"W lekkiej piechocie nic nie jest lekkie", czyli po zawodach Lekka Piechota (kat. "Lżejsza", średnio szalona)
Największe zawody tupano-strzelane na jakich byłem. 24 tory strzeleckie 1), 5 zadań taktycznych, nawigacja w terenie mocno przygodnym, 72 dwuosobowe zespoły tylko w naszej kategorii "Lżejsza". Jakieś 15-16 godzin w terenie, działając tylko na tym, co w zespole macie w plecakach i w głowach. Zespoły międzynarodowe - Finowie, Czesi, Słowacy, Norwegowie, Niemcy - a to tylko te nacje, które udało mi się jakoś zidentyfikować, bo póki się nie odezwali, to wszyscy wyglądali tak samo. Generalnie, ubaw po pachy, jeśli ktoś naprawdę lubi te tematy i potrafi się odnaleźć pod, powiedzmy, delikatną presją psychofizyczną.
A było to tak...
W zeszłym roku fuksem udało się nam dwu, w stałym składzie z Reconu, załapać na wejściówkę, bo normalnie rozchodzą się w ciągu minut od otwarcia rejestracji. Otóż, zaprzyjaźniona ekipa zasłużenie wspięła się na podium, wygrała taką wejściówkę, a że obecnie są już teamem sponsorskim, to byli tacy uprzejmi że dali się namówić na odstąpienie nagrody. Dwu nie zużyliby i tak, a szkoda, żeby się zmarnowało dobro rzadkie. No bo skoro całkiem nieźle nam idzie w formule Reconu, z długim marszem, nawigacją po punktach, zadaniami i strzelaniem, to spokojnie sobie ogarniemy formułę Lekkiej Piechoty, prawda? A że kategoria "Lżejsza" nie obejmuje ani 8km spływu kajakami po nocy wąziutką rzeczką (czytaj: ryzyka hipotermii i utopienia sprzętu), ani marszu po nocy (czytaj: ryzyka hipotermii i wyczerpania po kajakach), ani nocnej zabawy w chowanego ze zmotoryzowanym OpForem w lasach pozastawianych "pułapkami" (czytaj: rekonowej "granicy" na sterydach i znacznie większym obszarze), uznaliśmy, że temat jest całkowicie w naszym zasięgu. Właściwie, prawie mieliśmy rację.
W odróżnieniu od tegorocznego Reconu, do Lekkiej się przygotowywaliśmy dużo dłużej. Znaczy, jak tylko orgowie rozsyłali kolejne materiały, czytaliśmy sobie te maile z linkiem, klikaliśmy, przeglądaliśmy obrazki i z rytualnym "jakoś to będzie" braliśmy się za Inne Ważne i Pilniejsze Rzeczy. Jako, że Lekka Piechota jest w gruncie rzeczy zawodami ze sztuki planowania i wybierania sobie zadań możliwych do ogarnięcia w zadanym czasie, na początku zrobiliśmy sobie tak zwaną "NOPE list".
"NOPE list" to termin specjalistyczny, bardzo taktyczny, z zakresu planowania zawodów. Oznacza listę rzeczy, których mimo silnych sugestii ze strony opisów zadań, nie zamierzamy się podejmować ze względu na rozliczne ryzyka - od zrobienia z siebie idiotów przy ludziach, przez uszkodzenia sprzętu przekraczające kosztowo pewne wartości graniczne, po ryzyko kontuzji utrudniającej pójście do roboty w poniedziałek. W końcu, żaden z nas nie ma już 18 lat od jakiegoś czasu, ani nie jesteśmy teamem fabryczno-sponsorskim, który może sobie pozwolić na rozdupcenie udostępnionego sprzętu w ramach testów ekstremalnych.
Zatem, na "NOPE list" od razu trafił tor o wdzięcznej nazwie "Amazonia". Wymaga on bowiem wlezienia razem z karabinkiem z dokręconym tłumikiem i całą optyką do rowu z wodą, kilkukrotnym całkowitym zanurzeniu się, i wielokrotnym ostrzelaniu kilku celów - i to wszystko z limitem czasowym 3 minuty, mając uprzednio 2 minuty na przygotowanie się i mając następnie 2 minuty na dotarcie na następny tor. O ile widzę pewne zalety tego toru, jeśli się go robi w upalny dzień, o tyle zalanie i ryzyko uszkodzenia optyki zaraz na początku całej zabawy, nie wspominając o ryzyku rozdęcia czy rozerwania lufy przez nadciśnienie spowodowane wodą w pośpiesznie i niedokładnie opróżnionym tłumiku zgodnie uznaliśmy za przekraczające nasz apetyt. Jeśli będzie nas kiedyś kusiło posprawdzać nasze grzmiące kijki, jak sobie radzą z wodą, zrobimy to najpierw w warunkach znacznie bardziej laboratoryjnych, bez presji czasowej i z czystą wodą w wanience. O tupaniu przez resztę dnia w mokrych butach w ogóle nie wspominam, bo i tak okazało się to obawą mocno na wyrost.
Zaraz potem na NOPE-liście wylądował tor wymagający nieasekurowanego zjazdu po linie z wysokości dwu kontenerów, po uprzedniej wspinaczce na nie po chwytach alpinistycznych. O ile partner spokojnie by sobie z tym poradził, opis toru wymagał, abym też dał radę osobiście się wtargać na górę i zjechać. Tu w grę wszedł mój wewnętrzny, znaczny szacunek do gwałtownych zmian prędkości spowodowanych niekontrolowanym przyziemieniem związanym z szybką zmianą wysokości, wiedza na temat energii potencjalnej nierozdzielnie związanej z moją masą własną, oraz zdrowy dystans do czarnej magii, jaką są techniki linowe. Tak to na kilka dni przed zawodami już wiedzieliśmy, jaki wynik będziemy mieć na dwu torach - i okazało się to bardzo dobrą decyzją.
Drugim kluczowym etapem planowania po "NOPE list" było doliczenie się, ile ammo będzie potrzebne. Otóż, zadania strzela zespół, więc w zależności od strategii obranej na danym torze, zużycie amunicji może być bardzo różne. Taka przykładowa strategia "spray and pray", czyli "celność przez gęstość ognia" wymusza znacznie większe zużycie amunicji, niż strzelanie precyzyjne - ale też jest znacznie prostsza w użyciu, a że na każdy tor są tylko 3 minuty, to może nikt nie zauważy różnicy. Podliczyliśmy zatem ilości wymaganych trafień, dodaliśmy odpowiedni zapas +50% na poprawki, zacięcia i inne takie przyjemności, i wyszło nam 400 nabojów do karabinka i niecałe 100 do pistoletu. To sobie optymistycznie podzieliliśmy na pół, i optymistycznie założyliśmy (na razie) że 200+50 na pysk powinno spokojnie wystarczyć, żeby wszystkie tory ogarnąć na maksa.
Bo trzeba Wam wiedzieć, że strzelania na Lekkiej też są pod sporą presją. Po pierwsze, musisz się całym zespołem, z całym szpejem stawić na konkretnym, zadanym jak w rozkładzie jazdy torze dosłownie co do minuty, gotowy do działania. Sędzia daje znak do startu dosłownie z zegarkiem w ręku co do sekundy, i od gwizdka masz równo 3 minuty na wykonanie zadania zespołem. Spóźnisz się, zaliczysz awarię, skończy ci się ammo, pęknie gumka w gaciach - nikogo to nie obchodzi, i równo po 180 sekundach Twoje okno na to konkretne zadanie nieodwołalnie i ostatecznie się zamyka. I zaraz potem masz 2 minuty, też z zegarkiem w ręku, na dotarcie ma następny tor i przygotowanie się do następnego zadania 2). I tak do końca - Twojego, Twoich sił i chęci, amunicji, lub celów do ostrzelania.
Zrobiliśmy też wstępną rozkminkę pozostałych zadań strzeleckich, i wstępnie podzieliliśmy się zadaniami - ja miałem ogarniać dalszy dystans i liczenie, a partner części bardziej obciążające fizycznie i zadanie z karabinem maszynowym. Tak, takie też było, więcej detali - dalej.
Następną rzeczą było rozkminienie pakowania i "dużych" zadań taktycznych. Tu w sumie też wyglądało prosto - nawigację chcieliśmy ugryźć zgodnie z najlepszymi procedurami, czyli "tak jak zwykle". Zadanie medyczne wziął na siebie partner, ja wziąłem zadanie z dronem i szablon meldunku SPOTREP, a wszystko pozostałe, zgodnie z najlepszymi tradycjami, postanowiliśmy wziąć na klatę z marszu procedurą "maximum effort i jakoś to będzie". No, wszystkie poza tzw. "moździerzem", czyli zadaniem polegającym na przeniesieniu 30kg kawałka betonu w postaci trylinki z punktu A do punktu B, o jakieś 400-500 metrów w linii prostej lotem ptaka 3). Tu przygotowaliśmy się naprawdę i partner opracował i przetestował plan transportowy opierający się o kijki trekkingowe, dedykowaną siatkę transportową, i precyzyjne wiązanie węzłów. A to dlatego, że wiedzieliśmy z Pewnych Źródeł 4), że torby z Ikei i podobne rozwiązania słabo się sprawdzają, a jednak nie chcieliśmy iść ścieżką wymagającą dedykowanego stelaża tylko na to jedno zadanie. No bo nie.
Ostatni etap planowania, czyli planowanie transportu, polegał głównie na wzięciu wolnego na piątek - orgowie zarządzili obowiązkową odprawę na piątek, 17:00. Przede wszystkim po to, żeby dało się zawodników zacząć puszczać w trasę o 5:30 w sobotę. I w sumie dobrze, że tak płynnie nam poszło z planowaniem wstępnym, ponieważ jakoś tak zrobił się czwartek i trzeba było się już pakować.
Wyciągnąwszy wnioski z tegorocznego Reconu, pakowałem się metodycznie, według procedury "Checklista + ". Polega ona w uproszczeniu na tym, że zaczyna się od zrobienia checklisty rzeczy absolutnie niezbędnych - plecaka, drona, camelbacka, broni (z tłumikiem i magazynkami), ammo, ubrania, butów, zestawu awaryjnego do czyszczenia i naprawiania sprzętu, nawigacji, maski p-gaz (wyposażenie obowiązkowe w/g regulaminu zawodów), zmiany ubrania, rzeczy do robienia notatek, rzeczy do noszenia innych rzeczy, przekąsek na dzień działania, rzeczy na jeden nocleg pod namiotem, pałatka, stuptuty, smarów do stóp i spraju na robale. Spakowawszy ten szpej, należy usiąść na kupie szpeju pozostawianego jako niepotrzebny, zamyślić się na chwilę, i dorzucić do tamtych co nam w ręce wpadnie, a wygląda na przydatne. Tak w zestawie wylądowała dodatkowo lonża ewakuacyjna, 25 metrów linki, menażka, dwa mapniki różnych rozmiarów, moskitiera, waga przenośna o zakresie do 50kg, rolka dużych worków na śmieci, drugi duży notes (mniej wodoodporny) i karabińczyk do trzymania tej linki w kupie. W tym miejscu proponuję sobie zrobić przerwę w czytaniu i zapisać gdzieś na karteczce swoje typy, co mogło pójść nie tak.
Wyjechaliśmy bardzo kulturalnie, bo o 10:00. Nie przestraszyła nas prognoza pogody na dzień zawodów, bo w końcu namiot partnera ma odporność do 3000 ml/h wody, od wiatru zastawimy się samochodem, a za dnia ma już padać mniej. Google pokazywał przyjazd w okolicach 15-16tej, więc ze sporym zapasem, a podczas drogi rozkminialiśmy jeszcze jakieś detale taktyczne, generalnie luzik, kulturka i klasyczne kino drogi. Aż do korka na obwodnicy trójmiejskiej, który zeżarł nam cały margines czasowy tak, że finalnie spóźniliśmy się na odprawę o dobry kwadrans. Na swoją obronę chciałbym jednak dodać, że to przede wszystkim wina orgów, bo odprawa, całkowicie z zaskoczenia i niezgodnie z tradycją innych zawodów, rozpoczęła się dokładnie o czasie.
Odprawa, jak to odprawa - składała się głównie z odczytania regulaminu, upewniania się że wszyscy tak samo rozumieją tak zaawansowane pojęcia jak "bezpieczeństwo", "lufa w górę", "twój sprzęt twój problem", czy "cały zespół musi przejść górą nad przeszkodą". Sprawę trochę komplikowało powtarzanie wszystkiego dwa razy - po polsku i po angielsku dla zagranicznych, oraz konieczność targania wszędzie głośnika zdolnego dotrzeć do wszystkich około 200 uczestników - kategorie "Leciutka" i "Lżejsza" miały startować razem. Główną przydatną informacją okazało się ogłoszenie, że ze względu na prognozę pogody zadanie dronowe będzie zastąpione zadaniem zapasowym, z przygotowania do lotu. Tym sposobem wszedłem w posiadanie drona, który w tym roku zaliczył wszystkie ważniejsze zawody taktyczne i ani jednej minuty lotu.
Jako, że nasze wprawne oko bardzo szybko zorientowało się, że nowych a dalszych przełomowych informacji raczej nie będzie i że wszystko mamy w opisach zadań, mniej-więcej w połowie odprawy o godzinie 19, po dopełnieniu wraz z innymi spóźnialskimi formalności i pobraniu pakietów startowych, zmyliśmy się na odległy o 1700 m parking-biwak rozkładać nocleg, zjeść kolację, i przepakować szpej ostatecznie według prognozy.
Proszę teraz sprawdzić swoje typy co do rzeczy, których mi zabrakło pomimo zastosowania procedury "Checklista +".
Kto ma powerbank, wpisuje sobie 10 punktów. Pierwotny plan polegający na użyciu baterii do drona w funkcji powerbanku padł, ponieważ dron okazał się zbędny przez pogodę, a targanie niezabezpieczonych dostatecznie przed wodą baterii bez reszty opakowania drona było bez sensu.
Kto ma jedzenie inne niż liofilizaty i snacki, wpisuje sobie 20 punktów. Liofilizaty są fajne, bo lekkie, ale walory smakowe mają, powiedzmy, ograniczone. Tu partner był znacznie lepiej przygotowany, mając normalne żarcie turystyczne do zrobienia na kuchence, ale i on zapomniał domowych kanapek zostawiwszy je w lodówce.
Kto ma herbatę lub kawę, wpisuje sobie 30 punktów. Jakoś przeoczyłem prosty fakt, że na biwak docieramy samochodem, i właściwie mogę wziąć wszystkie luksusy w torbie, która zawody przeczeka w aucie. Na szczęście, partner miał zapas za dwu.
Kto ma pas do karabinka, zawieszenie czy ogólnie osprzęt do broni, dopisuje sobie 50 punktów. To jest właśnie ten moment, w którym dotarło do mnie, że zawieszenie wymiksowało się z imprezy i wisi sobie spokojnie na miejscu w domu, zapewne złośliwie pobrzękując zaczepami QD. Wiecie, tymi do szybkiego wypinania i wpinania, żeby łatwo było przekładać pasek z broni do broni i żeby nie zapychać miejsca podczas składowania. Plus był taki, że dokładnie wiedziałem, gdzie mój pas jest, i że na pewno go nie zgubię ani nie uszkodzę. Minus był taki, że albo będę cały czas targał karabinek w łapie, co wybitnie utrudni mi i partnerowi życie, albo wywalę kupę kasy na przypadkowe i niesprawdzone zawieszenie na którymś ze stoisk sponsorskich (o ile będą działać już o 5:30), albo wyimprowizuję sobie jakieś rozwiązanie z mchu, paproci i tego, co mam pod ręką. Padło na bramkę numer trzy, i przy użyciu karabińczyka, kawałka linki, mnóstwa słów nie nadających się do druku i lonży ewakuacyjnej popełniłem najtrwalszy stan skupienia materii we Wszechświecie - prowizorkę. Żeby było śmieszniej, razem z wysokim kołnierzem-stójką i kominem na szyję zadziałała ona całkiem zgrabnie - karabinek ani razu nie wylądował przypadkowo w błocie, nie otarłem sobie barku ani szyi, pętle lonży pozwoliły na całkiem zgrabną regulację długości, a kokarda zrobiona luzu nie przeszkadzała w używaniu dwójnoga i całość prezentowała się całkiem profesjonalnie, zupełnie jakby to było wszystko celowe 5).
Kto ma "więcej ammo", nie dopisuje nic. Jakoś tak siłą przyzwyczajenia obaj wzięliśmy przypadkiem prawie dwa razy więcej ammo, niż wyszło z wyliczenia i planu. W efekcie miałem na sobie jakieś 360 sztuk do karabinka i minimalnie ponad setkę do pistoletu, łącznie z magazynkami jakieś pięć kilo. Na swoją obronę zaznaczę, że już Rudyard Kipling zauważył, że nie da się mieć za dużo wina, książek lub amunicji - a ja wszystkie książki i całe wino i tak zostawiłem w domu.
I teraz najlepsze - jeśli ktoś ma na liście gwizdek, dopisuje sobie 500 punktów. Otóż, gwizdek był na regulaminowej liście wyposażenia obowiązkowego, zaraz obok maski p-gaz z filtrem. Nie do końca rozumiem czemu, bo przecież każdy zespół obowiązkowo miał co najmniej dwa urządzenia do łączności z orgami (komórki, chyba że je utopił na kajakach w kategorii "Lekka"), cztery rury z amunicją do robienia znacznie lepszego hałasu (chyba, ze je utopił na kajakach), oraz dwa sprawne aparaty mowy, które jeśli utopił na kajakach, to żaden gwizdek nic już nie pomoże. Na szczęście, wożę gwizdek w ramach zestawu awaryjnego w aucie, więc miałem jak uzupełnić bez strugania gwizdka z patyka.
Proces pakowania ostatecznego, łącznie z zawijaniem wszystkiego w worki bo prognoza pogody, skończyliśmy z plecaczkami i szpejem ważącymi, w odróżnieniu od Reconu, wyraźnie poniżej 20kg. Główną różnicą było zupełne zrezygnowanie z rzeczy do biwaku, mniejsza ilość jedzenia i znacznie mniejsza ilość wody, bo liczyliśmy na nasze prawie dwie zgrzewki pozostawione w wyznaczonej strefie wyczekiwania i możliwość uzupełniania wody co jakieś 2-3h zgodnie z rozkładem jazdy. Znacznie pomógł też dobór sprzętu do zadania - jako że największy dystans na torach dla Lżejszej to 170 metrów, rozsądnym wydawało się zostawienie 18-calowej dzidy z lunetą i zastąpienie jej 12-calowym dzirytem z kolimatorem i powiększalnikiem x4, na te specjalne okazje kiedy trzeba przeliczyć źdźbła trawy przy celu. Wprawdzie zaoszczędzoną wagę trochę zżerała dodatkowa, dodatkowa amunicja, ale nadal odnieśliśmy spory sukces - nie dość, że nie zepsuliśmy następnej wagi, to całkiem mierzalnie zeszliśmy z wagą szpeju poniżej 20 kilo. Niewiele poniżej, ale jednak zawsze.
Około drugiej w nocy zaczęło padać, a wkrótce potem - lać. Około 4:30 ujawnił się pewien slaby punkt mojego planu, żeby wszystko poza spaniem zostawić w aucie, żeby na pewno nie zamokło. Przegapiłem mianowicie, że będę musiał jakoś z namiotu dotrzeć do auta, żeby się ubrać w to wszystko. Na szczęście partner uratował sytuację pałatką, i po zebraniu się do kupy, doliczeniu sprzętu i niespecjalnie udanej próbie podejścia do liofilizatów jako śniadania dołączyliśmy do orszaku zespołów zasuwających te 1700 metrów w strugach deszczu z powrotem na strzelnicę, wystartować w zawodach zgodnie z harmonogramem.
Orgowie znowu nas zaskoczyli - punkt 5:30 zaczęli faktycznie wypuszczać drużyny, i kiedy dotarliśmy na miejsce 5:33 byliśmy znowu zdrowo spóźnieni o minutę i ochrzan. Na szczęście nie my jedni, więc sprawnie pobrawszy tracker GPS (do plecaka) i mapy (do mapników), zdawszy kluczyki do auta do depozytu 6) i ogarnąwszy wszystkie dostępne koordynaty i opisy punktów nawigacyjnych i dodatkowych (zdjęciami rzeczy przyczepionych na tablicy ogłoszeń na komórki 7) i pobraniem .pdf'a spod podanego linka), wzięliśmy się za zadanie pierwsze - moździerz. Humory trochę poprawiają nam trzy rzeczy - buty są nadal suche, pierwsze okno strzeleckie mamy o 8:40 a nie o 7:40 więc powinniśmy zdążyć z dużym zapasem, oraz ze względu na warunki orgowie zrezygnowali z wymogu wykonywania zadanego gestu na zdjęciach z punktów nawigacyjnych 8)
Nasz przypisany kawał betonu ma numer 3, tak jak nasz zespół. Wiemy to z lekko zamoczonej tabelki, zawieszonej przy mniejszym z dwu jeziorek w okolicy namiotu sędziowskiego, oznaczonym na mapie jako „strefa wyczekiwania”. Betoniki z kolei leżą na brzegu i w drugim, większym jeziorku. Szukamy trójki – na logikę powinna być blisko namiotu, ale okazuje się, że nikomu nie chciało się posortować porządnie tych trylinek, numerami. Na brzegu też nie ma. Partner ostrożnie stąpa po ledwo, ledwo wystających z wody trylinkach, odwraca te bez widocznego numeru – nie ma. Pytamy sędziego gdzie nasz bloczek, bo patrzyliśmy i nie ma – „musi tam być, szukaliście pod wodą tam głębiej?”
Wiedzieliście, że morale jest dobrze rozpuszczalne w wodzie, zwłaszcza brudnej, zimnej i wcześnie rano? Widzę u partnera lekką irytację przechodzącą szybko w pełnowymiarowy, ponury wku#w. Dzielimy robotą – ja mam ogarnąć sensowną trasę przeniesienia bloczka tak, żebyśmy po drodze nie utonęli ani nie zginęli pod błotno-betonową lawiną. Partner zdejmuje buty, zakasuje spodnie aż na uda i idzie zabawić się w Wietnamczyka na polu ryżowym. Z tą drobną różnicą, że „nasz” ryż waży 30 kilo, jest z kanciastego betonu, leży w licznym towarzystwie zupełnie niewidoczny w wodzie po kolana, jest opisany tylko z jednej strony więc trzeba go obracać i podnosić do odczytu, a koncepcja rządków czy choćby zalegania według numerków jest mu całkiem obca. Jestem całkowicie przekonany, że od kipiącej wściekłości wygenerowanej tym „ćwiczeniem” temperatura jeziorka podniosła się o ładnych parę stopni, ale ostatecznie nasz beton z nasprajowaną trójką wyłania się z odmętów i ląduje na trawie zanim morale rozpuści się całkiem i pie#dolniemy tym wszystkim.
Wykombinowana w międzyczasie trasa też jest ciekawa. Te niecałe 500 metrów do punktu docelowego jest w linii prostej - przez dobre 30 metrów dość stromego wzgórza porośniętego lasem mieszanym, więc przez chaszcze pod górę i tyleż na dół. W ulewnym deszczu, po błotnistym i śliskim podłożu. Z niestabilnym, 30-kilowym blokiem betonu na desce z gwoździami, w bonusie do plecaków i karabinków, czyli bez szansy na stabilizowanie się kijkami. Ot, takie tam, doskonale pasujące do NOPE-listy. To po prostu trzeba obejść w miarę równymi ścieżkami, i z 500 metrów robi się niecały kilometr - dalej, ale z mniejszym ryzykiem, że ktoś nagle dowie się, jak czuć 30 kilo betonu taktycznie spadające na nogę.
Od razu widzimy, że o ile wcześniej zaplanowane rozwiązanie z kijkami ma szanse powodzenia, o tyle bardziej tradycyjne rozwiązanie "na ludożerców", z długim drągiem z podczepioną trylinką, daje znacznie większe szanse doniesienia jej bez malowniczej katastrofy. Mianowicie, z drągiem na ramieniu będziemy szli jeden za drugim, co na błocie i w wodzie po kostki na lepszej trasie upraszcza życie w porównaniu do targania tych 30 kilo na złożonych kijkach trzymanych jedną dłonią. Wiążemy siatkę odpowiednio, dodajemy znaleźną deskę z gwoździami których nie ma już czasu ogarnąć w charakterze drąga i ruszamy. A to dopiero przedsmak tego, jak płynnie wszelkie plany będą regularnie brały w łeb przez cały dzień.
Walka z betonem kończy się konstatacją, że tak właściwie mamy jeszcze godzinę czasu i można by się pokusić o zdobycie jakichś punktów nawigacyjnych w pobliżu, zamiast kisić się na strzelnicy. I tu następuje drugi zgrzycik. Normalnie rozłożylibyśmy mapę, nanieśli na nią wszystkie znane, zadane i wyliczone punkty, i mając w miarę pełen obraz sytuacji wybieralibyśmy kolejne optymalne trasy tak, żeby ogarnąć maksimum punktów minimum wysiłku i w jak najkrótszym czasie. Tylko jak tutaj rozłożymy mapę, to po minucie niezależnie od przykrywania pałatkami itp będziemy mieć żałosny strzęp mokrego papieru, a w mapnikach mamy mapy tak poskładane, że nie jesteśmy w stanie tego sensownie ogarnąć bo nie widać istotnych fragmentów obszaru działania. Z kolei, proces dodawania wielu punktów orientacyjnych do urządzeń GPS jakie mamy coś był słabo przećwiczony (ponieważ nigdy wcześniej nie był tak naprawdę potrzebny), i nie jesteśmy w stanie go sobie przypomnieć - możemy nanieść jeden waypoint naraz, przykrywając poprzedni. Znaczy, nie jesteśmy w stanie w takim deszczu sensownie przeprowadzić niezbędnego planowania trasy. Znaczy, Improwizatio, witaj stary przyjacielu - na czuja po koordynatach znajdujemy na liście punkt wyglądający na najbliższy w zasięgu, zgarniemy go w drodze powrotnej i zobaczymy, co dalej.
Lecimy, a strugi deszczu zamieniają się w potoki i rozlewiska na ścieżkach - tam, gdzie kwadrans temu przeszliśmy relatywnie suchą stopą, teraz jest korek zespołów targających swoje betony na ten sam punkt i woda po kostki. Jeszcze walczymy o suche stopy i staramy się wybierać płytsze części kałuż i potoczków, ale już z coraz mniejszym przekonaniem - dociera powoli do nas, że to raczej kwestia "kiedy", niż "czy" zaleje nam stopy. Trudno.
Wiedzieliście, że komary i gzy latają w deszczu? Zwłaszcza gzy, te dupne i wredne, latające rojami. Ja też nie wiedziałem. A jeśli nie powinny, najwyraźniej te w okolicach Zielnowa nie dostały tej wiadomości. W każdym razie łapiemy punkt, łapiemy po drodze punkt bonusowy tzw. kamień mocy 9), i zastanawiamy się jakby tu jednak zrobić normalne planowanie. Na szczęście po drodze znajdujemy budynek w stanie surowym, niezamknięty i nie do końca ogrodzony, częściowo zadaszony - wbijamy tam na krzywy ryj, wielokrotnie upewniając się, że na pewno widać że podchodzimy i nikogo nie zaskoczy dwu gości z karabinami na posesji. No bo to dopiero początek zawodów, a takie nieporozumienia potrafią się strasznie wlec za człowiekiem.
Dobra, jest na czym rozłożyć mapy bez ich zniszczenia, ale ... przez zabawy z punktem, kamieniem i gzami nieubłaganie zbliża się nasze pierwsze okno strzeleckie, którego opuszczenie będzie nas słono kosztować. Mamy jakieś 15 minut na ogarnięcie planowania, i tu kolejny zgrzycik - spora część punktów nawigacyjnych jest podana opisowo, jako zdjęcie z mapy, screen-shot z Google Maps, albo azymutem od któregoś z pozostałych. Nie ogarniemy tego w kwadrans. Ograniczamy się z musu do naniesienia punktów podanych w cywilizowany sposób, jako koordynaty MGRS, bez przejmowania się ich wartością punktową, i pospiesznie planujemy pętlę, która powinna nam pozwolić zdobyć 4 punkty (w tym jeden względny, na azymut) nawigacyjne w najbliższym oknie nawigacyjnym. Nie ma czasu dokładniej przyjrzeć się poziomicom i terenowi na mapie, zresztą wiemy Skądinąd, że mapa papierowa przedstawia stan z lat siedemdziesiątych. Mapy w naszych GPSach mają zbyt ogólny układ poziomic (co 20 metrów - papierowa mapa 1:10000 ma poziomice co około 1.5 metra, co daje znacznie lepszy obraz podejść). Z kolei zdjęcie satelitarne też ma parę lat, a w interesującym nas obszarze pokazuje głównie litą pokrywę lasu mieszanego. W efekcie, nie mamy czasu ani możliwości ogarnąć tego porządnie i musimy zbyt wiele rzeczy szacować, zgadywać, czy zakładać.
W międzyczasie na taki sam pomysł wpada inny zespół, i w szopie robi się trochę ciasno. Jako że i tak kończy nam się czas, zawijamy się z szopy z zarysem planu na okno nawigacyjne, mapą w mapniku z paroma punktami i silnym postanowieniem przeczytania instrukcji obsługi do GPSów.
Wchodzimy na nasz tor "Szczury tunelowe" na czas, a tu zgrzycik - przygotowany tunel jest zalany deszczówką i nie jesteśmy w stanie do niego wejść. Nie, żebyśmy jakoś szczególnie się do tego palili - w końcu nawet, jeśli działająca pompa usunie całą wodę, w tunelu zostanie mięciutkie błotko idealne do zapychania broni, w ilości więcej niż wystarczająca do załatwienia nas na cacy do końca zawodów. Milcząco dorzucamy tor na NOPE list, i czekamy co powie sędzia. A sędzia, niech mu bogi wynagrodzą, stwierdza nieusuwalną (na razie) awarię toru, i regulaminowo zalicza nam maksa punktów. Mimochodem zauważamy, że pompa zrzuca wodę na jeden z następnych torów, "Verdun" - tak, jakby stojące tam już spore jeziorko było niewystarczające.
Dalej, zgodnie z planem, jest "Amazonia". Patrzymy na sędziego, sędzia patrzy na nas, i zgodnie z planem podpisujemy listę obecności. Niby już jesteśmy i tak mokrzy od deszczu, ale ryzyko rozdupcenia sobie karabinków lub optyki nadal jest nieakceptowalne. Dużo później na wynikach będzie widać, że oba tory, powiedzmy, nie cierpiały z nadmiaru zwiedzających.
Teraz pierwszy tor, na którym faktycznie strzelamy - "Loophole". Na 110 metrach jest blacha wielkości jakichś 15-20cm na oko, co samo w sobie nie jest specjalnym problemem. Problemem za to, i to sporym, jest to, że należy ją ostrzelać i trafić przez dziury w przesłonie, o takim rozmiarze i położeniu, że nie da się normalnie przez nie strzelić z karabinka trzymanego klasycznie - jeśli widzisz cel w celowniku, to ze względu na przewyższenie linii celowania nad linią strzału na 100% pocisk trafi w przesłonę. Do tego przesłona jest oddalona o jakieś 2 metry tak, żeby nie dało się o nią nijak oprzeć, a każde trafienie w przesłonę to bardzo konkretna kara. Lecę od dołu, od najłatwiejszego - leżąc, szczelina skosem z góry z lewa na prawo, karabinek na dwójnogu stabilnie skantowany - pyk, ping, zaliczone. Następna szczelina jest pozioma i wyżej - siadam, stabilizuję karabinek płasko z pomocą kolana, biorę poprawkę na nietypowy przechył, pyk, ping. Dobra, łatwo już było - ostatnia szczelina jest skosem z prawa z góry na lewo i jeszcze wyżej. Ostrożnie, żeby nie przypierdzielić w przesłonę, składam się z lewej strony - pyk, i kupa, ale przynajmniej nie w przesłonę. Po trzecim strzale już widzę, że nic z tego tak nie będzie, i należy sięgnąć po środki ekstremalne. Obracam karabinek magazynkiem do góry i w prawo, na tzw. "pogłębiony gangsta", biorę sporą poprawkę na absolutnie odwrotne położenie lufy, dokładam jeszcze jedną szerokość kropki, pyk - i fuksem trafiam w samą krawędź celu. Sędzia po chwili wahania zalicza, przesłona cała, podpisujemy listę obecności i lecimy dalej.
Tor "Spotter" polega na tym, że partner dostaje mocną lunetę i sekwencję, w jakiej mam trafiać cele. Trafienie niewłaściwego to, oczywiście, kara. Na szczęście dystans pasuje, i mimo tego że płytki nie są jednakowej wielkości załatwiamy 8 z dziesięciu bez kar. Tu kluczowa jest sprawna komunikacja, żeby strzelać do właściwych celów bez straty czasu na dogadywanie, co poeta miał na myśli. Idzie nam dobrze, bo takie strzelania już wcześniej robiliśmy i mamy określony protokół komunikacji - partner podaje, ja potwierdzam i powtarzam wskazanie celu, i dopiero potem strzelam.
Dalej tor, który wydawał się najtrudniejszy do zrobienia - partner ma na wyprostowanych rękach trzymać oponę, a ja w tym czasie mam obrócić dwa cele wahadłowe. Znaczy, mam trafiać na przemian górny i dolny fragment tak, żeby je rozbujać do tego stopnia, aż zrobią pełen obrót. Niestety, jeden z dwu celów stwierdził, że w takim deszczu robić nie będzie, i w ramach utrudnienia po obróceniu wahadła raz muszę odczekać, aż sędzia pozwoli strzelać dalej. Pierwszy obrót wypracowuję jakimiś paroma strzałami, ale jak się złapie rytm, to potem jest dużo prościej. Na zrobienie drugiego obrotu potrzebuję dwu trafień - sztuczka polega na dobrym złapaniu osi pionowej wahadła i trafianiu w rytm.
Ostatni tor w tym bloku jest strzelany z karabinu maszynowego PK. Partner dostaje taśmę 25-nabojową i wskazanie dwu celów na jakichś 110 metrach. Ja dostaję Zenka - taran do otwierania drzwi, i wskazanie, skąd dokąd mam go przerzucić zanim partner będzie mógł ostrzelać cel. Mimo że km ma tylko przyrządy mechaniczne i zgodnie z ostrzeżeniem sędziego "bije wysoko", partner trafia parę razy krótkimi seriami zanim ja wypluję płuca rzucając Zenkiem tam i z powrotem. Reszta taśmy idzie w blachy już poza konkursem, po milczącej zgodzie sędziego.
Lecimy zrobić zadania taktyczne - najpierw minerskie. Partner dostaje mackę saperską i parę metrów zalanej po kostki leśnej dróżki, a że mamy na całość dziesięć minut, nie możemy po prostu poczekać aż "mina" sama wypłynie spod błota, jak to się normalnie dzieje. Ja dostaję atrapę granatu, koszyk różnych sznurków i żyłek, i mam zrobić pułapkę na ścieżce. Pikuś, w filmach idzie to błyskawicznie.
No, tylko że w filmach nigdy im się żyłka nie plącze ani nie zacina na szpulce, jak mi. Brakuje mi niecałego metra luźnej żyłki, żeby podpinać pułapkę godną Williego Kojota - ale od czego mam mech i paprocie? Po okolicy walają się resztki poprzedniego odciągu, więc niewiele myśląc sztukuję sobie żyłkę najbardziej chamskim i prostym węzłem, byle szybko. Już słyszę zbiorowy jęk zawodu wędkarzy, ale jeszcze chwilkę wytrzymajcie ;-). Dopinam całość, maskuję garścią liści, zgłaszam gotowość równo z tym, jak partner wyłapuje maksymalną liczbę punktów za wzorowe rozprawienie się w "miną" przeciwpancerną, i nadchodzi czas testu. Najpierw muszę pokazać palcem jak leci odciąg i gdzie jest "granat", bo ich zupełnie nie widać. Potem sędzia przechodzi zahaczając odciąg, żeby sprawdzić, czy moja pułapka ma sens i... żyłka się rozplątuje na sztukowaniu, zanim zawleczka zdecyduje się wyjść na spacer. Kupa, tracę punkty, maksa nie będzie, ale jest dwusekundowa pochwała wzrokowa za maskowanie, a ja już wiem, co musiałbym zrobić inaczej i lepiej następnym razem. Szybko, szybko, bo teraz trzeba podejść na ostatnie zadanie bloku, i to dosłownie, dobre 15 metrów w pionie na sąsiedni stok wzgórza.
Deszcz odpuścił chwilowo na tyle, że możemy wyjąć przybory do notowania, bo teraz będziemy robić za "Oczy Himarsa" i oglądać filmik z drona. Dostajemy tablet z "podglądem" z drona "latającego" w najbliższej okolicy, i mamy za zadanie wykonać meldunek SPOTREP z tego, co zobaczymy na filmiku. Najzabawniej było znaleźć koordynaty MGRS, bo się okazało, że akcja dzieje się na dróżce, którą parę godzin te4mu targaliśmy nasz ulubiony kawałek betonu. Fabuła z kolei była dość prosta - po krótkiej ekspozycji (żeby dało się zauważyć gdzie ten dron się kula) podjeżdża biały van, wysiada dwu typów z kałachami,jeden staje na czatach, a drugi łapie łopatę, kopie dołek i układa minę. Takie typowe kino "skrawków dnia", z minimalistycznymi dialogami i niespiesznym tempem. Meldunek-recenzja też się podobała, aczkolwiek brakło w nim paru detali na kilkadziesiąt punktów i maksa nie złapaliśmy. Przydał się za to i notes wodoodporny, i takież pisadło, i przygotowany uprzednio szablon meldunku.
Czas na zmianę tempa, bo wchodzimy w nasze pierwsze uczciwe okno nawigacyjne. Mamy plan, mapy, punkty i dwie godziny na realizację. W butach już odczuwalna wilgoć, ale nie chlupie, jest w sam raz ciepło żeby w ruchu nie marznąć w wilgotnych ciuchach, snacki pękają jeden po drugim utrzymując morale i energię, czego można chcieć więcej?
Ano, na przykład tego, żeby ostatnie zlodowacenie trochę bardziej przyłożyło się do roboty. Cały teren to pagórki o ostrych stokach, pełno wądołów i płytkich jarów, każdy krok jest albo z górki, albo wprost przeciwnie, więc jako pierwsze pada mocno optymistyczne założenie dotyczące tempa marszu. Jako drugi pada pomysł, że magazynki można doładowywać w marszu bez utraty tempa - takie rzeczy tylko w filmach, albo na równym asfalcie, a nie w błocie i na wertepach. Nie polecam, gra niewarta świeczki - zaoszczędzone pół minuty okazuje się kosztować znacznie więcej, w tempie, nerwach i skłonach po upuszczone w błoto pestki. Zaraz potem z cichym zgrzytem ostatecznie zanika opinia, że mamy jakąkolwiek aktualną mapę okolicy - papier zdecydowanie okazuje się pokazywać stan sprzed dekad i nieistniejące ścieżki, GPSy nie widzą dróg (leśne, bo leśne, ale zawsze) faktycznie lecących w terenie, a okolicy jeszcze po prostu nie znamy i nie ma jak na szybko jej ogarnąć z lotu ptaka (dron przecież został w samochodzie). W efekcie atak na pierwszy zaplanowany punkt zeżarł nam znacznie więcej czasu niż się spodziewaliśmy, i zaczęliśmy się spieszyć.
Jak to zwykle wtedy bywa, najkrótsza na papierze ścieżka z punktu A do punktu B okazuje się też najdłuższą - żeby dojść do drugiego zaplanowanego punktu, zdecydowaliśmy się z braku widocznych na GPS ścieżek na przełaj. Skrajem lasu i łąki, potem lasem mieszanym, troszkę w górę, troszkę w dół, wiecie jak to jest - aż do mroczków, zadyszki i ryzyka odcinki, no bo przecież trzeba się spieszyć. W tym miejscu muszę Wam powiedzieć, że te żele energetyczne i podobne wynalazki owszem, dają potężnego kopa, ale trwa on krótko i przechodzi w równie potężny zjazd. W efekcie na jakieś 100 metrów przed miejscem, w którym powinien być drugi punkt, dotarło do nas że nic z tego nie będzie. Jeśli natychmiast nie zaczniemy wracać, nie zdążymy na drugie okno strzeleckie - a to będzie nas znacznie bardziej bolało w punkty, niż jest tego wart punkt nawigacyjny.
Nagle moją uwagę przykuwa ruch na ścieżce - drepcze sobie nią team taki jak my, z kierunku z którego przyszliśmy, ale zupełnie nie zziajany, nie pokryty błotem i nie ociekający wodą wyłapaną na nogi podczas chaszczowania. Dziwne, myślę sobie, przecież mapy nie pokazywały niczego, co by pozwalało dotrzeć stamtąd tutaj w tak dobrym stanie. Ale i tak wracamy, więc równie dobrze możemy trzymać się ścieżki, bo nawet GPSy są zgodne co do tego, że dotrzemy na okno strzeleckie spokojnie, dokładnie na styk. No to lecimy - ścieżka prosto, obchodząca ostatnie chaszczowanie lekko bokiem - jest. Ścieżka w lewo, która powinna domknąć pętlę, jest - normalnie, jak autostrada, dwa pasy (na koła lewe i koła prawe), niezalana wodą, bez błota, idealnie w dobrą stronę. Chwila, coś wcześnie - i tu po raz kolejny dociera do nas, że żadna z map którą mamy, czy to na papierze czy na urządzeniach, nie jest wystarczająco aktualna. Ergo, całe planowanie nawigacji możemy sobie wsadzić w... między bajki. Od tego momentu będziemy wybierać sobie jeden punkt nawigacyjny na okno i ogarniać tylko go, bo już zaczynam czuć skutki biegania z plecakiem po pagórkach od bladego świtu, a ewidentnie nie jesteśmy w stanie w deszczu i na szybko zaplanować sobie tras, które bylibyśmy w stanie realistycznie opędzić w tych warunkach.
Aha, ta ścieżka-autostrada której nie było na mapach pozwoliła nam ściąć dobre 10 minut z czasu powrotu bez forsowania się, więc mieliśmy dodatkowe parę chwil na ogarnięcie się przed wejściem na okno strzeleckie. Przydało się, bo w butach w tym momencie już lekko chlupało 10), a świadomość że nawigacyjnie, powiedzmy, nie będziemy najlepsi, jednak jeszcze bardziej psuła humor. Pocieszamy się widokiem strefy oczekiwania, pełnej ludzi równie wypompowanych co my.
Pierwszy tor tego okna okazuje się kolejnym NOPE, bo zaczyna się od przejścia przez studnię z opon i wyjścia dołem, przez głęboką do pół łydki i niewiele wyższą szczelinę, pełną ciekłego błota. Jak to płytkie studnie po deszczu mają w zwyczaju. Wprawdzie dalej jest tylko trzymetrowa ściana i sześć strzałów do oddania, ale ponieważ obaj musielibyśmy przeczołgać się przez studnię z przynajmniej jednym karabinkiem, zgodnie uznajemy, że wyłączenie z akcji połowy luf w jednej czwartej zawodów jednak nie jest szczytem naszych marzeń.
Drugi tor to też planowe NOPE, mianowicie wspinaczka. I dobrze zrobiliśmy, bo znajomy team który zaryzykował i podszedł, potem opowiadał jak się zachowywały liny do zjazdów. Mianowicie, nowe sztywne liny sobie namokły, i w efekcie zrobiły się jeszcze sztywniejsze i ciężkie. W efekcie zjazd sprawiał problemy nawet ludziom, którzy potrafili go zrobić, kończąc się zdecydowanie zbyt mocnym lądowaniem. A że latka lecą, a kolana i kręgosłup słabo odrastają ...
Za to trzeci tor, polegający na wlezieniu na dach altanki po drabinie, wciągnięciu na taśmie na tenże pochyły dach sporej opony i ostrzelaniu dwu celów załatwiliśmy bez problemu. Ba, zanim zdążyłem się dobrze ułożyć na skośnym dachu i uchwytach, partner zdążył obdzwonić trzy czwarte celów - mi pozostał tylko ceremonialny ostatni strzał. Opona zjeżdża, my schodzimy i kurcgalopkiem na następny tor.
Partner wbija się w maskę p-gaz (z filtrem, nie ma miękkiej gry) i łapie 30-kilowego kettla, który będzie przekładał z opony do opony przed każdym moim strzałem. Technicznie, tor jest wredny - nie dość, że trzeba myśleć o offsecie 11) bo cele są niewielkie i blisko, to jeszcze trzeba liczyć. I to nie byle jakie pierdółki, ale nawet pierwiastki czy podwójną silnię według lokalnej definicji, i to wszystko w głowie, bo na kalkulator po prostu nie ma czasu. Ostrzelałem co trzeba z minimalną liczbą błędów, bez zaliczenia kar, i to zanim partnerowi zapadły się płuca.
Piąty tor to literowanie - jeszcze mniejsze literki jako cele, jeszcze bliżej niż działania, z jeszcze większym offsetem, i prościutkie słowo "ELECTROCARDIOGRAPHICALLY". Oczywiście, za trafienie w niewłaściwe literki czy wielokrotne trafienie tej samej naliczane są kary. Udaje się nam tego uniknąć dzięki prostemu trickowi - jeden literuje od przodu, drugi od tyłu, i przestajemy strzelać jak się spotkamy. Zadziałało i zmieściliśmy się w czasie.
Ostatni tor tego bloku, dla odmiany, był pistoletowy. Jadącą niespiesznie w poprzek toru kartkę A4 należało trafić 12 razy - nie mniej i nie więcej. I mielibyśmy komplet, gdyby nie mój kolimator, który postanowił inaczej, i nie dał się w pośpiechu nijak przekonać do zmiany zdania. Brakło jednej dziury, a całość opędziłem tradycyjnie, na muszce i szczerbince.
Lecimy kurcgalopkiem na zadanie taktyczne z rozpoznawania pojazdów. Tu się szczęście do nas nie tyle uśmiechnęło, co wyszczerzyło od ucha do ucha i zaniosło przyjacielskim rechotem - nie dość, że wylosowaliśmy 10 w miarę typowych, współczesnych konstrukcji, to jeszcze celnie odgadliśmy aż 7 z nich. Normalnie, fuks niesamowity, bo jako urodzeni lekcy piechociarze o pojazdach umiemy powiedzieć zazwyczaj trzy rzeczy - czy to czołg, czy to nasz (głównie po położeniu lufy), i czy mamy którędy przed nim uciekać. Z tego też powodu nie rozpoznaliśmy Leosia A4PL - na zdjęciu był pod dziwnym kątem, i celował prosto w obiektyw, więc sami wiecie. Tunel na środku fotki skutecznie uniemożliwił skupienie się na pozostałych detalach.
Ostatnie zadanie w tym bloku taktycznym to przygotowanie drona do startu. Cudzego, oczywiście, więc zawiesiłem się na okablowaniu do połączenia kontrolera z tabletem. Rozwiązanie przyszło dopiero po sugestii sędziego, że nie wszyscy lubią od tyłu - po przełączeniu kabelka do złośliwie schowanego z przodu kontrolera gniazda dron zagadał. Partner swoją kabelkologię między generatorem a stacją ładującą i resztą okolicy skończył wcześniej, więc tym razem na spokojnie doładowaliśmy magazynki, uzupełniłem sobie podręczny magazynek snacków wybraliśmy mniej ambitny punkt nawigacyjny ale z prawdopodobnym punktem bonusowym po drodze, i już na spokojnie, z przyciętymi ambicjami ruszyliśmy w drugie pełne okno nawigacyjne.
Wybraliśmy sobie jeden z punktów podanych opisowo, mianowicie w formie zdjęcia mapy z zakreślonym kółeczkiem. Miejsce rozpoznaliśmy po zabudowaniach i wzgórzu, bo jakże by inaczej, punkt miał być w okolicy szczytu. O ile samo wzgórze było łatwo znaleźć, o tyle tabliczka okazała się trudniejsza - jest spora różnica między obrazkiem wzgórza na papierowej mapie, a faktycznym, zarośniętym lasem szczytem pagórka. Konkretnie, na jakieś 15 minut chaszczowania i szukania w zaroślach. Jakby się partner nie uparł przejść jeszcze 30 kroków, to bym się poddał i wrócilibyśmy bez punktu.
W drodze powrotnej zgarnęliśmy drugi kamień mocy. Jest to osobna opowieść, pełna psów podwórkowych, chlewa, gnoju i włażenia na cudzą posiadłość, ale jako że jest to opowieść partnera, nie moja, tu mogę tylko napisać, że wiem, kogo należy zaprosić na prelekcję i chętnie będę pośredniczył w kontakcie ;-)
Po drodze postanowiliśmy przenieść skrytkę z pierwszym kamieniem trochę bliżej strzelnicy. Głównie dlatego, że już zaczynamy podejrzewać, że po ostatnim bloku strzeleckim raczej pójdziemy rozliczyć punkty i odebrać kluczyki - mamy w perspektywie jeszcze dwa okna strzeleckie, jedno z zadaniami taktycznymi i przeniesienie moździerza, jesteśmy na nogach od 4:30 po deszczowej nocy w namiocie, sprawdziliśmy stan parkingu pod kątem rozmiękłej gleby i wychodzi nam, że może być nieciekawie ze zwijaniem biwaku i wyjazdem po zmroku, a dodatkowo ze względu na poranne przesunięcie wszystkiego o godzinę połowa ostatniego okna nawigacyjnego wypada po zachodzie słońca. Biorąc to wszystko od uwagę razem z faktem, że w tym oknie strzeleckim mamy tory z brodzeniem, a w butach już i tak chlupie, oraz że snacki powoli zaczynają się kończyć, oraz że jest już trzecia, zaczynamy się psychicznie przygotowywać na kolejną zmianę planu.
Ale na razie jest okno strzeleckie i nie ma czasu na rozważania filozoficzne, trzeba napier#alać. Konkretnie, trzeba odważnik typu kettle o nieokreślonej pod błotem wadze przeciągać na taśmie między stanowiskami, po czym z pistoletu trzy razy zadzwonić w blachę średnich rozmiarów na 10 metrach. Haczyk - obaj cały czas musimy trzymać taśmę. Tym razem ja ciągnę, partner strzela - nie ufamy mojemu kolimatorowi, mimo że wygląda że przestał się obrażać i świeci normalnie. Robimy dwa nawroty, zanim dochodzimy do wniosku, że takim tempem nie wyrobimy - ja za wolno ciągnę, a partner za wolno trafia. Zamiana okazuje się bardzo dobrym pomysłem, i finalnie robimy 7 z maksymalnych 10 przebiegów na czysto, bez procedur.
Teraz bonusowe zadanie, formalnie niepunktowane, ale o sporym wpływie na wynik - trzeba zleźć na dół wału, do torów położonych na dnie strzelnicy. Wał, jak to wał, jest stromy i niespecjalnie przyjazny nawet na sucho - a tu mamy błotną ślizgawkę, którą trzeba szybko pokonać z narzuconym na szybko plecakiem, z karabinkiem w garści, jedną ręką przytrzymując się liny udającej 30% poręczy. Udaje się, acz swoje parę metrów dupoślizgu zaliczam. Na szczęście, nic ważnego poza resztkami mojej godności i ostatnim suchym miejscem ubrania nie wpadło w błoto.
Jesteśmy w lekkim niedoczasie, a do zrobienia jest "Killhouse". Normalnie, taki tor strzela się idąc zgodnie z zasadami sztuki, parą, jeden za drugim. Tym razem jednak sędzia postanowił iść zaraz za jedynką, strzelającą po kolei wszystkie znalezione cele, więc tym razem "Killhouse" zwiedziłem z rękami w kieszeniach - partner ogarnął wszystko śpiewająco, mimo pewnych nieporozumień wprowadzonych niedopowiedzeniami sędziego. Ten killhouse trzeba zresztą zobaczyć żeby uwierzyć, bo w sumie bardziej pasowałaby nazwa "KillFavela" lub "KillRudera", bo z "house" to są głównie zawiasy na "drzwiach" wejściowych i może torby na gruz pełne piachu w charakterze podwyższenia kulochwytów. Klimat niezapomniany, kąty chore i pełne wyzwań (i nie tylko), cele blaszane na średnio-blisko i gumowe na zupełnie blisko - ostra zabawa na całego.
Mniejsza z tym - ostrzelane, podpisane, zabieramy graty i idziemy betonowym tunelem na tor o wdzięcznej nazwie "Bunkier". Jest on zrobiony ze spiętrzonych opon, wypisz-wymaluj jak forty, które niektórzy z nas budowali za bajtla na podwórkach. Różnica jest przede wszystkim taka, że tym razem do środka ma się wcisnąć dwu dorosłych z karabinkami i prowadzić szybki, celny ogień do kolorowych blach na jakichś 70 metrach. Blachy są w dwu rozmiarach - pełna blacha wielkości tarczy IDPA (korpus z głową) troszkę dalej, i małe popiersie (technicznie rzecz biorąc biust), trochę bliżej. Kolory trochę inne niż było widać wieczorem na odprawie, co doprowadziło do zabawnych wymian typu "Ten drugi czerwony, nie ten! Ten jest zielony!", czy "nie widzę małego żółtego!". Jakoś ogarnęliśmy temat karabinkami, dostrzelaliśmy dodatkowe cele z pistoletów i wyszliśmy spod opon - ale tak wam powiem, że ludzie powyżej 175cm musieli mieć tam nieciekawie. Zwłaszcza, że dno bunkra było w całości zalane wodą do kostek - zaczynamy serię torów brodzących.
Następny tor jest ćwiczeniem z komunikacji - mamy dwa spore cele, Lewy i Prawy na 70 metrach. Należy je trafić, każdy z nas po razie, w konkretnej kolejności i przez konkretny otwór w typowej przesłonie 9-hole. Haczyk polega na tym, że ja dostaję informację który cel mamy trafić z którego otworu, a partner schowany za ścianką - kolejność otworów. Na malutkiej, niezalaminowanej karteczce papieru, która prawie od razu zaczyna protestować w zetknięciu z wszechobecną wodą. Rozsynchronizowujemy się z zadaniem dopiero na szóstym otworze, a karteczki dezintegrują się jakoś tak w okolicy siódmego, razem z końcem czasu. Nadal całkiem nieźle, zaskakująco wręcz nieźle, ale już zaczynają się dodatkowe problemy. Karabinki pracują od rana w deszczu, syfie i z tłumikami, my mamy ręce też już uwalone krajobrazem po łokcie, więc klej powstający z wody, nagaru, błota i cholera wie czego jeszcze zaczyna powoli dawać o sobie znać - zaczynają się pierwsze niewypały i zacięcia, a w środku bloku nie ma za bardzo jak ani kiedy usunąć ich przyczyn. Słowem - nadal jest dobrze, ale nie tragicznie. Ale jeśli się sytuacja będzie pogarszać (a będzie), możemy mieć problemy na następnych torach.
Polega on bowiem na bieganiu tam i z powrotem pomiędzy stanowiskami, z których należy trafiać spore cele sylwetkowe na 60 metrach. Znowu, haczyk jest zupełnie gdzie indziej niż w samym strzelaniu - mianowicie, woda jest po kostki, a po pierwszych paru nawrotach tętno utrudnia celowanie. Znaczy, utrudniałoby, gdybyśmy dali się wkręcić w sprinty - ale nie daliśmy, za starzy i za cwani na to jesteśmy. Ograniczyliśmy się do majestatycznego truchtania w przerwach między usuwaniem zacinek, i dzięki temu wykręciliśmy jednak całkiem niezły wynik w te 3 minuty. Nie da się chybiać wystarczająco szybko, żeby zaliczać trafienia, a precyzja ognia jednak bije szybkość biegania ;-)
Ostatni tor w tym bloku, dla odmiany, był po suchym. Mianowicie, po ośmiu dużych, grubych belkach poukładanych na krzyż tak, żeby się bujały jak huśtawka, kiedy ktoś przechodził z jednego końca na drugi. Trzeba było trafiać cele na jakichś 60 metrach, dotykając kolanem wyznaczonych miejsc na belkach, i nie dotykając w ogóle ziemi. No to walczymy sobie z grawitacją, równowagą i dziwnymi postawami klęczącymi, jakoś nam to idzie mimo epidemii zacinek, blachy dzwonią. Zrobiłem swoje, partner swoje kończy, więc złażę z belek - a tu mi wciskają w jedną łapę jakiś jednostrzałowy granatnik 40mm, w drugą - jeden granat ćwiczebny, pokazują palcem kwadrat z taśmy na wale za celami, i mówią "Celuj czerwoną linią i wal, zdążycie!".
Ku#wa. No dobra, to jest jak strzelba pompka. Mocno przerośnięta pompka, która obok ergonomii nie stała, z systemem celowniczym który znam tylko z obrazków, no ale w sumie sami chcieli i sami mi podali ten granat. Ładuję jak na animacjach z Call of Duty, celuję jak z Battlefielda, strzelam i trafiam jak w Kanterstrajku, po czym klnę i rozcieram ramię jak w sobotę na zawodach. Bydlę kopie, na szczęście nie trzeba poprawiać. Schodzimy z toru z maksem punktów, prosto na ostatnie dwa zadania taktyczne: składanie i rozkładanie broni i medycynę taktyczną.
O składaniu i rozkładaniu broni nie ma się co rozwodzić, bo w dwie i pół minuty opędzlowaliśmy je na maksymalną liczbę punktów. Nie ma większej filozofii w składaniu i rozkładaniu Glocka, AR'a, kałacha, i tylko nad pepeszą trzeba się było bardziej pochylić. Pochylić i odpowiednio pier#olnąć, żeby być dokładnym. Za to punkt z medycyną taktyczną...
Otóż, zadanie z medycyną taktyczną było całym scenariuszem. Team został wysłany do pomocy medycznej na pobliskie stanowisko ogniowe, ogarnąć tamtejszego rannego, podczas chwilowej przerwy w wymianie ognia. No to podchodzimy na taktycznie, lufy na kierunku, partner próbuje się dogadać z fantomem zgodnie z procedurą. Tym razem dwa razy sprawdzamy, czy po okolicy nie pęta się jakaś bezpańska broń, granaty, radio lub inne rzeczy, które wypadałoby zabezpieczyć zanim partner zacznie łatać fantoma. Lecimy na taktycznie, "ofiara" jest jedna, więc ja ogarniam ubezpieczenie 360, a zwłaszcza najbardziej prawdopodobny sektor zagrożenia, a partner bada i po kolei łata - opaski, rurka nosowo-gardłowa, opatrunki okluzyjne na klatę, sprawdzanie pleców i reszty, krok po kroku - a tu nagle sędzia zapuszcza nam podkład muzyczny w postaci km'u zagadującego pełnymi zdaniami. No to ja wrzeszczę "Kontakt! Kontakt z przodu! Karabin maszynowy!", myk za osłonę i "prowadzę ogień osłonowy". Normalnie, myślę sobie, podręcznikowo lecimy, zaraz podkład muzyczny się skończy, partner który myknął za zasłonę obok "przerwie ogień osłonowy", wrócimy do fantoma i będziemy go wyciągać, mykniemy po moździerz i z dużym acz udawanym żalem urwiemy się z tej imprezki do ciepłego, suchego dom...
Jak mi sędzia nie wypłaci plaskacza w prawe udo!... Aż echo poszło, a mnie wyjęło ze stanowiska i położyło na plecy. Acha, zmiana planu, to mnie będziemy wyciągać, bo "dostałem". Ciekawe, czy nic nie nalazło do pistoletu na prawym biodrze, rozładowanego zgodnie z wymogami - ale to sobie sprawdzimy potem. Teraz trzeba wrzeszczeć "Dostałem!", "Zakładam stazę!", przeczołgać się bardziej za osłonę i założyć opaskę zgodnie z regułami sztuki nie na jaja i nie na zawartość kieszeni, dokręcić to cholerstwo uczciwie tak, żeby zatrzymać utratę punktów, wrzasnąć "Gotów, prowadzę ogień!" i czekać, aż podkład ucichnie albo sędzia zdecyduje, że teraz poszły granatu i zabierze się za butowanie nas celem zasymulowania. Na szczęście, "km" przycichł i kazano nam się zwijać - to znaczy, ja się odczołgałem pod osłoną i z pomocą partnera, a fantoma, zgodnie z procedurami, zostawiliśmy następnej ekipie ze względu na brak możliwości ewakuacji. Pyk, maksimum punktów, a ulga i radocha na twarzy partnera wręcz namacalna. Owszem, dokładnie przykryta przez analizę co by następnym razem zrobić lepiej, ale po prostu trzeba wiedzieć na co patrzyć ;-)
Schodzimy się ogarnąć przed wypadem po moździerz, ale coś mi nie gra. Przysiągłbym, że gniazdo magazynka mojego pistoletu było puste, a teraz jakby pełne było. Musiałem zaryć pistoletem w glebę, kiedy "dostałem" - nic to, wygrzebie się, w końcu ile mogło tego naleźć?
Otóż, sporo. Zbita ziemia wypełniła szczelnie całe gniazdo magazynka i oparła się aż o zaryglowany zamek. Niby nie mamy już nic pistoletowego do ostrzelania, ale nadal jest to blisko półkilowa pecyna tam, gdzie jej nie powinno być - i co gorsza, nie za bardzo da się ją wygrzebać paluchami. Na szczęście, z pomocą przyszedł niezawodny Tomek i jego stoisko z czyściwem RifleCX - po starej znajomości błyskawicznie doprowadził pistolet do pionu, tradycyjnie złośliwie skomentował mój nawyk smarowania prowadnic smarem ceramicznym, i przez chwilę pogadaliśmy o sensie istnienia mini-kolimatora, którego używam. Ja sobie chwalę, ale na dłuższą dyskusję religijno-filozoficzną brakło nam czasu - kolejka do Tomka i jego załogi była ogromna. Zupełnie naturalnie, biorąc pod uwagę okoliczności przyrody.
Z moździerzem znowu było trochę zamieszania, przez co okno nawigacyjne spędziliśmy gównie na strzelnicy. Otóż, system jest taki, że przynosi się inny kawał betonu, o innym numerze, z innego miejsca, niż zanosiło się rano. Jeśli komuś się betony do przyniesienia z powrotem pomerdają, trudno - właśnie oddał sporą przysługę jakiejś innej drużynie. Gorzej, jeśli się połapie, i zapyta sędziego w kiepskim humorze, bo wtedy może usłyszeć stanowczą sugestię, żeby odnieść beton na miejsce, a dopiero potem pójść po swój właściwy. Dość powiedzieć, że w wyniku nieporozumienia większą część okna spędziliśmy czekając na odpowiedni blok betonu, ale wszystko skończyło się dobrze i zadanie zaliczyliśmy. Zmiana tempa też utwierdziła nas w decyzji, żeby zrobić ostatnie okno strzeleckie i dać sobie już spokój - mroczki przed oczami przy głupim niesieniu patyka z betonowym klocem po prawie równym mają sporą siłę perswazji.
Okno otwieramy torem "Samochody" - do opędzlowania jest pięć niewielkich celów na dystansie między 40 a 70 metrów. Haczyk? Trzeba to zrobić w określonej kolejności, siedząc w cokolwiek zdemolowanych pozostałościach samochodów, najpierw z furgonetki, a po przesiadce - z osobówki. Do tego nie wszystkie cele są jednakowo widoczne z każdego fotela, więc proces wymaga dobrej komunikacji i zgrania. W efekcie, bardzo zaprocentowało nam tu szkolenie VCQB od Red Point'ów i tor zrobiliśmy na czysto pomimo festiwalu zacinek i przepięknego double-feed'a, który sobie sam własnoręcznie zafundowałem na zmianie magazynka.
Potem był nasz ostatni tor NOPE, mianowicie "Verdun". Tor ziemno-wodny, strzelany w maskach p-gaz, z zasiekami z prawdziwego zardzewiałego drutu kolczastego, tak ułożony, że po podniesieniu się poziomu wody stał się właściwie drugą "Amazonią", tylko w maskach. Jak każdy wie, zaciągnięcie wody do pochłaniacza maski p-gaz dość mocno utrudnia oddychanie. Dodawszy do tego już postępujące zmęczenie karabinków i ogólnie materiału, z lekkim sercem i bez cienia żalu ominęliśmy zasieki i podreptaliśmy na nasze ostatnie tory, ostro pod górę, no bo czemu nie.
Tor na precyzję polegał na oddaniu 9 strzałów, po 3 do każdej coraz mniejszej płytki, na 170 metrach. Ile trafiłem, tyle moje - a trafiłem 7 z dziewięciu. Okazuje się, że kolimator z powiększalnikiem x4 zupełnie spokojnie pozwala na skuteczną obsługę małych celów na takim dystansie nawet z lufy 12-calowej - bo te dwa pudła zrobiłem na największej płytce, zaraz na początku. Generalnie, tor niemalże medytacyjny w porównaniu do wszystkich poprzednich - fajnie było w końcu móc się zastanowić i skupić na policzeniu wszystkiego tak, żeby zadzwonić jedną kulą.
Za to następny tor zupełnie nie był już tak zen, bo wymagał wdrapania się na rusztowanie o wysokości dwu pięter z wysokim parterem. Tu podzieliliśmy się robotą - partner wlazł na samą górę, ja na najniższy podest, i miałem ogarnąć swoje cele w czasie, kiedy on schodził na podest środkowy. Plan był dobry, ale nie brał pod uwagę, że się rusztowanie będzie chwiało. Sprawę dodatkowo utrudniało to, że sędzia na tym akurat torze nie potwierdzała trafień - trzeba było to sobie ogarnąć samemu, w zespole, na przemian zamieniając się rolą spottera. Zrobiliśmy co się dało i poszliśmy dalej.
A konkretnie, poszliśmy półtora metra w prawo do drewnianej, dwupoziomowej szopy. Haczyk, jak zwykle, był zupełnie gdzie indziej niż w samym strzelaniu - a dokładniej, w wejściu na "pięterko", które rozpoczynało tor. Otóż, żeby nie było za łatwo, na pięterko należało się dostać przez kwadratowy otwór w suficie, taki, że ludzie normalnego wzrostu nie doskakiwali w sposób pozwalający się czegokolwiek sensownie chwycić. Owszem, dnia poprzedniego na świeżo może i się udawało, ale nie po dniu zapierniczania po terenie z plecakiem. Nie było też niczego, co mogłoby w miarę sensownie posłużyć za stopień temu drugiemu, po tym, jak wrzucił już pierwszego i jego karabinek na górę, a wolno było strzelać dopiero, kiedy obaj byli na górze. Po paru próbach zmuszeni byliśmy uznać wyższość szopy, o jakieś 30 centymetrów, i przejść do ostatniego toru.
Na deser mieliśmy opędzlować cztery niewielkie blachy, w kolejności od najbliższej (jakieś 60m ) do najdalszej (jakieś 140m). Oczywiście, że z haczykiem - mianowicie, siedząc na bujanej ławce ogrodowej, bez dotykania ziemi ani żadnych innych rzeczy, które by ograniczały jej bujanie się. Na dodatek, ławka jest ustawiona lekko skosem do kierunku prowadzenia ognia, i podwieszona na sprężynach - cokolwiek by się nie działo, zawsze będzie bujało się we wszystkich trzech osiach. A siedzi nas na tej ławeczce dwu, i w skoordynowany sposób próbujemy po trzy razy trafić maluśkie płytki od najbliższej aż do tej ledwo widocznej w krzakach, na dystansie 140 metrów. No po prostu się nie da, i dlatego po dotarciu do ostatniej płytki trafiliśmy ją tylko raz, zanim skończył się czas.
W butach chlupie żywa woda, i żadne zmiany skarpet tego nie rozwiążą. Ubrania wilgotne, ale już nie na amen - każdy z nas niedawno ubrał ostatnią suchą bluzę, bo w miejsce deszczu wszedł lekki wiaterek. Sprzęt wprawdzie już ma wolne i nie będzie więcej strzelany, ale nadal trzeba go nosić. Tempo marszu poleciało mi na łeb na szyję, i żałośnie kręci się w okolicy 3km/h - po równym. Plecaki wprawdzie są lżejsze o wystrzelaną amunicję, ale nadal mamy jej na tyle, żeby waga była wyraźnie odczuwalna 12) - a wyrzucić czy inaczej skitrać nie za bardzo jest gdzie. Już nawet nie wspominając że nie wolno. Jest jakieś półtorej godziny z groszami zanim zacznie się ściemniać. Kończy nam się żarcie, perspektywa noclegu pod namiotem jakoś przestała być oczekiwaną przygodą, a na awaryjny nocleg do znajomych, gdzie będzie można się domyć, najeść i wysuszyć mamy 40 minut jazdy - o ile uda nam się wyjechać z parkingu. Decyzja właściwie podejmuje się sama - partner zostawia wszystko ze mną na strefie oczekiwania i idzie zgarnąć kamienie mocy ze skrytki, i będziemy powoli i na spokojnie rozliczać zawody, zanim zechce to zrobić pozostałe pięćdziesiąt zespołów i zrobi się korek.
Rozliczamy się ze zdobytych punktów nawigacyjnych pokazując fotki tabliczek z naszymi uśmiechniętymi po polsku twarzami. Oddajemy kamienie mocy. Pokazujemy palcem nasz przyniesiony betonowy moździerz. Ogarniamy naszą działkę strefy oczekiwania. Jeszcze raz sprawdzamy, czy nic numerowanego nie zostało zgubione. Dynamicznym tempem trochę wyższym niż 2km/h zmierzamy do parkingu i zamykamy dzień, zwinąwszy biwak i przebiwszy się przez zmielone błoto na wyjeździe z parkingu w pierwszej próbie. Dla nas jest po zawodach.
Epilog 1:
Oficjalne wyniki dają nam miejsce 22/72, i nie będziemy się kłócić o te parę punktów, które mogłyby nam dać miejsce 20 - i tak poszło przemega, biorąc pod uwagę, że pierwotny plan brzmiał "przeżyć, wytrzymać do końca zadań, nie wyłapać dyskwalifikacji ani kontuzji, i może nie być ostatni", a dedykowanych przygotowań właściwie nie daliśmy rady nigdzie wcisnąć w harmonogram. Zawody okazały jednocześnie łatwiejsze (jeśli patrzyć na każde zadanie i problem z osobna) i trudniejsze, niż się spodziewaliśmy - jeśli patrzeć na całokształt rozkładu jazdy, ciągłą presję czasową, krótkie okna nawigacyjne, trudny i nieznany teren i niesprzyjającą pogodę. Rytm zadań jest radykalnie inny niż na Reconie - o ile Recon ma rytm patrolowy, z wystarczająco długimi odcinkami marszu żeby można było przemyśleć następne działania, o tyle Lekka bardziej wygląda jak rwane i pośpieszne działanie, kiedy zaczyna się sypać nasz odcinek - trzeba szybko działać, nie ma czasu na przemyślenie następnego ruchu, wbiegasz na zadanie z tym co masz i musisz sobie radzić na szybko, po czym zasuwasz do następnego pożaru. Błędy (tak te fundamentalne, w pakowaniu i doborze sprzętu, jak i te głupie, w postaci dopuszczenia do otarć, dyskomfortu czy tarć w zespole) i zmęczenie się szybko kumulują, i bardzo szybko działanie trzeba prowadzić po linii najmniejszych strat, odpuszczając sobie kolejne NOPE żeby jak najdłużej pozostać w grze. Mental łatwo siada, bo generalnie mało rzeczy idzie zgodnie z pierwszym planem i trzeba się naprawdę szybko orientować i dostosowywać w locie do nowych parametrów, wszystko pod presją i stale na krawędzi fakapu. Ale, jak widać, da się pojechać właściwie z marszu na jedne z najcięższych zawodów tupano-strzelanych w Europie i wyjść z nich w górnych trzydziestu procentach.
Epilog 2:
Doczyszczenie sprzętu zajęło mi trzy dni. Nigdy wcześniej nie wylałem tyle syfu z karabinka - cały pakiet startowy od RifleCX poszedł, zanim dokopałem się do oryginalnych powłok. "Żałoba" spod paznokci schodziła jeszcze dłużej. Błoto i strzelanie z tłumikiem jednak mocno brudzą.
Epilog 3:
Czy spróbujemy za rok? Na razie jesteśmy na etapie twardego NOPE, acz jakoś tak mimochodem i na marginesie pojawiają się zalążki planów. Jakby tu ugryźć Amazonię gdyby wypadła nam w rozkładzie w sensownym miejscu blisko końca okna. Gdzie by tu poćwiczyć wspinaczkę i liny, jak by tu zabrać się za tę szopę i pięterko, jak by sobie lepiej ogarnąć planowanie nawigacji. Jak podciągnąć moją wydolność na podejściach, może skombinować jakąś dodatkową apkę upraszczającą pracę z mapą... Objawy ogólnie niepokojące, ale zawsze wystarczy sobie przypomnieć, że wejściówki na każdą Lekką Piechotę rozchodzą się błyskawicznie w ciągu minut od otwarcia zapisów, i ryzyko dopchania się na listę jest właściwie pomijalne ;-)
Pożyjemy, zobaczymy - na razie jakoś tak Recon głośniej wabi, bardziej metodycznym podejściem do niespiesznie a dokładnie dawkowanego wpie#dolu.
====================================================
1) "tor" w szerokim tego słowa znaczeniu. Na przykład, trzypiętrowe rusztowanie budowlane z którego strzela się do celów 70-150 metrów dalej i jakieś 20 metrów niżej niespecjalnie pasuje do klasycznej definicji "toru".
2) w teorii tak to wygląda. Ale w praktyce te 180 sekund bywa raczej bliższe 160-ciu, na przykład ze względu na to, że zegarek sędziego spóźnia się o parę sekund, a komenda do przerwania ognia leci przez radio, lub pada troszkę wcześniej ze względu na to, że następne 2 minuty przerwy są przeznaczone na naprawę jakiegoś toru i personel techniczny musi jakoś tam dotrzeć, zrobić swoje i wrócić przed następną palbą
3) ten detal będzie wkrótce ważny.
4) relacje z poprzednich edycji, wsparte analizami ich uczestników, zaczynającymi się tradycyjnie od "ku#wa, stary, nie uwierzysz..."
5) bo dwie najważniejsze zasady na takich zawodach to "Co byś nie robił, wyglądaj profesjonalnie" oraz "kiedy (nie jeśli) coś zawalisz, przede wszystkim wyglądaj profesjonalnie".
6) to też jest charakterystyczna część tych zawodów - na starcie zdaje się kluczyki do samochodu orgom do numerowanego depozytu, a odbiera dopiero po zakończeniu zabawy. Złośliwi twierdzą, że to po to, żeby w razie zaginięcia zespołu w akcji orgowie mogli zniknąć też samochód, żeby się nie marnował. Oczywiście, nie wierzymy tym plotkom, i uważamy depozyt z jednej strony za uczciwe uniemożliwienie zostawiania sobie szpeju w autach, a z drugiej za genialnie prosty sposób doliczenia się, czy wszystkie drużyny już zeszły z tras i czy nie trzeba nikogo szukać czy ratować.
7) przypinając cokolwiek papierowego w deszczu w foliowej koszulce lepiej jest koszulkę przyczepić zgrzewem do góry. Inaczej, niezależnie od ilości zszywek, koszulka prędzej czy później zacznie pełnić funkcję zbiornika na deszczówkę.
8) bo to działa tak: idziesz na punkt wyznaczony współrzędnymi i szukasz charakterystycznej tabliczki w pobliżu. Jak ją znajdziesz, masz sobie całym zespołem strzelić selfie tak, żeby były widoczne twarze i tabliczka. Normalnie, dla uniknięcia podejrzeń o korzystanie ze zdjęć z poprzednich edycji (tabliczki i punkty są dość stałe) czy zrobienia zdjęć zawczasu, orgowie zadają na starcie gest lub przedmiot, który ma być też widoczny na selfiku. W tym roku doszli do wniosku, ze deszcz wystarczy, bo jeszcze nigdy tak nie lało – pewnie dlatego, że jeden sędzia zdążył wypuścić parę teamów w trasę, zanim drugi przypomniał sobie o geście.
9) kamienie mocy należało znaleźć na podanych koordynatach, zabrać ze sobą, i zdać na samym końcu zawodów. To były całkiem słusznego rozmiaru kamerdolce, bez przesady, ale o gabarytach w okolicy kostki brukowej. Strategie nasuwały się same - albo targać w plecaku żeby nikt nie zabrał, albo... to drugie, żeby nikt inny nie znalazł zanim nie wrócimy. Myśmy wybrali to drugie, i zadziałało.
10) Jakby ktoś nie wiedział - przy przełaju przez łąkę zarośniętą wysoką, mokrą trawą stuptuty i ogólnie nogi doskonale zbierają wodę. Jeśli trawa sięga powyżej stuptutów, spodnie działają jak knot i odprowadzają sobie wilgoć w dół - prosto pod stuptuty, do wnętrza butów.
11) czyli różnicy wysokości między linią celowania a linią strzału, która na tak krótkim dystansie jest spora, a w tym konkretnym przypadku - większa niż średnica celów
12) mi zostało jakieś 20% karabinkowej, i ponad 80% pistoletowej, czyli nadal wyraźnie ponad kilo złomu. Kolejny aspekt planowania, w którym się przeliczyliśmy.
Komentarze
Prześlij komentarz