Wiedza dziwna a niepotrzebna - drony i kotwy chemiczne.

 Kotwy chemiczne

Jeśli potrzeba przykręcić do ściany coś naprawdę ciężkiego i naprawdę na zawsze, inżynierowie wymyślili skrzyżowanie klejenia, murowania, spawania i gwoździ do betonu - kotwy chemiczne. W betonie nośność takiego mocowania, zależnie od grubości pręta, wychodzi w setkach kilogramów - i to mocno na północ od 200kg, czyli sporo lepiej, niż normalnych kołków rozporowych. Do wnętrz kupuje się kotwy chemiczne bez styrenu, bo taka nie śmierdzi i nie truje. Jak to działa:

  1. Bardzo dokładnie zaplanować, wymierzyć, przemyśleć, i wymierzyć jeszcze raz rozmieszczenie otworów. Kołek rozporowy da się wyjąć, ale kotwy chemicznej już nie.
  2. Wywiercić odpowiednią dziurę w ścianie, najlepiej dobrym wiertłem i wiertarką, a nie tanimi jednorazówkami. Jednorazówkami człowiek się urobi jak głupi, zwłaszcza w żelbecie. W żelbecie w ogóle dobrym pomysłem jest wiercenie kilkoma wiertłami po kolei, od pilota powiedzmy 4-5mm w górę, aż do docelowej średnicy i głębokości. Żeby było śmieszniej, kilkukrotne wiercenie w tym samym miejscu coraz większymi wiertłami jest znacznie szybsze niż borowanie w jednym podejściu dupnej dziury grubym, tanim wiertłoidem wkręconym do wiertarynki za przysłowiowe dwie dychy, która wyzionie ducha w kłębach dymu w połowie zabawy. Aha, wiertło do muru da się spalić i generalnie doprowadzić do śmierci z przegrzania tak, że się ukręci, rozsypie i zostawi najtwardszy, nieprzewiercalny i nieusuwalny kawałek w środku przewidzianego otworu, więc nie ma co szarżować.
  3. Wyczyścić dziurę z pyłu. Można dedykowanymi szczotkami i pompkami za grubą kasę, a można nylonową szczotką do rurek kalibru 9mm i sprężonym powietrzem do klawiatur. Tylko warto użyć tej maciupkiej rurki do dmuchania w drobne szczeliny, żeby dotrzeć do dna otworu, i nie trzymać twarzy za blisko otworu. Beton w proszku nie ma żadnego interesującego smaku, może tylko trochę zalatywać widią, zależnie od wiertła.
  4. Założyć tubę z kotwą do jakiegoś pistoletu-pompki do nakładania silikonu, otworzyć, nakręcić króciec-mieszadełko, wycisnąć 10cm masy gdzieś na bok żeby mieszadełko zaskoczyło, i wstrzyknąć ile wlezie od dna do każdej dziury. Nadmiar wypadnie, więc jeśli ktoś nie lubi mieć epoksybetonu na palcach (po zaschnięciu schodzi, i nawet nie zrywa wszystkich linii papilarnych), warto mieć rękawiczki i jakieś gazety na podłodze. Niby instrukcja mówi o wypełnieniu w 70%, ale tego nie ma jak zmierzyć, zwłaszcza na szybko.
  5. Czas wstępnego wiązania w normalnych temperaturach rzędu 20-25 stopni jest liczony w pojedynczych minutach, więc przy większej ilości dziur trzeba się albo streszczać, albo pogodzić z robotą na raty i koniecznością wyrzucenia tych końcówek/mieszadeł. Zależnie od kotwy, zgodnie z informacjami na opakowaniu, dopuszczalna przerwa w pracy i tłoczeniu to też zaledwie kilka minut.
  6. "Wkręcić" nagwintowane pręty w dziury. Cudzysłów bierze się stąd, że kotwa jeszcze nijak nie trzyma gwintu, i nadmiar masy będzie sobie radośnie wypadał na podłogę. Pręt lokujemy możliwie centralnie i możliwie równo, ale bez stresu - jak wszystko zastygnie, nadal można go wyprostować młotkiem.
  7. Kiedy kotwa już złapie, ale jeszcze nie zastygnie na amen, dobrze jest urwać czy odkruszyć nadmiar masy, który zaplątał się na gwint na wystającej części pręta. Znacznie ułatwi to późniejszą walkę z nakrętką.
  8. Kiedy wszystko zastygnie już na amen, zgodnie z czasem podanym na opakowaniu. można wykonać "lekkie" korekty wystających prętów. Młotkiem. Serio. Tylko najpierw nakręćcie nakrętkę, do samej ściany, żeby tą nakrętką jakby co być w stanie "naprawić" gwint. I uszkodzony młotkiem podczas "regulacji", i zapaćkany masą podczas wklejania.

Dodatkowe info: koszt jednej tuby 300ml waha się w okolicach 30 zeta, więc jest drożej niż kołki czy kotwy mechaniczne. Podobno da się tubę po użyciu zakręcić i przechowywać przez jakiś dłuższy czas, ale cholera tam wie. Kotwa chemiczna jest ciekawym pomysłem tam, gdzie trzeba gdzieś podwiesić na ścianie czy suficie, bo ja wiem, huśtawkę dla jednego czy dwojga dorosłych, jakiś silnik, hak do wielokrążka czy liny zjazdowej, czy inny sejf. Da się tego też użyć w dziurawce czy innym kartongipsie udającym ścianę, ale wtedy najsłabszym punktem mocowania jest po prostu ściana i nośność spada dość gwałtownie.

Aha, ponieważ nie da się takiego pręta na kotwie chemicznej potem nijak wyjąć ze ściany bez jej naruszenia, jeśli się wam znudzi to mocowanie w danym miejscu to pręt trzeba po prostu fleksą urżnąć przy samym korzeniu, zagipsować i zapomnieć. Kotwienie chemiczne nie jest dla niezdecydowanych ;-)


Drony, wstępniak:

Dron, który jest zabawką, ma nie więcej niż 250g masy startowej i nie ma kamery, nie wymaga żadnych dodatkowych cyrków czy uprawnień. To, czy jest zabawką, powinno być napisane przez producenta na pudełku. Będzie też bardzo wyraźnie widoczne na etykiecie z ceną, w postaci stosunkowo niewielkiej liczby znaczących miejsc przed przecinkiem ;-) Każdy inny wymaga przynajmniej przeklikania kursu na stronie Urzędu Lotnictwa Cywilnego . Rejestracja i kurs jest za darmo, zajmuje jakieś 45 minut z przerwą na herbatę i pączka, raz zdobyte uprawnienie jeść nie woła, a daje dwie ładne laurki (operatora i pilota). No i też szanujmy się, drona-zabawkę zgodnie z niepisanymi zasadami Adult-Fu można tylko podebrać ukradkiem własnemu dziecku.

Loty dronami, które mają kamerę, wymagają odklikania się na stronie Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej - chodzi o to, żeby było widać kto gdzie lata, jak wysoko wolno sobie polecieć, i żeby sobie nie przeszkadzać za bardzo w powietrzu. No i żeby nie musieć bladym świtem o szóstej rozmawiać ze smutnymi panami o sensie życia i latania w strefach wyłączonych z ruchu.

Wybierając teren do lotów, warto unikać:

  • motolotni. Motolotniarze nigdzie sensownie się nie zgłaszają, a w powietrzu statek załogowy zawsze ma pierwszeństwo.
  • terenów, na których apka od check-in'u pokazuje, że nie wolno latać. Z przyczyn oczywistych.
  • miejsc, w których w razie upadku drona będzie ciężko do niego dotrzeć. Znaczy, krzorów, bagien, złomowisk, cudzych terenów ogrodzonych. Chyba, że dobrze wiemy, co robimy.
  • dzieci, zwłaszcza cudzych. Nie wiadomo, czy przypadkiem nie mają nawyku łapania wszystkich fajnych rzeczy, albo, co gorsza, rzucania w nie kijami i kamieniami.
  • zwierząt, zwłaszcza dzikich, a już szczególnie ptaków w większej liczbie. Płoszenie dzikich zwierząt podpada pod paragraf, a poza tym szansa, że oddadzą drona w całości jest stosunkowo niewielka.

Po wyborze terenu, a przed check-in'em i startem warto sobie dobrze wybrać miejsce. Powinno być równe, bez syfu na ziemi, i takie, żeby ktoś nam przypadkiem drona nie najechał, nie nadepnął, czy nie złapał w zęby merdając ogonem. Asfalt jest fajny, ubita ziemia bez kurzu daje radę, żwirek, piasek czy trawa to słaby pomysł. Jak nie ma nic nadającego się na lądowisko, to trzeba je sobie zrobić z koca, tarpa, pałatki, plecaka, kurtki czy uprzednio kupionego lądowiska typu "instant" (taka okrągła płachta z wszytym po obwodzie stalowym drutem, którą rzucasz i się sama rozkłada). Niby można puszczać drony z ręki, ale te śmigiełka naprawdę nieźle zapierdzielają, i to naprawdę blisko palców. Ja tam się na razie boję.

Potem trzeba drona przygotować do lotu - rozłożyć co jest do rozłożenia, odblokować co jest do odblokowania, pozdejmować różne ochraniacze albo i dołożyć innych, włączyć razem z kontrolerem, upewnić się że wszystko razem ze sobą się dogaduje. Wszystko jest w instrukcji, na wypadek, gdyby ktoś zapomniał. Natomiast z doświadczenia wiem, że da się bezproblemowo wystartować dronem mając czujniki zbliżeniowe nadal pozasłaniane zaślepkami. Biedactwo cały czas wrzeszczało, że ściany się na nie walą, i cały czas było przekonane, że nawet na 30 metrach nadal ma grunt bezpośrednio pod sobą - i kontynuowało wznoszenie. Fizyczna checklista startowa to wcale nie jest taki głupi pomysł, bo wpadka z niezdjętymi zabezpieczeniami zdarzyła się mi już kilkukrotnie. 

Mając wszystko przygotowane, wykonujemy check-in w apce, jak prawdziwy pilot zgłaszając gotowość. Dopiero wtedy wolno startować.

W startowaniu nie ma za bardzo filozofii, bo jest od tego przycisk w apce i dron zazwyczaj sobie poradzi. Jeśli sobie nie radzi, należy wyjść spod tego drzewa, sprawdzić czy śmigiełka "się same" nie popsuły, upewnić się czy na pewno zostały prawidłowo zdjęte wszystkie blokady i zabezpieczenia, wszystko wyłączyć i właczyć jeszcze raz i spróbować ponownie. Jeśli wszystko zawiedzie, należy znaleźć i przeczytać instrukcję obsługi.

Jak już dron jest w powietrzu, na tych powiedzmy 5 metrach, to już jest luz - nic mu się nie stanie, chyba, że ktoś będzie majstrował za mocno przy drążkach, kliknie coś głupiego na kontrolerze i zapomni jak z tego wyjść ("wyłącz i włącz jeszcze raz" niekoniecznie jest dobrym pomysłem podczas lotu), zawieje jakiś ekstra porywisty wiatr przekraczający możliwości silniczków, znienacka wyrosną drzewa, słupy czy inne kable, takie tam. Jak się bateria zacznie kończyć, to sobie dron poradzi zgodnie z konfiguracją - wróci do miejsca startu ( a przynajmniej tam, gdzie mu się wydaje że ono było), spróbuje łagodnie wylądować na samym środku nigdzie, czy też z gracją odetnie motorki i dupnie z fasonem o glebę. To zależy od producenta, co tam już upchnął w sofcie tak, żeby sprzedaż po cenie z etykiety jeszcze się kalkulowała.

Zatem, jak tylko zaczniesz podejrzewać, że bateria może mieć powoli dość (silną poszlaką są różne ilości migającej czerwieni na kontrolerze, czy spanikowane piski tegoż), dobrze byłoby sobie wrócić i wylądować. Czyli, rozbić się w możliwie kontrolowany sposób na możliwie bezpiecznym i dostępnym terenie, najlepiej na przygotowanej uprzednio płachcie lądowiska. Niby można złapać drona w dłoń, ale znowu - śmigiełka, palce, palce, śmigiełka. Niby można też po prostu na glebie, licząc się z tym, że cały syf niewywiany podczas startu zostanie podniesiony w powietrze i wlezie we wszystkie szczeliny i otwory.

Drony z tych droższych mają coś w rodzaju instynktu samozachowawczego w postaci różnych systemów unikania kolizji. Oczywiście, można te systemy sobie wyłączyć. Równie oczywiście, są one niezbyt doskonałe - o ile taki dron z instynktem samozachowawczym bardzo starannie będzie unikał muru czy grubego pnia nawet na stosunkowo dużej prędkości, o tyle do sznurków, gałązek, cienkich patyków itp będzie podchodził w dużą dozą brawury, jakby w ogóle ich nie widział. Pamięci przestrzennej czy koncepcji stałości obiektów też biedactwa nie mają za grosz - jak tylko coś im zniknie z czujników zbliżeniowych, to uważają że przestało istnieć.

Długo trwa wyduszenie z drona współrzędnych czy azymutu z jakąś sensowną dokładnością i w jakimś strawnym formacie. Przynajmniej z tych "zwykłych", z którymi na razie miałem do czynienia, a które uparcie podają współrzędne w formacie Google Maps i są oporne jeśli chodzi o przejście na inne oprogramowanie do sterowania, typu DroneLink czy inne Litchi. Eksperymenty trwają.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

"W lekkiej piechocie nic nie jest lekkie", czyli po zawodach Lekka Piechota (kat. "Lżejsza", średnio szalona)

Z łopatą, gumiakiem i MON'em po Śląsku, czyli wnioski i obserwacje z działań przeciw- i popowodziowych 2024

Primer - jak sobie łatwo ogarnąć nieuczciwą przewagę na ew. szkolenia wojskowe