Recon Squad, czyli po co mi była walka o każdy gram plecaka.

Pojechaliśmy sobie z kumplami na Recon Squad. To takie zawody strzelecko-taktyczne, organizowane przez GTS Brass w rejonie Racław-Witnica -Łupowo. Tak trochę z głupia frant i na wariata pojechaliśmy, bo mimo że wiedzieliśmy że poprzeczka nie będzie nisko, to sądziliśmy, że prawie z marszu jakoś to pewnie ogarniemy – w końcu jeden to triathlonista, ironmanowiec i w ogóle chłop nie do zdarcia,  więc jego kondychy powinno starczyć na czterech, dwu zajmowało się milsimami na poważnie więc generalnie w temacie, a ja kiedyś bywałem pod Grunwaldem, więc wiem co to maszerowanie w upale z obciążeniem, dzi...ękuję. Naszą tajną bronią miała być moja inżynierioza, szpejoza po-milsimowa, i triathlon.

Tym razem wystarczyło wyjechać o 7:00, bo część terenowa miała się zacząć o 14tej. Spoko, zachód słońca około 10tej, do przejścia 33km (tak, uczciwie nas organizator ostrzegł ile trzeba będzie drałować), to się w 10h wyrobimy, najwyżej ostatnie metry się przejdzie na czołówkach – a przynajmniej tak sądziliśmy do godziny 13:00, kiedy z lekkim opóźnieniem niezależnym zaczęła się odprawa. Żeby było śmieszniej, w drodze złapał nas news o „puczu” prigożyna, i postanowiliśmy wspólnie nie przejmować się nim za bardzo, bo i tak „pewnie wrócimy na gotowe”.

Ale najpierw wywaliliśmy z auta plandekę, plecaki na plandekę, i zawartość plecaków też na plandekę – żeby upewnić się co do tego, czy każdy zespół ma wszystko co niezbędne, i nikt nie wpadł na głupie pomysły. Tak, była właściwie dosłowna powtórka dyskusji o linie ze „Świętych z Bostonu”. Tak, to ja miałem nadmiarową linę. Zważyliśmy też sobie plecaki z kompletnym, ostatecznym wkładem – mi wyszło 23 kilo, innym podobnie. Rozpiska dla ciekawych – innym razem.

Na odprawie dostaliśmy pakiety startowe – na dwuosobowy zespół po jednodaniowej, taktyczno-turystycznej racji Arpola, krzesiwku ferroceramicznym i blaszanym kubeczku z karabińczykiem, ale to detale. Najważniejsza była kartka z zadaniami w teren, a tam jak byk stoi, że część czasowa zaczyna się o 21szej, czyli jakieś pół godziny przed zachodem słońca. Ups… Drugi rzut oka na mapę, i okazuje się, że część czasowa to będzie ładnych naście kilometrów po ciemku. Trzeci rzut oka na mapę i kartę zadań i okazuje się, że większość punktów kontrolnych do odbicia się, takich jak na biegach na orientację, oczywiście jest w części czasowej. Oj, już widać, że będzie się działo. A ponieważ od startu w trasę do skończenia strzelania dnia następnego nie wolno było nic brać czy odkładać do aut, przynajmniej minimalne spanie trzeba jednak było mieć w plecaku, nawet licząc na litość organizatorów co do dostępności wody.

Dobra, trudno, po prostu trochę się przyciśnie tempo, weźmie na klatę jedną czy dwie kary czasowe, i jakoś to będzie – pewnie zdążymy się przynajmniej trochę przekimać przed strzelaniem. Tak przynajmniej sądziliśmy w naszym zespole, ja i triathlonista.

Reszta odprawy upłynęła na zwiedzaniu strzelnicy oraz opisie słowno-muzycznym torów i zadań strzeleckich do wykonania jutro, jak już zejdziemy z trasy, może się przekimamy czy coś zjemy. Tym zajmiemy się później.

Około godziny 14tej pierwsze zespoły wpakowały się do transportu organizatora i pojechały na punkt startowy. My dwaj nie wcisnęliśmy się, bo w oczekiwaniu na transport postanowiłem rozwiązać sobie buty dla ulżenia – przez co zanim się zdążyłem zebrać do kupy, wszystkie miejsca w transporcie były już zajęte. Lekcja pierwsza – buty to se można rozsznurować w domu, a nie w oczekiwaniu.

Zabraliśmy się z następną turą, co ciekawe, opóźnioną ponieważ, uwaga, kierowca transportu zabłądził po wysadzeniu pierwszych ekip. Taki teren z punktem startowym, ProPaństwa, że się miejscowi gubią – ale nic to, mamy nawigację, mapę od organizatorów, wody i żarcia na dobę, i filtr na wypadek jakby poszło zupełnie źle. Ostatecznie wystartowaliśmy o 17:00, zabierając ze sobą krzesiwko z pakietu, ale porzucając w aucie kubeczek (bo miałem lepszy) i racje (bo każdy miał własne plan na żarcie po drodze). Na pożegnanie dostaliśmy radę, żeby po drodze ogarnąć sobie jakąś rozpałkę, bo się nam przyda i krzesiwko, i kubeczek, i podpałka, bo po powrocie jest zadanie-niespodzianka. Takich rzeczy nie trzeba nam powtarzać – brzoza rośnie i leży właściwie wszędzie, ale nie na strzelnicy, więc od razu sobie zorganizowaliśmy odpowiedni zapas, podzieliliśmy i poupychaliśmy po kieszeniach spodni.

Dotuptaliśmy sobie na pierwszy punkt kontrolny i zadanie, i od razu poprawia nam się humor – jest zator, trzeba czekać na swoją kolej, a to znaczy, że wyprzedzamy harmonogram i jest czas trochę dychnąć. No to odpoczywamy, a w międzyczasie tą samą ścieżynką przechodzą kolejno dwa zespoły z butami w rękach, ubabrane błotem po kolana lub wyżej, klnące pod nosem na bagno. No dobra, znaczy zabłądzili albo co, nam się to przecież nie zdarzy, prawda?

Po odczekaniu na swoją kolej, tutaj mają panowie poszkodowanego „informatora” który miał wam powiedzieć ważne rzeczy, jeden z panów ogarnia badanie urazowe i dostarczonymi środkami łata co trzeba, a drugi z panów ma 2 minuty na ogarnięcie testu pisemnego. Ja, jako doświadczony freeloader od razu zgłosiłem się do testu, także dlatego, że w odróżnieniu od partnera nie mam zrobionych uprawnień KPP. I teraz proszę sobie wyobrazić kaskadę tzw. zonków w krótkim odstępie czasu:

1. Na teście są same „proste” pytania, takie jak „po podaniu <płynny bełkot chemiczny>, poszkodowanemu należy:” i opcje. Wybieram „zabrać broń i środki łączności”, bo to jedyne co rozumiem w opcjach.
2 Partner zaczyn badanie od głowy, a obsługa psiuka na niego sztuczną krwią z takiego nebulizatora. Pada nieme pytanie „Co, k#rwa?!” i okazuje się, że brak prawej nogi fantoma zalegającego na noszach nie jest spadkiem po poprzedniej ekipie, a elementem zadania – nasz „informator” ma amputację urazową nóżki w kolanku. Okej, trzeba było od razu, staza wysoko i ciasno i heja dalej.

3. Ja walczę z przemiłym pytaniem, czy pod wrogim ogniem robi się BLS – czyli po naszemu RKO. No chyba nie, bo martwy ratownik jest słabo przydatny.

4. Partner dostaje od obsługi info, że „informant” jest postrzelony w klatkę. Ale dziury nie widać, na fantomie badanie opukiem za dużo nie powie, klata też się niespecjalnie rusza na plastiku, a fizycznej dziury nie ma. „Rana wlotowa” zostaje zlokalizowana metodą Paluchowskiego „O, tutaj”, ale do poszukania wylotowej trzeba jednak pacjenta obrócić. Urazowego, z urwaną na świeżo nogą, więc wypadałoby łepek i kręgosłup jednak ubezpieczyć, a takie obrócenie to już nie jest robota dla pary rąk. Na szczęście partner jeszcze spędza trochę czasu na opatrunku okluzyjnym, wymieniając z obsługą fachowe opinie na temat tego, z ilu stron kleić taśmą taki opatrunek, i co obecnie rekomenduje TCCC (naookoło, z opcją odklejania żeby wypuścić nadmiar powietrza. Zainteresowanym polecam kursy pierwszej pomocy, ale takie trochę bardziej.)

5 Ponieważ nie do końca rozumiem, o co chodzi w pozostałych kilkunastu pytaniach, zaznaczam odpowiedzi najbardziej przypominające to, co na chłopski rozum jest sensowne. Nie pamiętam ani pytań, ani odpowiedzi bo się zestresowałem, ale zdążam na czas oddać test, żeby porządnie złapać łeb fantoma do obracania, żeby dało się poszukać dziurki z drugiej strony.

Obracamy – wylotowej nie ma więc nie ma co kleić na plecach, dalszych uszkodzeń nie ma, 3 kończyny obecne na cztery to i tak dobry wynik. Pakujemy „delikwenta” na noszach w NRC – a obsługa rzuca nam radio i mówi „to teraz panowie sobie wezwą MEDEVAC zgodnie z procedurą, z całym rytuałem i wszystkimi niezbędnymi zaklęciami”. No to lecimy według zalaminowanej przewidująco ściągi komunikację MEDEVAC 9 lines, ale coś mi nie do końca gra – mianowicie, z oczywistych przyczyn organizacyjnych nie możemy mieć swobody wskazania koordynatów podjęcia pacjenta ani środka transportu – mimo że jakieś 20 metrów na północ jest przepiękna polanka, na którą spokojnie dałoby się spuścić medyka ze śmigłowca i mieć temat z głowy. Trochę nas to martwi, ale łączność przez radio jest taka sobie i niektóre dane trzeba powtarzać – zwłaszcza współrzędne, które nie wiedzieć czemu, „zupełnie przypadkowo”, MEDEVAC z drugiej strony przekręcił o, bagatela, 40 kilometrów.

Dobra, MEDEVAC zamówiony, co dalej? Ano, obsługa mówi z uśmiechem „dostaliście koordynaty, macie cztery minuty, idziecie za tą panią”. Ledwo zdążyliśmy delikwenta przypiąć do noszy, a ta rącza gazela prawie znika nam za zakrętem. W życiu tak szybko nie biegłem z plecakiem i karabinem. Detal, że do tego momentu właściwie nigdy nie biegałem z plecakiem i przytroczonym karabinem, uważam za nieistotny. Tuptamy kurcgalopkiem, i właśnie kiedy w myślach gratuluję sobie sprytnego spakowania plecaka i genialnego troczenia karabinu, zaczynają się schody. Nie dosłownie, ale pojawia się kawałek wody i błota przyrzucony paroma grubszymi gałęziami, taki, że jeśli zrobi się niewłaściwy krok, to człowiek wyląduje w wodzie po kostki o błocie po kolano. Pokonujemy go w podskokach, i dokładnie w momencie kiedy pojawia się ulga że to o to chodziło z tymi dwoma bosonogimi zespołami, ścieżka kończy się na brzegu rzeczki. Dobra, donieśliśmy, bo przecież nikt nie będzie oczekiwał brodzenia w wodzie po kostki od ludzi, którzy mają jeszcze do zrobienia piechty około 30km, prawda? Prawda?

No więc nieprawda. Uprzejmym gestem zapraszani do wody, decydujemy się jednak na ściągnięcie najpierw butów – o ile mokre spodnie w końcu wyschną, a skarpety da się zmienić, o tyle buty pełne wody jednak przekraczają naszą granicę tolerancji, jeśli chodzi o dalekie wędrówkę. Trudno, fantom to nie człowiek, są jakieś granice – nie zaryzykujemy odparzeń i pęcherzy wielkości pięty dla paru punktów. Włazimy, nosze fajnie się trzyma, woda w sumie przyjemna acz cokolwiek zamulona przez przejścia poprzednich ekip, ale wiedząc, że nie jesteśm pierwszymi brodzącymi a raczej dziesiątymi, przemy jak małe motorówki w górę nurtu brodząc w przyjemnie chłodnej wodzie do pół łydki.

Aż do momentu, kiedy z naprzeciwka nie nadciągnie rzeczką drugi zespół z noszami, idący w przeciwną stronę. Ktoś musi zrobić krok głębiej w nurt, bo w międzyczasie brzeg zrobił się jeszcze bardziej stromy. Okazuje się, że nam zależało jednak bardziej, bo to my ten krok zrobiliśmy nieproszeni – i woda nagle zrobiła się do pół uda. To jest taki moment, że przed oczami przewija się człowiekowi cała zawartość kieszeni, które właśnie znalazły się pod wodą – jakieś papierowe ściągi niezalaminowane, zebrana po drodze kora brzozowa na podpałkę, paczka chusteczek, jedyne kluczyki do samochodu (na szczęście w worku strunowym, który nie puścił), takie tam. Ups… Dobra, trudno, ciśniemy dalej, aż do zwalonego drzewa do którego kazano nam dojść. Takie trochę dziwne, bo co my zrobimy z tymi noszami w wodzie, ale i ta zagadka prawie od razu się rozwiązuje – ze szczytu trzymetrowej skarpy ziemnej, w którą zdążył się przekształcić brzeg, dochodzi nas radosny głos „Minuta do ewakuacji! Tutaj, na górę!”

Nosze wnosi się tak, żeby pakunek był raczej głową do góry, z przyczyn raczej oczywistych – potrząsanie ludźmi zwisającymi głową w dół często powoduje, że pozbywają się oni zawartości żołądka. Jak pakunek jest „nieprzytomny”, i tak już przecieka w wielu miejscach, i jest przypięty pasami stabilizującymi do noszy, robi się z tego problem. Zatem, boso, z dwudziestokilowym pakietem na plecach, w mokrych spodniach wbijam na skarpę i żonglując moim końcem noszy walczę o każdy krok aż na sam szczyt, po czym to samo robi partner, przy mojej niewielkiej pomocy. Po prostu, łatwiej kogoś podciągnąć noszami, niż wepchnąć. Dobra jeszcze parę kroków, przekazujemy delikwenta „medykom” i dostajemy w zamian karteczkę niezbędną do następnego zadania. Na karteczce jest trochę „smaczków” fabularnych oraz współrzędne stadionu miejskiego w Witnicy i numer rejestracyjny samochodu, z którego mamy pobrać „nośniki danych”. Pierwszy sukces – jak się potem okazało, za zadanie z medevakiem dostaliśmy maksymalną liczbę punktów, co udało się tylko czterem innym zespołom.

Tylko my tego jeszcze nie wiemy. Wiemy, że mamy jeszcze kawał drogi, że udało się nie zamoczyć butów, że trzeba zapier#alać żeby zdążyć na start części czasowej przed 21:00 (nadal liczymy, że będziemy tam na tyle wcześnie żeby zdążyć coś ciepłego sobie zrobić i zjeść), i że bardzo dobrym pomysłem było zaklejenie na amen lufy karabinka workiem plastikowym i taśmą, bo inaczej miałbym w niej przekładaniec wodno-błotno-mułowo-piaszczysty. A to nigdy nie poprawia celności.

Ogarnąwszy się jako-tako, wyrzuciwszy zawartość kieszeni która stała się nieprzydatna (kluczyki od tego momentu podróżują w kieszeni plecaka), wbijamy w nawigację następny punkt orientacyjny tak, żeby dotrzeć na stadion trasą polecaną przez organizatorów. Polecaną głównie dlatego, że nie prowadzi przez miasto, bo przecież o ile policja została powiadomiona o zawodach i w ogóle, to miejscowi już niekoniecznie wszyscy pokojarzyli, że przez większą część weekendu mogą się natknąć na zielone ludziki z plecakami i karabinami, o przyjezdnych na festiwal disko polo z okazji Dni Witnicy nie wspominając. A policja, wiadomo, wezwana musi przysłać patrol – i mimo że to zapewne mili ludzie, to jednak szkoda czasu tracić na rutynowe spisywanie, no i blokowanie jedynego radiowozu w okolicy pierdołami jest wysoce nieetyczne.

Zatem, ruszamy na następne koordynaty i po kolejną lekcję. Pobieżnie jedynie śledząc mapę i nawigację, zapierdzielamy tak, jak szły zespoły które mijały nas podczas oczekiwania na pierwszym zadaniu. Kosztuje nas to około kilometra przez chaszcze w których ścieżka się jakoś tak rozpłynęła, zanim dociera do nas skala pomyłki. Wybitnie pomaga nam w wyciągnięciu właściwych wniosków zespół idący w przeciwną stronę i witający nas staropolskim „I co, też się zgubiliście?”. Humor trochę poprawia nam to, że wracając na trasę (bo na kolejne brodzenie przez rzeczkę się nie zdecydowaliśmy), dokładnie tak samo pozdrowiliśmy następny zespół – ale oni nam nie uwierzyli i poszli dalej, jednak sprawdzić. To jest właśnie lekcja druga – fakt, że wszyscy idą w jakąś stronę, wcale nie znaczy, że jest to dobry kierunek. Bonusem do tej lekcji jest stwierdzenie, że jeśli ma się już nawigację, to warto na nią patrzeć.

Drałujemy zatem na punkt nawigacyjny wyznaczający dyskretniejszą drogę na stadion, widzimy migające przed nami na jakichś 100-150 metrach inne zielone ludziki, patrzymy z mściwą satysfakcją jak kolejne komary odbijają się od naszych zapsikanych na śmierć sprajem na komary i inną gadzinę sylwetek, aż tu wkrada się konsternacja – otóż, do narastających dźwięków disko polo dochodzi garść nieprzyjemnych faktów: ścieżka nagle pokryła się brukiem, zarośla po obu jej stronach obrodziły plastikiem i innymi rzeczami jednoznacznie wskazującymi na dobijanie do granic miasta, a zielone ludziki przed nami właśnie mijają bez słowa pierwsze budynki i płoty, obsadzone przez przemiłe staruszki o wyraźnie zatroskanych obliczach. Dodajemy sobie dwa do dwóch – od rana w mediach leci w kółko pucz w rosji, jesteśmy kolejnym zespołem na tej trasie, wiemy o przynajmniej jednym zespole który nie trudził się obejściem tego miejsca dyskretnie (a zaraz dojdziemy my) – ewidentnie jest to czas na dodatkowe, nieplanowane zadanie z zakresu „Hearts and Minds”. No więc, zagaduję do staruszek z moim najlepszym uśmiechem i akcentem, że dzień dobry, że proszę się nie przejmować, to tylko takie ćwiczenia, wszystko jest zgłoszone na policję i u burmistrza, a w ogóle to piękną mamy pogodę, nieprawdaż i widzę, że w dziesiątkę – babcie się rozpogadzają do tego stopnia, że musimy się wymówić od poczęstunku i napojenia. Punkcik dla nas.

Natychmiast za zakrętem, jak tylko udobruchana populacja cywilna straciła nas z oczu, widzimy moplik i zaraz za nim słyszymy ten charakterystyczny trel syreny policyjnej, kiedy chcą, żeby zwrócić na nich uwagę. Babcie zagadam, ale patrolu już nie – więc buch, lecimy w krzaki za rzadkie drzewko. Motorowerzysta nas najwyraźniej nie zauważył, patrol gromkim „dzień dobry panie kierowco” potwierdził że krzaczki na razie wystarczają, tylko co dalej? Jak wyleziemy na bezczela teraz z krzaków, może się zrobić niezręcznie. Jak zostaniemy leżeć na miejscu, diabli wiedzą jak długo to potrwa – w zależności od okoliczności, taka wiejska interwencja z moplikiem może trwać i godzinę, jak patrol znajdzie wspólny język z kierowcą lub wprost przeciwnie. W podjęciu decyzji o dyskretnym odskoczeniu do niedalekiej linii drzew pomogło nam mrowisko i fakt, że zalegliśmy w jeżynach. Żeby było śmieszniej, z niecałych 30-40 metrów dwa zielone ludziki w multikamie, z dupnymi burozielonymi plecakami i pod bronią skradające się przez krzory najwyraźniej jednak nie rzuca się w oczy aż tak, jak nam się wydawało. Nawet policji, która generalnie patrzyła w naszym kierunku.

Natomiast psy to zupełnie inna sprawa. Tak jak ten piękny i zadbany wilczur, który wyskoczył poszczekując z niezamkniętej bramy następnego mijanego domu, też jakieś 40-50 metrów od nas. Na szczęście zatrzymał się też w rozsądnej odległości od nas, tak że mogłem znowu odpalić gadkę, zasłaniając sobą to, że partner na wszelki wypadek jednak wyjął z kieszeni spraj na nieuprzejmość. O ile pierwsza część rozmowy z trojgiem chyba właścicieli poszła standardowo (dzieńdobry, czy piesek bardzo gryzie?; nie, nigdy nikogo jeszcze nie ugryzła, ma 11 miesięcy i chce się tylko bawić; jaka śliczna, i mądra, nie podchodzi do obcych i w ogóle), a mowa ciała psa potwierdzała generalnie brak ryzyka, o tyle druga część utwierdziła nas w decyzji, żeby jednak staranniej unikać terenu zabudowanego. Mianowicie, pani się zapytała, czy mają się przygotowywać na wojnę (dosłownie tak), na co w przebłysku geniuszu odparłem, że oczywiście nie, że to tylko takie ćwiczenia zgłoszone na policję, i czy widziała może jakichś innych tak dziwnie ubranych, jak my, bo naszym zadaniem jest ich dogonić. No i pani bardzo uprzejmie mi wskazała kierunek marszu, potwierdziła co najmniej jeden zespół, ja podziękowałem za duże ułatwienie nam życia, i dopiero wtedy pani się zorientowała z pewnym takim żalem, że chyba nie powinna nam pomagać. Na co ja zamknąłem rozmowę uprzejmym „nikomu nic nie powiemy, jeśli pani też nic nie powie”, haha, hihi, do widzenia, i przestaliśmy kusić los. Bo ten patrol od moplika nadal był gdzieś w promieniu 500 metrów.

Następny punkt programu okazał się stadion, który trzeba było „zinfiltrować” nie dając się złapać ani sfotografować w sposób umożliwiający identyfikację „ochronie”. Nie wiemy, na ile trudne miało być to zadanie, bo z głupia frant zaglądając przez dziurę w betonowym płotku natychmiast zobaczyliśmy auto o pasującym numerze rejestracyjnym, parę kroków od płotu. Jako, że jedna z głównych zasad zwiadu brzmi „jak dają, to brać, a jak biją, to uciekać”, partner szybciutko zrzucił plecak, hycnął górą za płot, zabrał z auta co trzeba (radia i tak już nie było, przysięgam!), hycnął z powrotem i rozpłynęliśmy się w lesie. Dopiero tam doszło do nas, że betonowe płoty z kawałkami drutu kolczastego jednak lepiej pokonywać w rękawicach.

Z anegdotek – dnia następnego krążyła sobie opowieść, jak to któryś zespół na stadionie tak się wciągnął w „Hearts and Minds”, że robił sobie selfiki z miejscowymi mieszkankami. Tymi młodszymi i ładniejszymi, oczywiście. Nie udało się nam potwierdzić, czy przypadkiem to nie one były „ochroną” (no bo kto normalny tkwi w weekend na pustym stadionie, kiedy wmieście jest impreza), ale karne punkty na tym stadionie wyłapały tylko 3 zespoły, więc żaden się nie przyzna.

Dzielnie przetuptaliśmy dwa następne punkty nawigacyjne, zapoznając się z działaniem znaczników używanych w biegach na orientację. Bardzo sprytne urządzenia – wysoce widoczna, duża pomarańczowa baza z małym ramieniem-dziurkaczem, który wybija na papierze charakterystyczny układ otworków. Absolutnie niemożliwe do przegapienia, chyba że przypadkiem taki znacznik wisi z przeciwnej strony pnia lub równie przypadkowo jest zamocowany wyłącznie cienką, czarną taśmą wchodzącą w skład kompletu, a nie srebrną taśmą klejącą. Ale i tak je znaleźliśmy, mimo srebrnej taśmy, powieszenia ich na wysokości wzroku, i „twarzą” do kierunku podejścia.

Kolejne zadanie – przeprowadzić rozpoznanie „obozu” i zarekomendować (lub nie) ostrzał tego miejsca w nocy. Pikuś, koordynaty obozu przecież są na kartce z zadaniami, podejdzie się na skraj lasu i zobaczy… płot uprawy leśnej. Okej, nie tędy droga, zwłaszcza że zdjęcie satelitarne i mapa zgodnie mówią, że do obozu jest jeszcze dobre 700 metrów, a drugi koniec płota jest najwyżej 200 metrów na kierunku stąd. Tuptamy zatem wzdłuż płota, mijając się z drałującą po drugiej stronie delegacją z dwu zespołów, która najwyraźniej uznała za konieczne sprawdzenie tych pomiarów ręcznie, a właściwie – nożnie. Nic to, wleziemy sobie na pierwszy punkt z któregoś będzie cokolwiek widać, obejrzymy, policzymy i spadamy dalej. I to był prawie dobry plan, aż do momentu kiedy ujawniło się parę detali.

Otóż, „cokolwiek sensownego” było widać dopiero centralnie ze szczytu pagórka. Pierwszy minusik. Całkowicie łysego szczytu pagórka, bo jakoś owies tam się w tym roku zupełnie nie udał, trawy nie było, i nawet grudki ziemi nie wystawały do góry o więcej niż centymetr – drugi minusik. Trzeci minusik był taki, że najwyraźniej większość zespołów przed nami miała dokładnie taki sam plan, więc łebki surykatek w czapeczkach w różne brudnozielone ciapki wyskakiwały obsadzie obozu przez cały dzień dosłownie zza tych samych trzech rachitycznych źdźbeł owsa. Znacie ten problem z larpów, nie? Jest sobie odizolowana od świata pustelnia do której nigdy nikt nie przychodzi, a przed nią kolejka awanturników do pogadania z jednym i tym samym pustelnikiem, i cały czas wszyscy nawijają tylko o jednym. To piąty minusik, bo trudno jednak podejść skrycie, kiedy na dystansie 10 metrów próbują to samo zrobić trzy inne zespoły. Czwarty minusik zafundowaliśmy sobie sami, nie rozglądając się na boki, a na dystansie głupich 200 metrów na sąsiednim wzgórzu, też dokładnie na szczycie, stała sobie cały czas trzyosobowa ekipa „patrolu”. Całe szczęście, że dotarliśmy tam na krótko przed zmierzchem, i dron którym latali robić zdjęcia i rozdzielać punkty karne już chyba wysiadł.

Tu nam zapunktowały dwa kilo dodatkowego sprzętu, który spakowaliśmy właśnie z myślą o tym zadaniu. Konkretnie, lornetka z dalmierzem, dzięki której dopatrzyliśmy się i kolorów flagi na maszcie nad obozem (biały i błękitny, wypisz-wymaluj siły pokojowe ONZ), i hełmu który najpierw wyglądał na biały a jednak był spłowiałobłękitny, i tego że nie wszystkie ludziki było z „przedmiotami przypominającymi broń długą”, i że ludzików było 8, i że w „obozowisku” był dupny namiot typu wojskowego, dwa jeepy i dwa cywilne wózki. Termowizja z kolei ładnie pokazała jeszcze dwa ludziki, ewidentnie czające się w krzorach zaraz przy obozie i obserwujące z kolei nas. Pomachaliśmy, ale nikt nie odmachał. Dobra, starczy, bo się ściemnia – wracamy do plecaków, które zgodnie z regułami sztuki zostawiliśmy trochę poniżej grzbietu wzgórza. Pakujemy się, liczymy czy wszystko jest, i okazało się, że muszę jeszcze się wrócić po przypadkowo upuszczoną nawigację. Garmin robi bardzo dobre nawigacje do takich zabaw, bo jeśli taka upadnie ekranem do ziemi to jest widoczna dopiero z jakichś 30-35 centymetrów. Że co, skąd wiem z taką dokładnością? Oj, po prostu wiem. Nadepnięcie też wytrzymują.

Lecimy dalej, najpierw środkiem pola trochę poirytowani własną amatorką, a potem polną drogą żywcem z Normandii, obrośniętą z obu stron dziką różą. Droga okazała się naturalnym kanałem dla zespołów, bo bardzo szybko szliśmy już gęsiego z innymi zespołami. A że zapadał już zmierzch, musieliśmy być niezłym widokiem dla tych dwu rodzin jadących w samochodach tą drogą w drugą stronę – obwieszeni szpejem, ubłoceni po pas, cokolwiek wymięci i zapiaszczeni, pojawiający się znienacka w większej ilości centralnie przed maską samochodu, bo nie za bardzo było jak ustąpić. Czy wspominałem już o karabinach?

Następny i ostatni punkt kontrolny z części zadaniowej polegał na zaraportowaniu przez radio wyników obserwacji, też z pełnymi szykanami jak przy MEDEVAC’u. Byłoby łatwiej, gdybyśmy sobie przygotowali zalaminowaną ściągę z meldunkiem SALUTE/SPOTREP, ale byliśmy na to za sprytni i targaliśmy ze sobą procedurę zamawiania i korygowania ognia artyleryjskiego. Jakoś tam poszło, uprzejmie odradziliśmy ostrzał potencjalnego punktu kontrolnego ONZ (oznaczenia szpitala na budynku w bezpośrednim pobliżu przegapiliśmy), i zrobiliśmy sobie krótką przerwę racząc się bonusową wodą, której nie musieliśmy targać na sobie, żarciem które musieliśmy sami nosić, i zmianą skarpet na suche. Zerwaliśmy się z punktu o 22:03, napojeni, nieco mniej zjechani, prawie susi i niezbyt głodni zaczynając część czasową już na odpalonych czołówkach.

Tuptając nadal dynamicznie docieramy do miejsca, gdzie powinien być pierwszy czasowy punkt kontrolny, wchodząc w miłe dla oka chaszcze do pasa. I szukamy. I szukamy jeszcze bardziej. I szukamy zupełnie najbardziej, a tu ani srebrnej taśmy, ani pomarańczowego plastiku, zupełnie niezależnie od tego, jak bardzo byśmy nie szukali – aż do momentu, kiedy poświeciliśmy odrobinę wyżej. Na pniu sosny, na tyle wysoko że wdrapanie się do znacznika wymagało pracy zespołowej. No to już wiemy, co będzie grane dalej…

Docieramy dobrym tempem do drugiego czasowego punktu kontrolnego, mimo że kawałek był odczuwalnie pod górkę a obiecywano nam zawody na (względnie) płaskim. Też chaszczowanie, też bez taśmy odblaskowej, ale już wiemy czego szukać i jak. I to jest kolejny z tych pouczających momentów. Najprościej jest go przedstawić w formie wyimaginowanego dialogu z nawigacją

- Słuchaj Dżi-pi-esku, teraz chcemy iść na następny punkcik.
- Świetnie, popatrz, znam taki fajny skrót, o tędy.
- No to prowadź.
(5 minut później)

- Dżi-pi-esku, a czemu ciągle idziemy przez krzory? Ja tu widzę ścieżynkę, to chyba skrót do twojego skrótu jest?
- Nie, nie nie, to wcale nie jest skrót, przecież bym wam pokazał

- Ale tam nie ma krzorów. Idziemy ścieżynką.
(10 minut później)

- K#rwa. Faktycznie, zręb na stoku, a dalej młody las na stromym stoku. Ale się to da jeszcze uratować, popatrz, zaraz za tym syfem jest ta droga, do której idziemy.
- Ja tam mówię, że powinniście się jednak wrócić, bo tu będzie d#pa zbita i kleszcze po ciemku.

(20 minut później)
-K#rwa, faktycznie, łatwo nie było, ale przeszliśmy. To gdzie teraz, Dżi-pi-esku?

- A teraz to ja was mam gdzieś, jest grubo po 16tej, część satelitów ma już wolne i mogę wam podać tylko pozycję z dryfem.

- Jakim dryfem?

- Takim, jak mi się spodoba. Zapier#alać mi tu moim skrótem.

(15 minut naburmuszonej ciszy)

- Ej, ale szlak jest 30 metrów w lewo, łamagi. Źle idziecie. Zaraz mi tu dawać w las i na szlak.

- Dobra, dobra, Dżi-pi-esku, już się nie obrażaj, przecież idziemy jak pokazujesz. Mimo że pokazujesz, żeby leźć nocą głęboką w las mieszany w terenie pagórkowatym, a my mamy tu fajną jednak dróżkę, tylko odrobinkę nie na kierunku. Popatrz, już włazimy na skarpę.

(5 minut później)

- To gdzie jest ten twój szlak, Dżi-pi-esku?

- W dupie. Radźcie sobie kompasem i papierem. Obudźcie mnie, jak znajdziecie jakąś drogę przestaniemy być zgubieni, a na razie macie w prezencie dryf.


I tak oto straciliśmy godzinę. Odnaleźliśmy się w końcu blisko miejsca na którym zaczęliśmy podejście do drugiego punktu kontrolnego, po odebraniu następujących lekcji:

3. Nawigacja jest fajna, ale trzeba ją jeszcze czytać i porównywać z terenem. Mapy bywają dokładne, zdjęcia satelitarne bywają stare i przesunięte, ale teren zawsze mówi prawdę.

4. Nie ma czegoś takiego, jak fajny skrót w lesie nocą. No po prostu nie ma. Tym bardziej nie ma czegoś takiego na zalesionym stoku wzgórza, choćby wszystkie GPSy świata zaklinały się na swoją ostatnią baterię.

5. W okolicach godziny 16tej faktycznie cokolwiek spada precyzja wskazań GPS w Polsce. Nie jest to problemem w mieście (bo budynki nie znikają, a ulice wyraźnie się różnią), ale może być pewnym wyzwaniem w terenie wymagającym precyzyjnej nawigacji pomiędzy g#wnianymi sytuacjami.

Dobra, dostaliśmy trochę po tyłku, ale maszerujemy dalej. Zasuwamy dobrym jak na warunki tempem na punkt czasowy nr 3, po drodze zaskarbiając sobie trochę ciepłych uczuć ekip zasuwających na oświetleniu szczątkowym (czerwone i niebieskie lampki) – to działa, ale tylko dopóki nie popatrzy ci głęboko w oczy ktoś z białą czołówką ustawioną na „chcę widzieć krzory, w które mogę się wyj#bać”, czyli oczko poniżej „nie chcę się wyj#bać w krzory”. Myśmy mieli ustawione na „ma być mi wygodnie bo się spieszę, i ch#j mnie obchodzi kto mnie zobaczy”, czyli dwa oczka wyżej. Cóż, taki lajf, mogli się zrzucić na noktowizję dla nas. Za to większą ekipą trzeci punkt obsłużyliśmy właściwie natychmiast.

Lecimy dalej, ale już zaczynamy odczuwać zmęczenie – jest druga nad ranem, jesteśmy na nogach już prawie dobę, z czego od 12 godzin wyłącznie na zasobach z plecaków i w drodze, nie licząc wody z zadania z raportem i „ostrzałem”. Czwarty punkt zdobywamy około 3ciej, jakoś docieramy na punkt piąty ale tempo już wyraźnie spada, i przygotowujemy się mentalnie do ostatniego zadania i ostatniej prostej.

Bo widzicie, teraz mamy do wyboru jeden z dwu punktów „granicznych”, a w rejonie mają być patrole „sił pokojowych”. Według informacji mamy się ich spodziewać do kilometra (!) od tych punktów kontrolnych, i jak nas złapią, to wyłapiemy sporą karę. Jak nie przekroczymy „granicy” do 6:00, to zostanie ona „zablokowana” i nie będzie się już dało odbić, bo organizatorzy po prostu zwiną punkty. Jest godzina 4:30 czyli już jasno, więc termo i nokto nie daje nam już jednoznacznej przewagi, lampki można pogasić, i liczymy na to, że patrole też już mają przynajmniej trochę dość po całej nocce. Liczymy też na to, że jak się odbijemy na punkcie to już nie będą nas mogli „łapać”, ale tu jest lekcja szósta – jeśli coś ci się wydaje co do umownych reguł w grze, upewnij się u organizatorów, że im się wydaje tak samo. Bo po skrytym podejściu na punkt, całkiem zgrabnie zrobionym jak na warunki i możliwości, wyleźliśmy cali zadowoleni centralnie na 3 samochody z „patrolem”. A właściwie, z pełną blokadą okolicy, obsadzone ludźmi po nocce spędzonej w lesie, wymęczonymi warunkami prawie tak jak my, ale bez obolałych stóp i zdolnych do biegu. I tu się okazało, że zostaliśmy jednak „złapani” mimo odbicia się na punkcie, bo umowna „granica” jednak jest trochę dalej, a nie na rzeczce przed punktami. Cóż, taki lajf. Pogadaliśmy, ulitowaliśmy się że zmarzli, oni ulitowali się że daliśmy się załapać, podaliśmy im prawdziwy numer zespołu bo fair play i nie zapamiętaliśmy tych danych dla żadnego cudzego zespołu, pożegnaliśmy się, i powlekliśmy się w stronę ostatniego punktu kontrolnego i ostatniej prostej części czasowej. Tu już tempo spadło mocno, z początkowych 5km/h z groszami do niecałych 4 km/h, ale pocieszaliśmy się, że właściwie nie będzie już chyba niespodzianek, bo to ostatni punkt przed strzelnicą.

Były trzy niespodzianki. Ostatni punkt czasowy był w chaszczach na wysepce otoczonej wodą, z dwoma groblami zarośniętymi po szyję chyba wszystkim naraz. Furtka w ogrodzeniu strzelnicy, którą zapamiętaliśmy i na którą wyszliśmy centralnie, okazała się być zamknięta i trzeba było dylać wzdłuż ogrodzenia do bramy głównej, jakieś 200 metrów dalej. Radio do ostatniego zadania, zgłoszenia przybycia i zakończenia pomiaru czasu, okazało się być ukryte przez powieszenie na wysokości wzroku na bramie, a nie w skrzynce 100m dalej, gdzie się go spodziewaliśmy, więc trzeba było się jeszcze cofnąć na bramę i zameldować – niby drobne dystanse w porównaniu z całą trasą, ale w momencie, kiedy już widzisz koniec maszerowania dosłownie rzut kamieniem przed sobą, każda taka wrzutka jednak fizycznie boli. Odbiliśmy się w końcu 7:07, dowiedzieliśmy się że zadanie-niespodzianka to rozpalenie ognia tym, co mamy ze sobą i zagotowanie niewielkiej ilości wody w metalowym garnuszku, zdaliśmy kartę zadań i przypięliśmy się do wody pitnej od organizatorów, bo nasza, niesiona, wyszła tak ze dwie godziny wcześniej. Ogień będziemy mieć do rozpalenia w czasie części strzelanej, niezależnie.

Jako, że część strzelecka miała ruszyć o 8:00, osobiście uznałem że nie ma sensu spać (no, może zdrzemnąć się na siedząco – bo na to miałem matę w plecaku), a wodę wolę wypić niż zużyć do przygotowania racji. Pokręciłem się, opiłem wody ile było trzeba, przygotowałem szpej do części strzelanej żonglując chest-rigiem, elektroniką, magazynkami, pasem z kaburą i workiem zrzutowym i plecakiem, zdjąłem zaklejkę z lufy karabinu, poszukałem kleszczy i już zrobiła się ósma.

Po niewielkim zamieszaniu pierwsze pięć zespołów poszło na tory, a my podeszliśmy do rozpalania ognia. Najpierw dwukrotnie upewniliśmy się, że należy użyć „tego, co przynieśliście ze sobą”, a nie konkretnie bieda-krzesiwka i kory brzozowej. Potem dwukrotnie upewniliśmy się, że „niewielka ilość wody” to jest tak z centymetr nad dnem, a nie np. pół kubka. Potem wzruszyliśmy ramionami, ja wyciągnąłem zapalniczkę-palnik, a partner 3 kostki paliwa turystycznego z większego pudełka, dopchaliśmy to trochę korą brzozową dla ustabilizowania stosu, odpaliliśmy stosik z punktu palnikiem i pozostało tylko poczekać aż pojawią się bąbelki. Żałuję, że nie zrobiłem zdjęcia miny osoby oceniającej nasze podejście – była bezcenna. Następnym razem wezmę flarę magnezjową.

Znaleźliśmy sobie miejsce w cieniu i czekaliśmy na swoją kolej. Torów było 5, każdy inny Cele karabinowe na dystansach od 50 do ponad 200 metrów, ale spore – gongi sylwetkowe, co rozwiązywało zupełnie problem straty czasu na reset toru, ale wprowadzało unikalne wyzwania przy strzelaniu zespołowym. Konkretnie, żaden sędzia nie jest w stanie skutecznie sędziować trafień i kolejności celów, jeśli dwu strzelców naraz rzyga ołowiem ile fabryka dała. Rozwiązano to w ten sposób, że naraz miał strzelać tylko jeden z dwójki. Cele pistoletowe, tak samo blachy, o dość hojnych rozmiarach i na sensownych dystansach – tutaj większym wyzwaniem była obsługa przesłon i strzelanie słabszą ręką. Kąty bezpieczeństwa też hojne 90/90/90, a przemieszczanie się między torami z zabezpieczoną bronią lufą do góry. I teraz lecą smaczki z tych mniej typowych.

1. Na pokonanie wszystkich pięciu torów było równo 60 minut. Zegarowych, od pierwszego „start” – bez zatrzymywania czasu między torami, bez przerw na doładowanie magazynków, bez próbnych przejść torów, bez briefingu (ale sędziowie podpowiadali, jak się ktoś totalnie zamotał). Ot, start, ile trafisz w godzinę to twoje.

2. Na tory wchodziło się z plecakiem, pełnym tego, co się w nim miało przy zejściu z trasy. Do samego strzelania plecak wolno było zrzucić, ale przy opuszczaniu toru należało go zabrać. Nie wolno też było nic porzucać, a magazynki i tak postanowiliśmy odzyskiwać od razu, do ew. doładowania jakby poszło nam stanowczo gorzej.

3. Gdyby czas się skończył przed ukończeniem wszystkich torów, można było dokończyć tor bieżący, ale cele na pozostałych torach wszystkie liczyły się jako miss.

4. Miss był warty karną MINUTĘ. Pełne 60 sekund.

5. Można było sobie pomagać w zespole, to znaczy drugi z zespołu mógł dostrzelać cele pierwszego, jeśli tylko się tak dogadali.

6. Amunicji do dyspozycji było tyle, ile mieliśmy na sobie, tylko każdy gong trzeba było pacnąć 4 razy.

I tak sobie siedzimy w tym cieniu i patrzymy, jak różne zespoły podchodzą do tematu. Byli tacy, co szli szybkim krokiem między torami. Byli tacy, którzy ledwo się wlekli, Byli tacy, gdzie jeden w zespole truchtał z oboma plecakami, a dryugi starał się nadążyć niosąc tylko karabiny. Ale byli i tacy, którzy na czysto zrobili wszystkie 5 torów, policzonych na godzinę, w 19 minut z groszami. Tak, wszystko trafili, wszędzie pobiegli, wszystko załatwili w 1/3 czasu, który w założeniu organizatora miał być pewnym wyzwaniem. Zadziwiające, do czego zdolny jest ludzki organizm...

W międzyczasie okazało się, że pary startują jednak w kolejności zgłoszenia gotowości, a nie dotarcia do obozu. Wbiliśmy się w sprzęt i zajęliśmy miejsce w kolejce, fajne, bo przed nami był jeszcze tylko jeden zespół, z dobrym planem strzelić wszystko szybko, wylać stopy z butów i pojechać do domu, bo reszta kumpli już dawno się załapała, przepakowała i sobie zasłużenie kima w cieniu.

Już po jakiejś godzinie czekania jeden z sędziów się zlitował i nas zabrał ze słońca. Fajny gość, dużo wie i dużo umie, kumaty, fajnie się z nim i dwoma innymi zespołami gadało w kolejce na pierwszy tor, bo któremuś poprzedniemu zespołowi udało się odstrzelić z podstaw 2 z 3 gongów niezbędnych na tym torze. Po naprawieniu gongów jeszcze trochę sobie pogadaliśmy, bo zespół przed nami najwyraźniej znudził się noszeniem takich ilości ammo i postanowił pozbyć się możliwie dużej ilości naboi na pierwszych 2 osiach – a póki oni strzelali, tak trochę niezręcznie byłoby się z nimi przepychać.

I w końcu jest! Zaczynamy! Plecaki na glebę, partner idzie pierwszy – też na glebę i zasuwa na czworakach pod symulowanym przez zwykłe druty „drutem kolczastym” do okienka, przyjmuje postawę strzelecką i zaczyna strzelać. 3 gongi na 100 metrach, każdy po 4 razy, na kolimatorze z powiększalnikiem. Ja na glebę, pełznę w tę samą stronę i czekam na swoją kolej. On kończy swoje zadanie i pełznie pod „drutem” na drugie okienko, a ja napier#alam te same gongi, też po cztery razy – i wychodzi pewna przewaga lunety x8 nad powiększalnikiem podaj x4, który powiększa też kropkę w kolimatorze tak, że na dłuższych dystansach ona zasłania cały cel. Powtarzamy operację jeszcze 2 razy, lecimy przez okop i strzelamy 2 cel pistoletowe, na tak ustawionych przesłonach i dobranym miejscy prowadzenia ognia, że trzeba się w tym całym szpeju jednak pochylić w bok. Na tych plecach obolałych od plecaka. Jakoś się udaje zaliczyć, zgarniamy plecaki i cały ambitny plan na szybkie ogarnięcie wszystkiego idzie w cholerę – okazuje się, że szczytem moich możliwości jest zasapany spacerek rampą wychodzącą z osi, z plecakiem smętnie zwisającym z lewego ramienia, przytrzymując lufę karabinka w pionie jedną ręką i głową. Natychmiast i bez słowa dostosowujemy plan, zmieniając go na „może nie szybko, ale przynajmniej będzie celnie” – czyli tłumacząc na polski, będziemy strzelać póki nie skończą się cele, czas, albo ammo. Tak czy inaczej, najdalej za godzinę będzie po wszystkim, i ta myśl trzyma nas w ruchu.

Druga oś. Przechodzimy z plecakami pod taśmą, o którą oczywiście zahaczam i ją zrywam – trudno, nie ma za to procedur. Plecaki na glebę, tor ma być robiony z użyciem osłon „bo do was strzelają” Partner nadal leci pierwszy, na prawe okienko w „przedpiersiu” z opon. Odpala świecę dymną żeby postawić zasłonę dymną – jak bonie dydy, siedzimy uchachami i ciepiemy dymem na przedpole za siebie, przez które zaraz będziemy strzelać w cele na 50 metrach. Na szczęście trafiliśmy chyba obaj na lekko przeterminowane piro, bo dym aż tak nie przeszkadzał. 3 gongi, każdy z nas po 4 razy w każdy gong, zrobione, lecimy dalej. A konkretnie, lecimy do dwu przesłon 9hole, z których każdy z nas ma ostrzelać 3 średnie gongi z pistoletu, jak zwykle trafiając po 4 razy każdy. Haczyk – z lewej ręki. Partner strzela, ale coś nie idzie za dobrze, zamieniamy się i robię swoje cele plus dostrzeliwuję jego przydział – procentuje mi bycie prawie oburęcznym, no i oczywiście kolimator, bo z kropką na celu właściwie nie ma rozmowy przy celach tego rozmiaru, wszystko wchodzi jak złoto. Kuśtykamy po plecaki i heja, dalej. Heja, znaczy plecak na poobijanym ramieniu, płucka na sznurku, nogi jak z płonącego betonu, ale jeszcze tylko trochę.

Konkretnie, „tylko trochę” w tym wypadku znaczy „niech ktoś ciepie tym 32kilowym kettlem stąd do tamtych palików, ale karabinów nie wolno odłożyć”. Po empirycznym stwierdzeniu, że rzucanie takim kettlem jednorącz potrwa wieki lub skończy się kontuzjami, partner daje mi karabin do potrzymania i załatwia pozostały dystans w 4 krokach, na łączną liczbę 6 rzutów. Szkoda, że nie wpadliśmy na to od początku, tak samo jak nie wpadliśmy na odwieszenie karabinów na plecy, bo gdybyśmy zmieścili się poniżej 5 rzutów, mielibyśmy mniej celów do ostrzelania – a tak, każdy z nas miał 5 gongów, każdy do trafienia po 4 razy. Ale najpierw trzeba dostać się na linię strzelania, pokonując pole wyłożone oponami. Od początku obaj wiemy, że nie ma tu nawet co myśleć o bieganiu, więc statecznym marszem docieramy do linii i napierdzielamy – na szczęście, cele skończyły się zanim skończyła się amunicja. Dobra już prawie koniec, więcej torów z celami pistoletowymi nie ma – teraz trzeba przetruchtać tak ze 100 metrów z tymi plecakami na długie osie i dokończyć zadania. No to truchtam w tempie pijanej kaczki z reumatyzmem, najszybciej jak się da nie zostając za bardzo w tyle, bo tor jest strzelany we dwu i akurat tego toru nie da się zacząć w pojedynkę. Na szczęście, partner pożytkuje ten czas na doładowanie magazynka, po czym ja mu wszystko psuję podając jeden z moich zapasowych.

A to dlatego, że tor strzela się zza przesłon do celu na jakich 160 metrach z groszami – najpierw jeden strzela do swojego gonga do 4 trafień, potem drugi do swojego. Następnie majestatycznie odskakujemy na drugą linię przesłon na jakichś 180 metrach, powtarzamy ostrzał, i ostatnią serię po odskoku robimy z około 200 metrów. Udaje się skompletować trafienia, jeszcze tylko 2 tory, już prawie czuję w ustach smak wody, którą sobie pobiorę od organizatorów. Hopla.

Tor gościnny, strzelany z Grota z 10.5 calową lufą, ale z optyką. Trzy naboje. Nasze karabiny lądują na stojaku, tor jest do zrobienie sprzętem udostępnionym. Szybki podział zadań – partner leci nawalać z Grota z samochodu, a ja lecę robić za spottera, lepszą lunetą, za to z lekko niestabilnej wanny i dalej do tyłu. Bo idea toru jest taka, że 4 gongi na dystansie do 300 metrów są pooznaczane symbolami, na tyle małymi że luneta na Grocie nie da rady ich zobaczyć, ale szkiełko spottera daje radę – więc spotter ma zidentyfikować cele i zapodać je przez radio strzelcowi z Grotem do ostrzelania po razie. Wanna się lekko buja, podstawa pod karabin spottera jest akurat na najmniej wygodnej wysokości, pot ścieka do zmrużonego lewego oka i nie ma go jak ogarnąć brudnymi paluchami, szkło spottera i karabin na którym ono jest ewidentnie należą do kogoś o radykalnie innej sylwetce i wzroście, ale jakoś jednak się w tym odnajduję. Podaję pierwszy cel – najbliższy, partner strzela, jest ping, jest trafienie. Podaję drugi cel, najdalszy na 300 metrach, a z tyłu głowy buja się myśl – chyba sobie jaja robią, .223 z 10-calowej lufy na 300 metrów. Strzał, ping. Znajduję trzeci cel, na jakichś 200 metrach, partner strzela, ping. Starczy, ostatni tor jest na tej samej osi.

Należy go zacząć od przeniesienia 8 opon pod przesłonę, położenia na nich palety i ostrzelania 3 gongów na różnych dystansach znowu po 4 razy, bo znowu strzelamy naszą własną ammo, a nie dostarczoną przez organizatorów. Kończymy platformę, kuśtykam do stojaka po karabin, wdrapuję się na platformę i zaczynam od najbliższego celu. Ping, ping, ping z niewielkimi przerwami na pudła, ale luneta robi swoje. Szukam celu na średnim dystansie, coś tam majaczy, ale chyba lepiej jednak będzie najpierw zrobić najdalszy. Cztery pingi później wracam do tego na średnim dystansie, zgaduję bardziej niż widzę jego kształt, ale jakoś się udaje – to koniec mojego strzelania, chyba, że partner będzie potrzebował wsparcia. Rozbieramy i przenosimy platformę pod drugą przesłonę, partner powtarza procedurę, kończymy strzelanie bez ani jednego miss’a i bez żadnej procedury. Jeszcze tylko dotaskać plecaki na metę i kuniec, jesteśmy wolni!

Zamknęliśmy się w 48 minutach. Dowlekliśmy do auta, zrzuciliśmy szpej i padliśmy spać w oczekiwaniu na ceremonię zamknięcia i losowania nagród, ponieważ nie mieliśmy większych złudzeń co do naszych szans na podium. Wystarczy, że podam suche info – z nas czterech, nasza dwójka była 14ta na 16 zespołów, druga para była szósta wyprzedzając nas o 79 punktów, i wylosowaliśmy parę rzeczy do czyszczenia broni.

Ja tam jestem niesamowicie zadowolony z wyniku – nawiązaliśmy wyrównaną walkę, nauczyliśmy się mnóstwa rzeczy o planowaniu takich zadań, nikt z nas się nie dał skontuzjować, i sprawdziliśmy swoje możliwości. Bardzo, bardzo mocno na plus, impreza niesamowita, polecam zainteresować się tematem zawodów taktycznych każdemu, kto czuje się na siłach. Zdjęć właściwie na razie nie ma, bo najpierw nie było po co ich robić, a potem  już od razu nie było komu ich robić - zresztą komu potrzebne są zdjęcia, na których i tak nikogo nie widać, bo przecież kamuflaż. Przedreptaliśmy do kupy 38 km, od 17:00 do 7:07, wystrzelaliśmy ponad setkę różnych naboi każdy, prawdopodobnie spaliliśmy jakieś 9000 kalorii, zakwasy pewnie zejdą dopiero za tydzień, jedna para butów się poddała.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

"W lekkiej piechocie nic nie jest lekkie", czyli po zawodach Lekka Piechota (kat. "Lżejsza", średnio szalona)

Z łopatą, gumiakiem i MON'em po Śląsku, czyli wnioski i obserwacje z działań przeciw- i popowodziowych 2024

Primer - jak sobie łatwo ogarnąć nieuczciwą przewagę na ew. szkolenia wojskowe