostałe 3 wszystkie wsadzili w dalszy. Jak już będę duży, też będę umiał tak strzelać.

Ale na razie ewidentnie jeszcze nie umiem. Kiedy przychodzi nasze półtorej minuty, mimo poprawek wyliczonych kalkulatorem balistycznym, wyczekania na moment bez podmuchów wiatru i starannie wypracowanych strzałów nie trafiam nic poza planetą. Nie mam też żadnego punktu odniesienia, bo mokra gleba nie daje żadnych splashy ani pióropuszy pyłu - żadnych widocznych dla mnie czy sędziego-spottera. Nie tym razem, ale kalkulatorowi przyjrzę się potem. Wiem z niedawnych warsztatów, że szanse na trafienie w takich warunkach mam mniej-więcej jak 1 do 3-4, więc jestem trochę zawiedziony, ale znowu - taki lajf. Grunt, że zostały już tylko dwa ostatnie tory.

Schodzimy z platformy i zwlekamy się do kolejki do toru "(po)ranne konie". Musimy swoje odstać w kolejce, bo harmonogram przestał być minutowy i po prostu startuje się już w kolejności podchodzenia. Słoneczko rozpędza resztki mgły, więc wyłuskuję z kieszeni wszystkie ogrzewacze chemiczne i ściągam termo - można by rzec, że dopiero teraz ściągam piżamkę. Od samego początku wiem, że ten tor nie będzie moim ulubionym. Nie będzie też nielubianym, ale niechętnie szanowanym, jak "ściana płaczu" czy "parkour". Dlaczego? Bo za bardzo przypomina tory z burpeesami, których szczerze nienawidzę - ze wzajemnością. Otóż, trzeba mając karabinek przy sobie, dobyć pistoletu, położyć się, strzelić raz do nieodległej blaszki (i najlepiej trafić), po czym wstać, schować pistolet do kabury, zabrać karabinek i zamienić się miejscami z partnerem, który właśnie skończył robić to samo parę metrów w bok. I tak w kółko, przez trzy minuty. Dodatkowo. organizatorzy bardzo duży nacisk kładli na to, żeby cała praca z kaburą była robiona w stójce, więc nie było wolno przyklęknąć sobie na prawe kolano i tam dobyć czy chować, mimo że położenie pistoletu względem świata jest dokładnie takie samo, tylko bliżej ziemi. Możnaby dyskutować, które podejście jest bezpieczniejsze czy bardziej sensowne taktycznie, ale jest niedziela rano i dysputa filozoficzno-religijna jest ostatnią rzeczą, na którą mam ochotę. Kiwamy głowami, potwierdzamy kilkukrotnie że tak, że rozumiemy, że praca na kaburze tylko w stójce bo będzie kęsim, czas start, i...

Włącza się autopilot, ja buch na oba kolana i łapka leci do kabury. Wybucham śmiechem, ale umysł triumfuje nad wtrenowanymi nawykami ruchowymi i wstaję, pieczołowicie dobywam, ostrożnie się kładę i lecę dalej z robotą. Chciałbym napisać, że to konieczność świadomego kontrolowania każdego ruchu mnie spowalnia, ale narzut wynikający z konieczności przyglebiania i wstawania jednak jest znacznie większy. Wychodzimy z przeciętnym wynikiem, ale o własnych siłach i bez karniaków. Z dużym szacunkiem patrzę na zespoły, które o tej porze, bladym świtem, po całych zawodach, bez pianek na przedramionach nadal przyglebiają szczupakiem, z pistoletem w ręku, na twarde podłoże. To miło, wiedzieć, że ktoś za parę latek altruistycznie zadba o finanse speców od artretyzmu i kontuzji...

Zmieniamy kolejkę - do zrobienia zostaje nam już tylko tor z przyczepką. Polega on na tym, że zespół wsiada do zwykłej przyczepki holowanej za samochodem po cokolwiek wyboistej drodze, i po lewej do kierunku ruchu ma trzy grupy metalowych, dużych celów sylwetkowych do ostrzelania. Po pierwszym minutowym  zajeździe nawrotka, ew. zmiana magów, i drugi zajazd podczas jazdy z powrotem.  To, co jest najbardziej interesujące w tym torze, to prosta fizyka - przyczepka buja się losowo, więc trafienia tutaj będzie się robiło dzięki dwu rzeczom - zdolności do szybkiego powrotu na cel i gęstości ognia, bo o jakimkolwiek dokładniejszym celowaniu w tych warunkach można zapomnieć. Przygotowania są proste - wszystko, co nie jest karabinkiem i pełnymi magazynkami do niego, ląduje w plecakach. Medytujemy sobie trochę nad mądrościami wyniesionymi ongiś ze szkolenia z walki z pojazdów. Możemy sobie pooglądać inne zespoły - zacinki, i to wymagające "mortarowania" czyli walenia kolbą o podłoże celem przeładowania broni są już na porządku dziennym, pojawiają się raz na parę zespołów. Widać też, kto nie doszacował lub nie dopilnował swojego zużycia - niektóre teamy strzelają bardzo oszczędnie, próbując na bujającej się przyczepce wypracować czyste strzały, inne zaczynają kanonadą i milkną przed końcem pierwszego zajazdu. Zespoły z nadmiarem amunicji też łatwo rozpoznać, bo grzeją jak poparzone od pierwszej do ostatniej sekundy widoczności celów.

Nasza kolej. Ładujemy się na przyczepkę, i od razu widzę dwie przestrzeliny w burcie, tam, gdzie na filmach w podobnych sytuacjach opierają stopę. Dobrze, czyli to nie zadziała, i należy trzymać się Planu. Siadam bardziej na prawym pośladku i zgiętej prawej nodze, zginam lewe kolano, blokuję się plecami o burtę, lewa ręka opiera się dookoła kolana - właśnie wybudowałem sobie w miarę stabilne stanowisko ogniowe i zmniejszyłem liczbę stopni swobody końca lufy, i tak powinienem był siedzieć wczoraj na ławeczce. Karabinek jest dociążony z przodu tłumikiem i nadal latarką - to dobrze, z tak zamkniętej postawy odrobina dodatkowej bezwładności upraszcza życie, będę się bujał jak jedna lekko elastyczna bryła dobrze przyklejona do przyczepki. Kątem oka widzę, jak Pan Partner podobnie wprasowuje się w burtę przyczepki - będzie dobrze. Każdy z nas ma po dwa pełne magi i mocne postanowienie zejścia z toru na pusto, karabinki mamy tak zadbane, jak tylko się da w tych warunkach, a amunicja to uczciwy Sellier&Bellot za prawdziwe pieniądze, nie żadne chińskie przepakowane surplusy. W sumie, powstrzymać nas może tylko złapanie gumy przez samochód ciągnący przyczepkę ;-)

Ruszamy. Mijamy punkt, za którym wolna się załadować - starannie podpinamy magazynki, dobicie i pociągnięcie, press check, wszystko dokładnie bo przyczepka jest w ruchu i buja, a czasu na poprawki nie będzie. 

Mijamy punkt otwarcia ognia, pojawiają się pierwsze blachy i lecimy! Obraz celu mniej więcej w celowniku, pięć szybkich, zmiana celu, trzy szybkie bo buja, dzwonimy ale to sprawa drugorzędna - zliczać ma sędzia. Przyczepka buja raz mocniej, raz słabiej, więc trzeba to wyczuć i nie pruć na siłę w najgorszych dołkach. Szybko kończy się pierwszy magazynek, zaczynam wymianę, Pan Partner krzyczy, że koniec - tracę sekundę czy dwie zanim się połapię, że on też wystrzelał pierwszy mag, a nie że trzeba przestać strzelać, i ucieka mi ostatnia grupa celów. Dostrzelam ją po nawrotce.

Nawrotka, przesiadamy się, zgłaszamy gotowość, i lecimy drugi zajazd. Trochę wolniej, bo to już ostatnie naboje, ale pamiętamy że to już końcówka i nie ma co oszczędzać ani wozić do domu. Tor kończymy na pusto, zgodnie z Planem. Nastukaliśmy 19 zaliczonych trafień - to jest dziesiąty wynik, wyraźnie powyżej średniej - z przytupem i wykopem!

Koniec, przetrwaliśmy Lekką Piechotę! Nie mamy sił żeby zostać na oficjalne zakończenie za parę godzin, w tej chwili marzymy o suchych ubraniach, kąpieli, i wyrkach na kwaterze - a tam trzeba jeszcze dojechać. Rozliczamy tracker GPS i odbieramy kluczyki z depozytu. Ładnie zwijam tarp i całe nasze obozowisko, a w międzyczasie Pan Partner idzie po samochód - podjedzie najbliżej jak się da, bo wprawdzie plecaki są już znacznie lżejsze, ale sama myśl noszenia czegokolwiek napawa nas najwyższym obrzydzeniem. Żegnamy sąsiadów, znajomych i organizatorów, tych których jesteśmy w stanie złapać, ładujemy majdan do auta i zwalniamy miejsce dla następnego zespołu - dojedziemy na parking i tam będziemy się z grubsza ogarniać. Przetrwaliśmy Lekką zgodnie z Planem, wszystkie cele osiągnięte, naszywki i koszulki do chwalenia się są, wszystko uczciwie zapracowane. Koniec, przetrwaliśmy, ukończyliśmy.

Epilog 1: scena po napisach końcowych

Po drodze na kwaterę uzupełniamy kalorie w pierwszym napotkanym maku. Zegarek twierdzi, że poszło jakieś kosmiczne kilkanaście tysięcy kalorii na pysk, nawigacja twierdzi że zrobiliśmy ponad 40 kilometrów (w tym 8 na kajakach). Ammo karabinowe wyliczyliśmy idealnie na styk - wiozę do domu 10 sztuk, które zaplątały się w krótkim magu którego nie było zensu brać na przyczepkę, a Pan Partner wraca na pusto. Ammo pistoletowe "trochę" przeszacowaliśmy, zeszło nam trochę mniej niż 2/3, więc wraca z nami całkiem pokaźna ilość dziewiątki. Lekka piechota to nie są zawody dla pistoleros. Sporo kabanosów wraca ze mną, spokojnie mogłem nosić połowę. Podnosimy po drodze nadal mokre buty i ubrania kajakowe - powinno dać się je przywrócić do stanu używalności. Jak nas ścięło na kwaterze, to spaliśmy cięgiem ładnych parę godzin, obudziliśmy się tylko coś konkretnego zeżreć na kolację i rzucić okiem na oficjalnie ogłoszone wyniki, i padliśmy znowu. Z dwudziestego miejsca w naszej kategorii będziemy się cieszyć w domach, po powrocie.

Epilog 2, sprzętowy rachunek sumienia: 

Sprawdziła się i nie rozpadła chińska kopia suwaka do płynnej zmiany powiększenia na lunecie bez rozpinania składu. Fajne ustrojstwo, ale mogłoby być lżejsze - może się nad tym pochylę. Sprawdziła się amunicja 69gr, cięższa od standardowych 55gr, przez co dająca sporego kopa na celu - zwłaszcza z długiej lufy. Uważam, że mimo niespełnionych nadziei na torze 500m, warto było targać dodatkowe kilo szkieł, montaży i dwójnogu - zaprocentowało to nam mocno na torach, na których trzeba było z daleka trafiać małe blachy. Właściwie sprawdził się chest rig - od dawna wiem, że maszerowanie w pasie taktycznym i pasie biodrowym ciężkiego plecaka mija się z celem, a chest, zwłaszcza rozpinany, jednak ułatwia życie. Wszędzie, poza czołganiem, ale taka już uroda czołgania, że po prostu nie może być dobrze czy wygodnie. Sprawdziło się pakowanie minimalistyczne w leciutki plecak i spanie z ogrzewaczami, ale na następną podobną eskapadę po prostu zawinę się w pałatkę albo jakąś folię NRC - awaryjny bivvy bag Pana Partnera bardzo znacznie podniósł mi komfort termiczny. Z trzech zgrzewek wody zużyliśmy dwie, ostatnia wróciła z nami. Sprawdził mi się taki wężyk dokręcany na zwykłą butelkę, zamiast pełnego camelbacka - funkcjonalność taka sama, a znacznie lżejsze i odporniejsze na problemy. Buty, skarpety i bielizna potwierdziły swoją jakość i dowiozły znowu - wróciłem bez żadnych blaz czy otarć, mimo działania przez dobre 48h w tych samych ciuchach, mokrych przez większość czasu. Procedura gear dump, gdzie zespołowo upewniamy się co do zapakowania plecaków, po raz kolejny potwierdziła swoją przydatność. Sprawdził mi się pomysł wzięcia dwu samoogrzewajacych się puszek jako głównego żarcia, ale to wyłącznie dzięki radykalnej redukcji wagi plecaka i ścisłemu wyliczeniu żarcia na 48h, z założeniem zeżarcia ciężkich rzeczy najpierw i zakończenia zabawy na mocnym deficycie kalorycznym. No i przede wszystkim dowiózł Plan, który mocno uporządkował naszą robotę, uprościł wiele decyzji, i znacznie zredukował niepewność i nerwy. Drogie Dzieci, nigdy nie wychodźcie z domu bez Planu. ;-)

Epilog 3: jak trenować kalkulatory balistyczne:

Po powrocie miałem trochę czasu (czytaj: bezsennych nocy) na rozkminienie, czemu nic nie weszło w gongi na te 400+ metrów. Prawda, jak zwykle, okazała się prosta i brutalna - jak się wprowadza śmieciowe dany, to i najlepszy kalkulator nie ukręci z nich dobrego rozwiązania. Oprócz braku pomiaru prędkości wylotowej w piątek rano, po przyjrzeniu się i komisyjnej weryfikacji okazało się, że równie dobrze mogłem sobie tor darować i te cztery kulki oprawić w ramkę z napisem "Nie wiem, czego nie wiem". A nie wiedziałem następujących rzeczy:

1. Jak się w kalkulatorze balistycznym każe używać tabeli prędkości w różnych temperaturach, wypadałoby mieć w niej co najmniej dwa różne pomiary. A przynajmniej prędkość znamionową, podaną przez producenta na pudełku amunicji.

2. Jak się wybiera w takim kalkulatorze pocisk, to nie wystarczy taki, który pasuje wagą. Znaczy, wystarczy do jakichś 200 metrów dla .223, ale do 200 metrów nie jest potrzebny kalkulator. Za to powyżej 300 poprawki zupełnie przestają być liniowe, i strzelanie bez kalkulatora do celu sub-MILS w warunkach, w których spotter nie jest już w stanie dostarczyć korekt lub kiedy trzeba trafić pierwszym strzałem, jest gorszym pomysłem niż granie w totka. Szanse w totka bowiem są niezerowe.

3. "Magiczne numery" typu BC G7, BC G1 i inne podobne nie powinny być podawane na oko, i absolutnie nie są wymienne między różnymi pociskami. Nawet, jeśli są "prawie takie same", albo producenci nazywają je podobnie.

4. Waga pocisku - 69gr w nazwie pocisku jednego producenta niekoniecznie jest równe 69gr innego producenta. Dlatego trzeba podawać dokładną wagę, a nie szukać w bibliotece pocisków "czegoś podobnego".

Efekt? Poprawki wyliczone po doprowadzeniu danych w kalkulatorze do bardziej sensownych wartości pokazują różnicę około pół milsa. Znaczy, strzelałem o jakieś niecałe ćwierć metra nad środkiem bliższego gongu na 450m, prawdopodobnie trochę więcej ponieważ prędkość znamionowa z pudełka jest podawana dla krótszej lufy bez tłumika. Czyli, strzelałem dokładnie tak, żeby rozprysk na ziemi (i tak słaby ze względu na warunki) w znacznym stopniu był schowany przed spotterem za gongiem.

PKP - "pięknie, k#rwa, pięknie", czyli w tłumaczeniu na englisza "live and learn".

Epilog 4, lekkopiechotne BINGO:

Ale jak to, nie ma hitu?

Nie mam czasu krwawić.

Dziesięć sekund do końca!

Pada, pada deszczyk. 

Chodźmy skrótem, będzie szybciej.

O, ułamało się i odpadło. 

Jprdl. Ile jeszcze?

Klik zamiast BANG

Co za debil spakował mi plecak.

Ziemia i kamienie w broni usuwane patykiem

Ch#j, tak się nie uda, wracamy i od nowa.

Taśma, sznurek, do jutra chyba da radę.

Zgubiłem się, dokąd teraz?

I myśmy za to wszystko jeszcze zapłacili.

Czekaj, sprawdzę mapę, bo GPS coś kłamie.

Nie jem, bo rzygnę. Zjem, jak już rzygnę.

Pod górę będzie w obie strony.

Na ch#j nam to było?

Ubranie mokre i nie chce schnąć drugi dzień

Krecik puka i chce wyjść.

Czekaj, sprawdzę na GPS, bo mapa coś kłamie.

Nigdy, k#rwa, więcej.

Słoneczko praży jak na patelni.

Nie ma tu punktu, a powinien być, sam to wyliczyłem.

Coś chlupie mi w butach. Może to tylko woda?


Gzy, komary, i kleszcze, oh my.

KHUURRWAA!!

Chyba już tu byliśmy.

Prognoza pogody była inna.. 

Poziomice kłamią, tu jest 60 stopni

Co za durna wtopa, a przecież wczoraj to umieliśmy... 

Pięć minut przerwy

BANG zamiast klik

Woda się kończy.

Przydałoby się, ale nie wzięliśmy

Ostatni mag!

Trzy latarki, świeci żadna.

Jeszcze przed chwilą to miałem.

Nigdy, k#rwa, więcej.

Woda w kajaku, za dużo wody.

Ostatni batonik przeznaczę dla siebie.

My chyba jesteśmy nienormalni.

Nie, to nie wojna, to  takie zawody!

Że niby gdzie mam wleźć i co zrobić?

Uśmiech, bo  idzie fotograf

To niemożliwe, a jednak.

No i ch#j.

Szybko! Szybko!

Kwadrans drzemki przy kanonadzie

Nie dam rady!
( daje radę )


Tętno 200, dystans 200m, cel 200mm. Wysyłaj!

W tych oponach jest  jakaś woda i coś w niej żyje.

Prawie wyszło. Jeszcze raz..

Bez asekuracji nigdzie nie idę.

Pie#dolę, nie idę
(idzie)

Mam za dużo ammo 

Chybiłeś? Z takiej odległości?

Który ch#j wali rdzeniówką?

Dupozjazd zboczem po błocie.

Mamy, więc się nie przyda

Nawigacyjne haiku.

Nigdy, k#rwa, więcej.

Hurra! Teraz do domu!

Ile mamy ammo?

Ostatni, k#rwa, raz.

Water without, water within.

Radosny mag dumping

Czyj to był pomysł?

A mogłem spać we własnym łóżku.

Widzę... g#wno widzę, gdzie cele?

Nie po sionym!

Bywało lepiej.

Szybko! ale wylej wodę z lufy!

Jedna Wielka Improwizacja!

Do góry nie polecisz.

Epilog 5, czyli które miejsce i dlaczego:

Upór, ProPaństwa, czysty, ośli upór. No, jeszcze przemyślany podział roboty na torach strzeleckich tak, żeby każdy z nas w pełni mógł wykorzystać swoje mocne strony, dobrze zgrany zespół rozumiejący się prawie bez słów, i bycie mocnymi, ogarniętymi średniakami we wszystkich dyscyplinach i w każdym potrzebnym rzemiośle. Rekon, czyli dobre rozpoznanie zadań - i to nie tylko w tym roku, ale też z edycji poprzednich. Umiejętność w miarę sprawnej reakcji na zmiany, zwłaszcza te zaskakujące. Bardzo przydaje się też zdolność do nieprzejmowania się za bardzo wtopami, pogodą, spaniem na ziemi w kiepskich warunkach (bo te lepsze ważą i trzeba je ze sobą nosić). No i upór, czysty, ośli upór.

Nawigacja, mimo zupełnego odpuszczenia punktów dziennych i bliskich, dała nam ładny wynik ponad średnią - i to bez zarzynania się między zadaniami strzeleckimi. Zadania taktyczne poszły dobrze, z niewielką, acz akceptowalną liczbą fakapów - tylko zoomu na dronach trochę żal, bo przez jeden knefel poszło znacznie słabiej. Zadania strzeleckie, zwłaszcza biorąc bardzo okrągłą (bo zerową) ilość czasu którą udało mi sie wykroić na jakikolwiek trening, poszły bardzo dobrze, mocno ponad racjonalne oczekiwania. Elementy wydolnościowe i kondycyjne były, są i jeszcze pewnie długo będą moim (i przez to zespołu) najsłabszym punktem, ale i tak jest postęp od zeszłego roku, i tak będę zeznawał.

Epilog 6: Co dalej? 

Się zobaczy, ale jakoś czuję zew strzelectwa długodystansowego. Wiecie, tego, gdzie jak się człowiek zdrzemnie na stanowisku na pół godziny po jednym strzale, to się nikt nie czepia i wszyscy myślą, że przelicza czy analizuje. Ba, jak się do tego dorzuci sensowne maskowanie, to mogą nawet nie zauważyć, że mnie w ogóle nie ma na strzelnicy!

=======================================

1) czytaj: crash pad w lesie pod krzakiem

2) o trzech tegorocznych wyjątkach od tej reguły też będzie później.

3) organizator też człowiek, i wiadomo z pewnych źródeł, że także przechodzi swoją fazę "nigdy więcej". Głownie w trakcie rozliczania budżetu imprezy.

4) na swoją obronę dodam, że naonczas wydawało się to doskonałym pomysłem. Ale już mi lepiej.

5) balistyka opiera się na dokładnej znajomości prędkości, z jaką pocisk opuszcza lufę. Mierzy się to chronografem, najlepiej w dniu i miejscu strzelania, tak żeby wszystkie zmienne takie jak pogoda, ciśnienie, stan broni się załapały do wyliczenia. Patrz Epilog 3.

6) ja - bardziej, Pan Partner - trochę mniej, ale to jest kwestia sprzętowa.

7) na przykład, koloryzując tylko troszeczkę:
"Wzgórze jest w lesie,
blisko Kębłowskiej Tamy
około trzysta m."

8) normalna procedura jest taka, że trzeba wyciągnąć kajak na dość konkretnej wysokości brzeg, opróżnić, odwrócić i wylać wodę używając zaworka w dziobie. Podobno działa całkiem dobrze, jeśli tylko brzeg nie jest za stromy, nie trzeba się spieszyć, a kajak nie jest wypchany po brzegi plecakiem, bronią i amunicją...

9) Zupełnie nie rozumiem czemu, a zalecenia, żebym wziął się za siebie i zrzucił kilogramy nadal uważam za bezpodstawne.

10) tym razem mam "polish chicken" z takiej samoogrzewającej puszki zapakowanej w korek - fajna sprawa, tylko trzeba planować posiłki, żeby możliwie niedługo je nosić, bo ciężkie w stosunku do zawartości. Druga puszka jest na rano, a dalej będę jechać na kabanosach i czekoladzie.

11) Spieszy się nam, więc idziemy na przełaj - tak, teraz widzę ironię i wewnętrzną sprzeczność wprost skapującą z tego zdania. Wtedy wydawało się to dobrym pomysłem.

12) Powód jest bardzo prosty - z edycji na edycję cele są coraz mniejsze. Najpierw ludzie przestali startować z przyrządami mechanicznymi i przeszli na kolimatory - i wtedy zniknęły cele sylwetkowe. Potem okazało się, że biegówki dają znaczną przewagę - i wtedy blaszki zmniejszyły się mniej-więcej o połowę. Kałachy zaczęły zanikać razem z gongami sylwetkowymi. Po prostu są granice tego, co można wydusić z tej platformy bez wpakowania w nią naprawdę znacznej kasy, większej niż w modułowe AR'y. Nie to, że się nie da. Knif polega na tym, że AK podkręcony tak, żeby trzymał skupienie sub-MOA i celność wystarczającą do nawiązania walki z AR'ami na obecnych torach Lekkiej Piechoty jest wyraźnie DROŻSZY od tych AR'ów, co jest sporą ironią losu. A do unikania zacinek i utrzymania AR'a w wystarczającej sprawności potrzeba tylko trzech rzeczy - puszki spraju z CLP, kawałka taśmy klejącej do zaklejenia gniazda magazynka i lufy na zadaniach taktycznych i w terenie, i dobrze przemyślanej listy NOPE ;-)

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Primer - jak sobie łatwo ogarnąć nieuczciwą przewagę na ew. szkolenia wojskowe

Delta Recon Squad, czyli czy ktoś widział snajperów?