Maszeruj, albo maszeruj, czyli o paradowaniu w upale.
Ostatnio modne się zrobiło paradowanie w upale, więc postanowiliśmy się podpiąć pod ten trend ze znajomymi – nazwiemy ich roboczo panami A, B, C i D, żeby było bardziej operatorsko, OpSec’owo i taktycznie influencersko. Ja będę panem D, z przyczyn, które staną się oczywiste pod koniec opowieści. Wszelkie podobieństwo oczywiście przypadkowe, tekst jest dla beki i konfabularyzowany na motywach, n nic takiego w ogóle się nigdy nie wydarzyło, JakbyCo™.
No to startujemy z opowieścią. To była ciemna, burzowa noc, kiedy znienacka pojawił się pomysł wypadu w teren ...
Żeby było spokojniej, wybraliśmy sobie 15 sierpnia. Wiadomo, wszystkie służby będą paradować w Warszawie i okolicach, co powinno ułatwić spacery przełajem dorosłym facetom w dziwnych ciuszkach.
Żeby było bardziej klimatycznie, pan A zasugerował klimaty starej Legii Cudzoziemskiej – konkretnie piach, upał, ćwiczenia z nawigacją po płaskim, czyli pustynię Błędowską i bezpośrednie okolice. Okolice, bo wbrew pozorom jesteśmy ekscentryczni, nie głupi, a popylanie tam i z powrotem w piachu dla samego piachu jednak kwalifikuje się jako raczej niezbyt ekscentryczne.
Żeby było zabawniej, umówiliśmy się na plecaki o minimalnej wadze 10kg, w związku z czym wszyscy mieliśmy po równo 16kg (plus 800g w ananaskach ćwiczebnych). Chodziło o sprawdzenie plecaków i styku plecaka z komponentem białkowym, bo jak doskonale pokazał obecny sezon zawodów maszerowanych i strzelanych, jest to obszar absolutnie krytyczny dla dobrostanu piechura lekkiego 1), prepersa optymistycznie mobilnego 2), czy też kogokolwiek planującego nosić cokolwiek na sobie na dystans większy niż do auta i z powrotem.
Żeby było bardziej edukacyjnie, pan A zobowiązał się do przygotowania zadań nawigacyjnych i nie tylko, z czego wywiązał się doskonale, ze swoją zwyczajową błyskotliwą złośliwością, ale o tym dalej.
I dodatkowo, żeby nie marnować okazji związanej z bliskością Białej Przemszy, postanowiliśmy wziąć i przetestować różne przenośne systemy filtracji wody, pod wspólnym mottem „weźta co tam mata”.
Mój pomysł, żeby w razie potrzeby dociążać plecaki wodą (która ma rozliczne zastosowania, i której w razie czego nie żal wylać), spotkał się ze zrozumieniem i okazał bardzo dobry. Aż szkoda, że sam go nie posłuchałem. Tu lekcja pierwsza – mając dobry pomysł, należy nie tylko się nim podzielić, ale i sobie wdrożyć. Bywają takie momenty w życiu żółwia, że grupa kontrolna nie jest potrzebna. Syndrom szewca bez butów przestaje być zabawny w terenie bardzo szybko, a jednak to siara porzucić całkiem dobre i niespłacone rzeczy tylko dlatego, że nogi odpadają, a płucka wiszą aż do ziemi.
Zaczynamy przygodę, tradycyjnie, od zebrania drużyny bladym świtem. Już na początku pan C dokonał odważnej, ale i rozsądnej decyzji, idąc w akcesoryzację i w ostatniej chwili uzupełniając czarną kreację w duchu M65 o czapkę z daszkiem. Pan B pozostał przy „irytująco” casualowym wyglądzie, ale też przyjął na siebie rolę planu zapasowego – mianowicie, gdybyśmy się zagotowali gdzieś na amen na szlaku, miał wyjść do ludzi i sprowadzić pomoc, a jak wiadomo, takie zadanie łatwiej przeprowadzić nie świecąc kamuflażami, tacticool’em i komandoszeniem (czapeczka w legunie, JakbyCo(tm), miała powędrować do plecaka). Dla równowagi, panowie A i D (znaczy, ja) skoordynowali się kolorystycznie, tak jak już to robiliśmy na Reconie, w modnym multikamie i brązach. Wprawdzie nie planowaliśmy łowienia ryb, ale po co biedactwa straszyć 3).
Dojechawszy na parking przy pustyni, zebraliśmy się do kupy, zapięliśmy plecaczki, podzieliliśmy ananaskami ćwiczebnymi przytarganymi specjalnie na zadania inne (po dwa na łeb) jednocześnie starannie omijając wzrokiem pokrowiec z gumikałachami, i słusznym tempem udaliśmy się w las, na azymut, na pierwszy zestaw współrzędnych, po drodze płosząc osobę silnie zdeterminowaną aby nie zwiedzać pobliskich toi-toi’ów 4).
Rozpoczęliśmy pierwsze ćwiczenie z gubienia się w terenie, polegające na maszerowaniu zespołem na wyznaczone współrzędne. Trochę dała się we znaki potrzeba ludzkiej bliskości wyniesiona z miasta, ponieważ powodowała nadmierną bliskość z odgiętymi a powracającymi gałęziami, ale szybko przestawiliśmy się na znacznie hojniejsze zarządzanie przestrzenią osobistą. Co boli, to uczy. Przy okazji udało się potwierdzić starą prawdę, mianowicie niezależnie od kamuflażu lub jego braku, człowiek spokojnie stojący za pniem drzewa pozostaje niewidoczny, a człowiek brzęczący plecaczkiem, trzaskający gałęziami i gadający pozostaje trudny do przeoczenia nawet z większych odległości
Po pewnym czasie i nieudanym eksperymencie z marszem po poziomicy (skończyła mi się poziomica), oraz udanym - z obejściem pod dyktando pana B pagórka i wyznaczeniem nowego azymutu na zadane współrzędne wyszliśmy właściwie tam, gdzie chcieliśmy, co potwierdziły nam trzy różne urządzenia do nawigacji oraz, co najważniejsze, teren 5). Przeszliśmy do zadania następnego, mianowicie znalezienia skraju lasu na zadanym kierunku (łatwe, bo lasek był rzadki, iglasty i coraz bardziej piaszczysty) i przeprowadzenia obserwacji pod tytułem „widzę moim oczkiem rzecz na literę B”.
Rozochoceni pierwszym sukcesem, debuszowaliśmy 6) dziarsko prosto na rowerzystkę. Nie była ona częścią zadania, ponieważ starannie nas zignorowawszy oddaliła się właściwie od razu, cokolwiek niefortunnie dobierając kierunek zgodny z zadaną osią obserwacji i pozostając w kadrze, co siłą rzeczy mogło wyglądać... niezręcznie. Oprócz rowerzystki, oczom naszym ukazał się piach przyozdobiony betonową kostką bunkra – tak właśnie, wyleźliśmy „skrycie” dokonać „skrytej obserwacji” spod „osłony lasu” prosto na bunkier. Pan A był wyraźnie ucieszony.
Dobra, trudno, człowiek się uczy. Schowaliśmy się, poobserwowaliśmy sobie bunkier w paśmie widzialnym (lornetką), ogarnęliśmy go sobie dalmierzem (425 metrów - oczywiście byliśmy w zasięgu wszystkiego, co byłoby sens ustawić w betonowym bunkrze), nawet obejrzeliśmy go sobie w paśmie podczerwonym (beton w upale świeci, ale nie ma co liczyć na wyraźne zobaczenie strzelnic, nie tym co mieliśmy do dyspozycji). Jako że jedna ściana wyglądała w szkiełkach na bardziej ślepą niż druga, a podchodzenie od narożnika doktrynalnie może być niezdrowe gdyby nasz bunkier miał pomocnych kumpli, postanowiliśmy demokratycznie w ramach następnego zadania podchodzić jednak bardziej z lewej tak, żeby wyjść możliwie centralnie na ślepą ścianę. I tu zaczęła się cała seria wartościowych rozkminek, które mogą być przydatne dla złośliwych Mistrzów Gry czy innych pisarzy. Otóż:
- „żabie skoki” parami przez prawie pół kilometra prażonego słońcem piachu wymagają znacznie lepszego przygotowania kondycyjnego, niż mam. Z plecakiem starczyło mi go na jakieś 100m.
- jest bardzo dobry powód, dla którego nie szturmuje się niczego z marszu, z plecakami, jeśli tylko da się to rozwiązać inaczej. Tylko zostawienie plecaków z optoelektroniką pół kilometra z tyłu i bez nadzoru niespecjalnie wchodzi w grę, jeśli chce się mieć po co wracać.
- dobór trasy podejścia tak, żeby możliwie dużo krzorów było między mną a bunkrem oznacza, że na trasie będzie dużo krzorów. Niby oczywiste, a jednak nie do końca.
- tam, gdzie będzie łatwiej tuptać kurcgalopkiem, nie będzie krzorów, ale będzie piach. W którym trudniej tuptać. Niby też oczywiste.
- podręcznikowy dystans rzutu granatem to jakieś 25 metrów. Podręcznikowy dystans _skutecznego_ rzutu granatem przy „atakowaniu” bunkra to „ na wyciągnięcie ręki od strzelnicy, lub trochę dalej przy innych większych otworach”. Tylko trzeba się tam dostać.
- strzelnicę trzeba widzieć, bo inaczej można się zdziwić, jak się granat nie zmieści. Zupełnie inaczej niż na filmach.
- po uchwyceniu narożnika może się okazać, że rzucany cień chwytającego bardzo dokładnie pokaże wszystkim zainteresowanym, gdzie stoimy, z czym stoimy, i z jaką intencją stoimy.
- koordynacja jest nadzwyczaj ważna, żeby potem się nie okazało, że jedna para wbija szturmowo i filmowym CQB do bunkra wejściem dokładnie wtedy, kiedy druga para niesportowo wrzuca ananaski przez strzelnice.
- jeśli granat wleci przez jakiś otwór, to może nim też wylecieć. Przy czym konstruktorzy bunkrów mogą być zupełnie nie fair i pozapewniać na różne niesportowe sposoby, że granat znacznie łatwiej będzie wyrzucić ze środka bunkra na zewnątrz, niż odwrotnie. Zupełnie inaczej niż w grach.
- ładownice na magazynki nie nadają się do przenoszenia granatów. A dokładniej, nie nadają się do w miarę sprawnego wyciągania z nich czegokolwiek poza magazynkami.
Podsumowując – zupełnie inaczej niż na filmach i w grach, problem bunkrów o znanych współrzędnych powinno się rozwiązywać telefonem do przyjaciół w artylerii lub lotnictwie. Tak, jak to robią wszyscy rozsądni ludzie.
Zamknąwszy temat CQB, przeszliśmy do następnych zadań z gubienia się w terenie. Gubiliśmy się na azymut, licząc parokroki na zadany dystans, przeliczając z metrów na parokroki, idąc na charakterystyczne punkty w terenie, idąc parą gdzie numer 2 z kompasem korygował prowadzącą jedynkę umówionymi kodami („lewiej”, „prawiej” i „nie tak szybko”). Gubiliśmy się na piachu i w lesie. Gubiliśmy się przy użyciu papierowej mapy, papierowego zdjęcia satelitarnego/lotniczego, i różnej elektroniki, od komórki do dedykowanych urządzeń. Gubiliśmy się na namiar magnetyczny, z deklinacją i bez, i na namiar mapowy. Gubiliśmy się też na różnicy między fizycznym wskazaniem kompasów trzymanych zbyt blisko metalu i baterii, różnicy wskazań kompasu elektronicznego zabudowanego na magnetometrze z tych samych przyczyn, zbyt małej dokładności wskazań, bezwładności i niedokalibrowaniu urządzeń GPS, a nawet na nieprecyzyjnych wyświetlaczach. Mieliśmy nawet elementy gubienia się na pamięć, aż w końcu znaleźliśmy najpierw dużo grzybów co do których panowie A i B byli zgodni, że są jadalne więcej niż raz, a potem Białą Przemszę.
Bo trzeba wiedzieć, że są różne metody przekraczania takich rzeczek. Można iść na pałę, tak jak się znajdzie, na przykład przez kawałek zalany ze względu na bobry, z pniaczkami i w ogóle. Można iść wzdłuż, aż się znajdzie lepsze miejsce (tak zrobiliśmy, z przerwą na posortowanie grzybów). Można przejść po pniaku (jeśli jest), skacząc na żeremie bez plecaka (plecak ktoś musi rzucić), w bród w butach, w samych skarpetach, lub boso po łachach piasku. Ale najpierw trzeba jakoś do tej rzeczki dojść, a w przypadku brodzenia – przekulać się przez pasy błota i upewnić, że w zalewanych kieszeniach nie ma nic ważnego. Metodę z mostem odrzuciliśmy a priori, a metodę z zapakowaniem nóg do plastikowych worków odrzuciłem jako niesportową, acz także dlatego, że spakowałem tylko jeden nadający się worek mimo jasnych i wyraźnych ostrzeżeń ;-)
W każdym razie, po przerwie na przegląd grzybów, stóp, butów i drugiego śniadania przeprawiliśmy się w bród/ w skok/ na pałę na drugi brzeg, i poszliśmy na azymut szukać drugiego bunkra i zadania obserwacyjnego. Okazało się ono prostsze – ślepiliśmy przez szkiełka na drugą stronę pasa piachu na odległy o prawie półtora kilometra pomost widokowy, tablice informacyjne, turystów na linii lasu gapiących się na tych paru najodważniejszych którzy poszli na pomost na pełne słońce, i tych najbardziej… ekscentrycznych, którzy próbowali rowerami wjechać na pustynię, ale zmienili zdanie w połowie piaskowego zbocza. Jakoś nikt nie nalegał, żeby powtórzyć eksperyment z taktycznym podejściem na drugą stronę - to było już jakieś dobre 4h i 8km 7) od startu przygody, i chyba wszyscy powoli byli pogodzeni z myślą, że nie dam rady ogarnąć całego pierwotnego planu na 12km.
Poobserwowawszy, zaczęliśmy wracać na „naszą” stronę Przemszy lepszym brodem. Bród znaleźliśmy jak po sznurku, aż żal było wychodzić z wody – więc przerobiliśmy pozyskiwanie wody do filtrowania i uzdatniania. Z uwzględnieniem teorii czerpania (osobnym naczyniem, w środku nurtu, bez syfu, wytrzeć gwint pojemnika docelowego żeby „skażona” woda nie miała jak wyciec i brudzić itp), teorii filtracji tabletkowej (wrzuć, zakręć, zapomnij na przynajmniej pół godziny – ale najpierw sprawdź, czy to właściwe tabletki), oraz zajęć z konstrukcji filtrów typu LifeStraw (dlaczego u nas nie Afryka, i dlaczego bilans ryzyka między bioskażeniami a chemią u nas wygląda inaczej i nie wystarczy wszystko wybić, i dlaczego filtr węglowy jest dobrym pomysłem). Czysta przyjemność, zwłaszcza, że nie trzeba było wychodzić z chłodnej wody.
Wysuszyliśmy ostatnią zmianę skarpet i ruszyliśmy już trochę mniej dziarsko piachem dalej, jak się okazało na przedostatnią prostą. Najpierw zgubiłem zadany namiar o dobre 20 stopni, bo się zagapiłem na wydeptaną drogę – dobrze, że pan C zauważył i skorygował. Potem zgubiłem tempo. Potem zgubiłem termoregulację, bo zaczęła się gęsia skórka i lekkie dreszcze, aż reszta ekipy uznała, że nie ma co cisnąć planowo bo skończy się na niesieniu najsłabszego upartego ogniwa (czyli mnie), i w sumie wolą rozparcelować między siebie dalmierz z lornetką, książkę i toporek z mojego plecaka niż potem targać całość. Przy okazji wyszło, że plastikowy bukłak, wprawdzie fajny do przenoszenia wody bo elastyczny, zupełnie nie nadaje się do trzymania w plecaku wody do przefiltrowania z zamontowanym filtrem. A to dlatego, że filtr obluzowuje się i wypada z ustnika (bo bukłak jest elastyczny, a filtr - nie), przez co „skażona” woda dostaje się do filtra ze wszystkich stron, co z kolei oznacz, że eksperyment się nie udał i z zupełnie czystym sumieniem mogę pozbyć się jeszcze półtora kilo „brudnej” wody z plecaka. Odsunąłem też chest-rig z nawigacją od skóry, przez przepięcie go z integralnych szelek na paski plecaka. Efekt netto był taki, że po ogarnięciu mnie postanowiliśmy odpuścić ostatnie 2-3km z planu i zamiast tego iść w miarę prosto jakiś 1km na parking przez lokalne gastro przy Róży Wiatrów. Całkowicie przypadkiem, centralnie przez piach, tak żebym na pewno wszystkie lekcje zapamiętał. I była to ze wszech miar słuszna decyzja, bo z lżejszym plecakiem, w cieniu daszka na Róży Wiatrów przy niespecjalnie zdezelowanym działku ZU-23 i ożłopawszy się wody mineralnej ogarnąłem się na tyle, żeby dowieźć wszystkich bezpiecznie z powrotem.
Podsumowując:
- maszerowanie po piachu posysa. Maszerowanie po piachu w słońcu posysa podwójnie. Maszerowanie po piachu w słońcu, 30 stopniach i z plecakiem 16kg posysa poczwórnie, a dalej jest już tylko gorzej w postępie geometrycznym.
- mam postępy w temacie nawigacji po płaskim i suchym, i w znajdywaniu drogi przez las. Niewielkie, ale mnie i tak cieszą.
- Hollywood kłamie, tak samo jak pierwszoosobowe shootery triple-A. A piach posysa.
- jakiekolwiek kalkulacje tempa i trasy biorą w łeb w warunkach sporo odbiegających od typowych i przećwiczonych. To na was patrzę znacząco, prepersi planujący ewakuacje pieszo z rodziną i plecakami, przez teren przygody.
- chest-rig niepodwieszony na plecaku, a noszony na własnych szelkach, w 30+ utrudnia utrzymanie normalnej temperatury – za bardzo przylega do klaty. Nawet koszulki techniczne i inne combat-shirty za dużo tu nie pomogą.
- camelback rządzi, bo pozwala utrzymać nawodnienie bez częstych przerw w marszu.
- kardio w każdej ilości przyjmę – czego sobie i Wam życzę ;-)
- zrobiliśmy 11 km z groszami w 6h, z przerwami i atrakcjami. Wspominałem już może, że piach posysa?
1) nazwa „lekka piechota” jest tak bezpieczna operacyjnie, że aż sarkastyczna – lekka piechota ma wiele cech, ale żadna z nich nie ma nic wspólnego z lekkością ekwipunku. Znaczy, to taki sarkastyczny kryptonim.
2) optymistycznie mobilny – czyli taki, który liczy, że będzie w stanie z rodziną wykonać pieszą ewakuację na dystans zdecydowanie dalszy niż do auta, w czasie liczonym w godzinach, i tempem liczonym podręcznikowo na 4km/h
3) zdaniem niektórych rabinów, wzór kamuflujący Multicam nie do końca pasuje do naszej strefy klimatycznej, zwłaszcza późną jesienią, wczesną wiosną, i tym co zostało z zimy. Ze względu na popularność wśród wędkarzy, zwany bywa też pieszczotliwie „kamuflażem na ryby”.
4) Wiedzieliście, że bliskość cywilizacji i krawędzi lasu da się rozpoznać po występowaniu warstwy tzw. „papierzaków” i pokrewnych produktów? No to teraz wiecie. Warstwa tradycyjnie rozciąga się na około 25-75 metrów od wspomnianej krawędzi lasu, i przy gęstym poszyciu należy zachować ostrożność, aby nie nastąpić na kogoś przycupniętego z wybałuszonymi oczami.
5) Złota zasada nawigacji mówi, że teren zawsze ma rację, nawet jeśli mapa, nawigacja, nawigator i plan trasy mówią co innego.
6) znaczy, wyleźliśmy znienacka z krzorów.
7) okazało się, że wszystkie podręcznikowe wyliczenia tempa marszu bardzo dokładnie biorą w łeb przy 30+ stopniach i na piachu. Piach posysa, nawet jeśli nie jest jakoś specjalnie sypki, a jest gorszy niż bagno – bo w bagnie przynajmniej jest jak się zamoczyć i choć trochę schłodzić.
Komentarze
Prześlij komentarz