Zabawy na zielono - mija roczek
Mija powoli pierwszy rok mojego badania uczestniczącego w instytucji będącej „security provider’em” w polskim systemie bezpieczeństwa. Siedzę w tym już na tyle długo, że mogę już pokusić się o zebranie do kupy jakiegoś wstępnego, hasłowego podsumowania, które może się komuś przydać, a które wychodzi poza listę rzeczy przydatnych na szkolenie czy zbiór jednolinijkowych a przydatnych trików i myków 1).
Trigger warning – osobom nie siedzącym w temacie szeroko rozumianego bezpieczeństwa, uważającym że „państwo powinno” i że one nic nie muszą, czy przekonanym że duże instytucje są w jakimkolwiek stopniu samoregulujące się, samosterowne i w miarę racjonalnie operujące zasobami, może się zrobić trochę dziwnie i mogą poczuć pewien dysonans poznawczy. Zwłaszcza w zderzeniu tego tekstu z obrazem medialnym w tzw. mainstreamie, czy z alarmistycznymi newsami.
Kasa
– zgadza się, ale to nie są kokosy, o ile nie zarabiasz w okolicy
minimalnej krajowej lub wcale. System wyrównań utraconych
przychodów działa sprawnie, ale są opóźnienia administracyjne,
więc w razie przedłużającej się przygody na przykład na
terenach zalanych należy liczyć się z dołkiem w domowym budżecie,
który zostanie wyrównany dopiero po miesiącu-dwu. Znaczy, trzeba
mieć zapas na sytuacje awaryjne, jeśli
ktoś bierze poważnie zobowiązanie do udziału w akcjach
alarmowych.
Są
bonusy dla pracodawcy z zatrudniania żołnierza WOT, dział kadr
powinien się w tym orientować – jakiś
odpis podatkowy, jakieś dodatkowe punkty w przetargach,
takie tam. Tak samo są bonusy dla pracownika z tytułu służby w WOT, detale w ustawie.
Żarcie
– jest dużo, ciepłe i jadalne ze wskazaniem na
dobre. Proste, bez fajerwerków ale pożywne, zgodnie z normami i
odpowiednio do wydatku energetycznego. O czasie, aczkolwiek trzeba
się przyzwyczaić do myśli, że żarcie trzeba zeżreć możliwie
sprawnie i bez celebry, bo czas leci a kolejka duża.
No chyba, że akurat
będą zajęcia zupełnie w terenie, wtedy „all bets are off” –
będzie albo z suchych racji, albo same racje do samodzielnej
obróbki, albo dupny termos z czymś jednogarnkowym przywiezionym ze
stołówki i wydawanym do takich naczyń, jakie masz ze sobą.
Albo, jeśli na
obsłudze kuchni akurat trafiła się zmiana nie do końca
ogarniająca temat, wtedy i na stołówce bywa różnie. Ale zawsze o
czasie.
O specjalnych
potrzebach żywieniowych, alergiach czy wersji bezmięsnej trzeba
sobie samemu pamiętać, bo generalnie raczej wszyscy dostają tak
samo, tyle samo i to samo. Nie sprawdzałem jak z dostępnością, bo
jak człowiek głodny i się spieszy to po prostu zjada co dają.
Czas – nie jest to obciążające, o ile nic się nie dzieje i chcesz uczestniczyć tylko w normalnym procesie szkoleniowym. Jeden weekend w miesiącu jest wyjęty z normalności, ale nie różni się to organizacyjnie niczym od dwudniowej wycieczki czy konwentu. No, poza tym, że żarcie dostajesz gotowe, pod nos, i za darmo, i że trzeba w sobotę zwlec się bladym świtem (albo nocować na jednostce). Schodki zaczynają się w momencie, kiedy zadzwoni telefon z powołaniem alarmowym, bo wtedy teoretycznie znikasz nie wiadomo na jak długo, albo tłumaczysz wielokrotnie przez telefon czemu absolutnie nie masz takiej możliwości i będziesz móc dopiero kiedy indziej. To już będzie zależeć od jednostki i okoliczności.
Praca – o ile nie
robisz w weekendy, normalny cykl szkoleniowy nie koliduje. Jeśli nie
robisz we wszystkie weekendy, to się da to poorganizować tak, żeby
harmonogram szkoleń otrzymany w styczniu na cały rok jakoś
ogarnąć, bo się tego raczej trzymają o ile nic się po drodze nie
ze#ra. Zawsze można też złożyć wniosek o wyznaczenie zastępczego
terminu na szkolenie, aczkolwiek trzeba to zrobić z głową i
wcześniej – ponieważ taki wniosek uruchamia całą wędrówkę
kwitów, które muszą zwiedzić odpowiednie biurka, żeby było ci
wszystko zaliczone.
System
jest zorientowany raczej na ludzi na etacie lub z zatrudnieniem
doraźnym, nieregularnym – finansowo może się nie spinać
przedsiębiorcom, zwłaszcza jeśli zdarzy się jakieś wezwanie
alarmowe typu powódź, albo w firmie nie
jest stabilnie w weekendy.
Szpej ogólny– dostaniesz wszystko, co jest niezbędne, żeby przetrwać.
Oczywiście, jeśli się ograniczysz tylko do szpeju przydziałowego,
to przetrwanie nie będzie ani specjalnie wygodne, ani specjalnie
długie, ponieważ szpej przydziałowy jest wystarczająco dobry i
lepszy niż żaden, ale wielofunkcyjny i
uniwersalny. Na ten przykład, dostaniesz
„zasobnik piechoty górskiej”, czyli skrzyżowanie plecaka z
workiem marynarskim, łączące pojemność i wady obu. Jeśli nie
zainwestujesz we własny plecak, będziesz z tym cudem techniki
pomykać cały czas, niezależnie od tego czy wrzucisz tam kanapkę i
termos, czy pełen biwak na dwa dni. Nie dostaniesz też kompasu ani
busoli i będziesz musieć pożyczać za każdym razem. Karimatę
dostaniesz, ale cienką. Śpiwór dostaniesz, ale najpewniej
całoroczny – czyli latem będzie za gorąco, a zimą, powiedzmy,
cokolwiek rześko. I tak dalej, i tak dalej, bo MONowska „Operacja
Szpej” jest bardzo daleka od zakończenia. Słowem, da się
przetrwać nie wydając ani jednego własnego grosza, ale też da się
znacznie podwyższyć sobie jakość zielonego życia nawet drobnymi
zakupami, nie przepalając nic ponad dodatkową kasę z instytucji.
Bottom
line – dostajesz sprzęt z wojska, czyli od najtańszego dostawcy i
spełniający minimalne wymagania
kontraktu, które niekoniecznie są podyktowane troską o Twój
komfort. Rozmiar sprzętu nie przypisanego
do Ciebie imiennie będzie losowy.
Widziałem ludzi, którzy byli w stanie się dwukrotnie owinąć
pobraną
kamizelką, albo którzy łapali przydziałowe paski dodatkowymi prywatnymi karabińczykami, bo nie starczyło regulacji.
Obciążenie
fizyczne – no jest, ale do przeżycia. Należy się liczyć z
marszami z różnym obciążeniem i tempem,
bo to w końcu lekka piechota, więc nic nie może być za lekkie,
wszędzie da się dotrzeć z buta, i
nigdzie nie chodzi się samemu (no, poza kiblami).
Nie jest to jednak nic, z czym przy podstawowej sprawności fizycznej
nie dałoby się sobie poradzić. Nie jest to też poziom, do którego
nie da się doskoczyć w parę miesięcy zwykłych spacerów
dziarskim tempem,
o ile nie ma się przewlekłych problemów ze zdrowiem. Nic
też się nie dzieje, jeśli ktoś uczciwie próbuje, ale po prostu
nie daje z czymś rady.
Nie należy natomiast liczyć na indywidualne programy treningowe, konsultacje dietetyczne, czy ogólnie stworzenie indywidualnego programu treningowego, który czasami się przewija w materiałach rekrutacyjnych.
Szkolenie wstępne – dla ludzi nieprzyzwyczajonych do dyscypliny pochodzącej z zewnątrz, robienia rzeczy w reżimie czasowym ponieważ ktoś inny tak nakazał i ograniczonej prywatności może być pewnym szokiem. W tym trzeba się umieć odnaleźć, tak samo jak w byciu trybikiem, ścisłym współdziałaniu z grupą złożoną z przypadkowych osób, czy tym, że świat nie jest sprawiedliwy i nie obchodzi go nasze „dlaczego”. Ale to jednak jest szkolenie wojskowe, więc żadna z tych rzeczy nie powinna dziwić po zapoznaniu się z dokumentami takimi jak „Paragraf 22”, CK Dezerterzy”, czy „Dzielny wojak Szwejk”.
Szkolenie zdalne online, e-learning – nie przywiązuj się do tej koncepcji. Są jakieś prezentacje itp., ale wujek Gugiel i ciocia Jutub mogą być znacznie przydatniejsze, zwłaszcza jeśli nie starczy ci energii na zawalczenie o dostępy.
Obciążenie psychiczne – cała ta zabawa tworzy w człowieku skłonność do postrzegania świata w kategoriach „my”, czyli mała grupka szwejów przypadkowo wrzucona do jednego kociołka, kontra reszta świata, który jakoś trzeba po prostu przetrwać. Od klasycznego „pośpiesz się i poczekaj”, przez płynne zmiany zadań w stylu „rozładujcie meble z ciężarówki do tej samej piwnicy, z której je załadowaliście niedawno”, okazyjne zderzenia z betonem urzędniczym i zwykłym instytucjonalnym brakiem logiki w działaniu, po radosną improwizację i warunki atmosferyczne. Nie można dać sobie wleźć do głowy, i trzeba pamiętać, z czego się tak naprawdę żyje, bo w tej małej grupce szwejów nawet najmniejsze sukcesy smakują naprawdę niesamowicie – od ściągnięcia przemoczonych butów w ciepłym pomieszczeniu, przez zrzucenie plecaka na końcu marszu, aż po podzielenie się ciepłą herbatą z termosu czy przejście przez bramę po zakończeniu rotacji.
Ludzie – jest
przekrój przez całe społeczeństwo i przez wszystkie poglądy i
ścieżki życia. To znaczy, że na pewno zetkniesz się i będziesz
współpracować z ludźmi, których normalnie nie masz szans
spotkać, o poglądach być może fundamentalnie sprzecznych z twoimi. To z kolei znaczy, że na pewno przyda się zdolność do
wygaszania niektórych dyskusji, odpuszczania tematów, czy po prostu
skupiania się na tu-i-teraz i rozwiązaniu najbliższego problemu,
jak np. skąd sobie ogarnąć kore brzozową, kto umie pomóc z
czyszczeniem broni, kto ogarnia kwity które najwyraźniej trzeba
było dostarczyć na przedwczoraj, albo kto ma jeszcze pełny termos
i batonik ze śniadania. To jest fascynujące, jak bardzo działanie
na niższych poziomach piramidy potrzeb ustawia perspektywę na spory
światopoglądowe. Równie fascynujące jest, jak łatwo da się
uchodzić za dobrego żołnierza, bo wystarczy robić swoje, mało
mówić, i z zamyśleniem zerkać na zegarek licząc czas do obiadu
;-)
Pomaga
też pamięć do twarzy, zwłaszcza należy zapamiętać tego, kto
dzisiaj ma odpowiadać za twoją grupkę.
Imienniki są niewielkie, właściwie nikt
się nie przedstawia sam z siebie, i większość ludzi będziesz na
początku kojarzyć wyłącznie z widzenia – a
w mundurze wszyscy wyglądają właściwie tak samo.
Organizacja
– zapomnij o standardach z cywila. Harmonogram działania będzie
zawsze napięty i niedoszacowany, a jednocześnie zawsze znajdzie się
czas na przysłowiowego papierosa. Będziesz się bardzo spieszyć
tylko po to, żeby potem utknąć w jakimś zatorze i czekać, aż
się odetka. Będziesz się dowiadywać, że pięć minut temu trzeba
było być w miejscu A, tylko po to, żeby po dotarciu tam truchtem
dowiedzieć się, że zajęcia będą w punkcie B za kwadrans.
Będziesz słyszeć, że nie ma czasu na rozwinięcie tematu z
pierwszej pomocy, bo musicie pójść pobrać obiad którego nikt nie
chce, zanim zajęcia zostaną oficjalnie zakończone i pójdziecie do
domów. Będziesz też słyszeć ciągłe narzekanie na ograniczony
czas szkoleniowy, ale jednocześnie nie będzie się dało
zorganizować dodatkowych zajęć dla chętnych, bo kwity,
decyzje, i brak oficjalnych instruktorów.
Ponieważ kluczowy szpej nie jest wydawany
do domów, ani składowany np. w indywidualnych, imiennych
pojemnikach, sporo czasu zżerają procedury administracyjne typu
pobranie za pokwitowaniem i zdanie za pokwitowaniem. Nie ma mowy o
elektronicznej rejestracji wydań i zdań, wszystko jest na papierze.
Trzeba
się szybko orientować w zmianach planu, i najlepiej trzymać się w
zasięgu wzroku od dzisiejszego starszego grupy – a przynajmniej
zadbać o to, żeby ktokolwiek w grupie wiedział, gdzie jesteś i
miał jak cię zawiadomić kiedy (nie – „jeśli”, tylko
„kiedy”) plany się zmienią. Jedynym uniwersalnie dostępnym kanałem komunikacji jest własna komórka.
System szkoleniowy –
no jest mocno instytucjonalny i masowy, ze wszystkimi tego niedogodnościami. Ponieważ WCR nie przekazuje
na jednostkę kompletu laurek, które pokazujesz przy rekrutacji,
albo przekazuje je zupełnie gdzie indziej, na jednostce docelowej nikt
właściwie nie ma pojęcia, co tak dokładnie umiesz. To z kolei
znaczy, że mogą się zdarzyć sytuacje, w których będziesz
wiedzieć więcej od instruktorów, a i tak będziesz pomykać z
zadaniami na poziomie przedszkola razem z resztą oddziału, ponieważ
dla pozostałych będą to nowości. Oznacza to też, że sporo czasu jest
przepalane na ujednolicenie absolutnych podstaw, ponieważ jednostka
i instruktorzy muszą równać do najsłabszych ogniw tak, aby
wyrobić normę. Paradoksalnie oznacza to również, że ostatnie
najsłabsze ogniwo (lub najnowszy nowy) musi sobie radzić samodzielnie i
doskoczyć z pomocą kolegów, ponieważ oddział już te zajęcia
zaliczył, i norma wymagająca żeby 70% składu kojarzyło temat co
najmniej na 3 jest już odhaczona.
Jako
metody nauczania używane są właściwie tylko wykład, pokaz, i
instruktaż grupowy. Wykład jest wtedy, kiedy stoicie (lub
siedzicie) i słuchacie, a potem jest koniec zajęć. Pokaz jest
wtedy, kiedy prowadzący zajęcia coś tam robi i
opowiada, a wy stoicie (lub siedzicie) i
słuchacie, patrząc mu na ręce. Instruktaż natomiast jest wtedy,
kiedy po pokazie macie zrobić to samo, tylko wszyscy razem i na
tempa. Czasami zdarza się, że po prostu
dzielicie się na podgrupy i macie to sobie ogarnąć jak było
pokazane, jeśli czynność nie nadaje się do wykonywania na tempa,
jak np. rozpinanie tarpa czy rozpalanie ognia. Feedback, ze względu
na duże liczby kursantów, z konieczności jest skrócony,
uproszczony, i adresowany głównie do przypadków najgorszych ale
rokujących – nie ma mowy o indywidualizacji szkolenia czy
dostosowaniu tempa do kursantów.
Pomoce
szkoleniowe inne niż przydziałowy
ekwipunek i rzeczy znalezione w krajobrazie
są zazwyczaj prywatną własnością
prowadzących zajęcia. System szkolenia zdalnego teoretycznie
istnieje, ale delikatnie mówiąc nie jest powszechnie stosowany. Nie
istnieje dystrybucja standardowych
materiałów szkoleniowych poza
ew. postacią elektroniczną w ramach oddziału kanałami mniej
formalnymi, więc z zajęć wynosisz
głównie tyle, ile zapamiętasz i zanotujesz. Ponieważ
wiedza jest podawana w postaci bardzo skondensowanej, jeśli nie jest
to temat który już masz ogarnięty, będzie jej bardzo dużo naraz
i w krótkim czasie i bez dobrych notatek
nie ogarniesz. A że część zajęć na bank będzie w terenie,
notatki należy robić wodoodporne.
Nie ma nadal
szkoleniowej (ASG lub treningowej) wersji Grota. Lukę na rynku
nieuczciwi sprzedawcy wypełniają FN-SCAR’ami ASG ze względu na
zewnętrzne powierzchowne podobieństwo, ale manipulatory są jednak
wystarczająco inne, żeby niezbyt się to nadawało do
poważniejszego treningu. To z kolei znaczy, że możliwość
treningu podstawowego manuala na podstawowym narzędziu pracy jest
mocno ograniczona poza jednostką. Czy muszę komuś tłumaczyć, że
nie da się osiągnąć wysokiej sprawności serii złożonych
nawyków ruchowych, także otwartych, mogąc je trenować do kupy przez godzinę-dwie w
miesiącu? A nie każdy chce wydawać kasę na zbliżone, ale jednak
nie do końca wierne surogaty.
Ze
względu na wymaganą kwitologię i dostępną (mocno ograniczoną) bazę szkoleniową,
wcale nie jest jakoś specjalnie różowo z ilością strzelań –
przy czym nadal jest lepiej, niż w
wojsku zawodowym. Przeciętny wypad „na
godzinkę” ze znajomymi na strzelnicę komercyjną pozwoli ci
przepalić znacznie więcej ammo z szerszej gamy konstrukcji, i przy
odrobinie pomyślunku i planowania ze znacznie lepszym efektem
szkoleniowym, jeśli chodzi o indywidualne, podstawowe wyszkolenie
strzeleckie. Strzelania, na które jedzie
się całą kompanią na kilka godzin, żeby każdy żołnierz oddał
kilka do kilkunastu strzałów bez okazji do zobaczenia
tarczy i przyjęcia feedbacku oraz
powtórzenia ćwiczenia już z poprawkami
są normą. Jednym możliwym rozwiązaniem
byłoby wydzielenie strzelań do osobnego ciągu szkoleniowego, w
którym grupa kursantów wielkości max drużyny jedzie na cały dzień i kawałek nocy na strzelnicę
z dwoma skrzyniami ammo i realizuje intensywne strzelanie taktyczne
do celów wszelkiej dziwnej maści,
ale do tego trzebaby najpierw wyłonić z oddziału tych kumatych i
rokujących, którzy będą w stanie to
ogarnąć równie bezpiecznie, jak, nie przymierzając, na szkoleniu
cywilnym. Przydatny byłby też jakiś
proces corocznej kwalifikacji czy certyfikacji na broni służbowej,
wymagający wykazania się praktycznymi umiejętnościami
indywidualnymi – ale do tego trzebaby dodatkowych dni
szkoleniowych...
Konieczność
wykonywania ćwiczeń z manuala na tempa, płynąca z liczności grup
szkoleniowych i ogólnego poziomu, będzie skutkowała w dalszej perspektywie brakiem
zdolności do samodzielnego działania, którą już widywałem u
mundurowych na zawodach strzeleckich. Ludzie szkoleni przede
wszystkim na tempa potrafią się zgubić, jeśli nikt nad nimi nie
stoi i nie mówi, co mają robić – a mówimy o warunkach właściwie
bezstresowych. System szkolenia strzeleckiego tak realizowany jest
dalece nieoptymalny dla żołnierzy, których podstawowym narzędziem
pracy będzie indywidualna broń strzelecka i od których
doktrynalnie oczekuje się celnego, sprawnego ognia na dystansach do
300m (!)
Broń
służbowa. No więc, Grot nie jest taki zły, jak
gadają. Nie jest też aż taki dobry, jak
byśmy chcieli. Jest
to konkretny karabinek systemu tłokowego, który przy lepszej
kontroli jakości w Radomiu i jakiejkolwiek sensownej polityce
sprzedaży na rynek cywilny mógłby być całkiem, całkiem
dobry 2). Mógłby być lepszy, ale od tego
jest Radom i przyszła wersja A3. Wersja A2 daje radę, wszystkie
zacięcia jakie dotychczas widziałem były wynikiem błędów
operatora, ale czego się spodziewać jeśli po roku zabawy mam
„resortowy” nastrzał taki, jaki normalnie idzie mi na jedną
rozgrzewkę. Po prostu ludzie nie mają kiedy się tego nauczyć.
Jeśli chodzi o czyszczenie, instrukcja producenta jest do d#py
– dopuszcza bowiem jedynie Brunox, który nie jest ani środkiem
smarującym, ani konserwującym, bo jest jedynie rozpuszczalnikiem do
nagaru. No i ludzie leją toto
do środka, ponieważ jest to jedyna chemia dostępna na jednostce
jako zgodna z instrukcją, czyszczą to najlepiej jak potrafią w
miejscach nieistotnych dla działania broni (czyli
tam gdzie wlezie
paluch szefa przy sprawdzaniu czystości broni), bez
świadomości jak ten sprzęt dokładnie działa, czyli pozbawiając
części pracujące ciernie jakiegokolwiek sensownego smarowania. I
potem jest nalot po brunoxie, początki rdzy jeśli zdana została
mokra broń (i przez miesiąc nie ruszana), zapieczone trzpienie
odrzutników do strzelania amunicją ślepą (która, rodem z Mesko,
syfi niemożebnie jak jakiś chiński badziew), czy syf schodzący
płatami z zespołu sprężyny powrotnej (mam zdjęcia). Dałoby się
to zrobić znacznie lepiej, ale trzebaby mieć na poziomie kompanii
albo batalionu dużą myjkę
ultradźwiękową, sensowną chemię w spraju i dodatkowy dzień w
miesiącu, żeby to porządnie ogarnąć. Ludzie by się znaleźli,
pewnie nawet i za darmo, bo to po prostu czasami aż żal patrzeć.
Oprócz
brunoxu, instrukcja zawiera też jedno z głupszych przystrzelań
dla karabinka, biorące się z jednego z głupszych wymogów. Otóż,
wg instrukcji Grot jest przystrzelany na 20 metrów, dzięki czemu
spełnia wymóg tzw. strzału bezwzględnego aż do 400 metrów –
czyli, że celując w sprzączkę od pasa na stojącym człowieku
średniego wzrostu, aż do 400 metrów na pewno w coś go trafimy,
chyba że strzelec zepsuje robotę. I tu zaczynają się schody.
Ponieważ Grot ma stosunkowo dużą odległość między osią
celowania a osią lufy, z takim zerem różnica między punktem
celowania a punktem trafienia na 100 metrach wynosi ćwierć metra,
czyli dokładniej rzecz ujmując „w ch#j dużo”, bo 2.5
tysięcznej – dziury są ćwierć metra powyżej miejsca, w które
celujesz. Biorąc pod uwagę typowy
indywidualny poziom strzelecki, na którym trafienie sylwetki
pojedynczym, mierzonym, spokojnie wypracowanym strzałem powyżej 200
metrów to całkowita abstrakcja, strzał bezwzględny ma znaczenie
wyłącznie statystyczne i kwitologiczne. Przystrzelanie z zerem na
100m dawałoby odchylenie punktu trafienia od punktu celowania o
mniej niż 10-15cm na dystansie do jakichś 200m, co by znacznie
uprościło życie średnim i słabym
strzelcom mającym do dyspozycji kolimator
z kropką i okręgiem średnicy 68 MOA, tak jak, bo ja wiem, Eotech
HWS w komplecie do Grota. Wtedy celowanie sprowadza się do „połóż
kropkę na środku celu o wysokości co
najmniej ćwierć metra, i jeśli nie
schrzanisz roboty to trafisz nawet na 200 metrów”. Teraz trzeba
kombinować i odkładać w głowie i na oko poprawkę mocno
zależną od dystansu, na zupełnie nieprzystosowanym do tego
celowniku, ponieważ czasy kiedy cele
grzecznie maszerowały w twoją stronę po otwartym polu w zwartej
grupie pozwalając na spokojne celowanie w błyszczące sprzączki
pasów skończyły się dość dawno.
Bor
natomiast to zupełnie inna historia, i tak to na razie zostawię.
Całą resztę sprzętu widziałem na razie tylko na obrazkach.
Szpej taktyczny – tu są dwie szkoły. Kupić własny i skonfigurować pod siebie raz a dobrze, albo co miesiąc stać w kolejce po pas taktyczny lub kamizelkę, za każdym razem inne i inaczej skonfigurowane. Wadą pierwszego podejścia jest to, że kupić trzeba za własne, często bazując wyłącznie na radach kolegów (chyba, że ktoś i tak siedzi w temacie). Wadą drugiego jest to, że za każdym razem trzeba się użerać z przepinaniem ładownic i regulacją pasków, a na końcu i tak wisi to na człowieku za każdym razem inaczej. Skoro maski p-gaz są wydawane do domów nie wiadomo po co, czemu nie da się imiennie wydać pasa taktycznego i kamizelki?
Kiedy warto to sobie rozważyć:
- jeśli zarabiasz okolice minimalnej krajowej, bawi cię wojsko i chcesz się czegokolwiek nauczyć bez przepalania na to własnej kasy. Dodatkowym bonusem może być to, ze żołnierza OT nie da się tak po prostu zwolnić, jak każdego innego Kowalskiego.
- jeśli chcesz i możesz przeznaczyć jeden weekend w miesiącu na rzeczy, których normalnie nie da się lub nie chce się robić, takie jak czołganie po lesie, spanie w lesie, długie spacery z plecaczkiem i nowymi znajomymi, okraszone okazjonalnym strzelanie za darmo.
- jeśli chcesz mieć jak poćwiczyć działanie w grupie czy ogarnąć standaryzację procedur i taktyki, a nie masz wystarczającej liczby wystarczająco zainteresowanych znajomych
- jeśli chcesz mieć dodatkowy budżet na trening, i żeby ci płacili za rzeczy, które i tak robisz we własnym wolnym czasie
- jeśli poważnie bierzesz pod uwagę możliwość poboru (w dowolnej formie) i wolisz wyprzedzić trajektorię zdarzeń, dowiedzieć się jak się w to gra i mieć przydział w jednostce w pobliżu, którą znasz, z ludźmi, których jakoś tam znasz, do robienia tego, co będziesz ćwiczyć od dłuższego czasu
- jeśli planujesz karierę zawodową w różnej administracji publicznej, policji, wojsku, straży granicznej, czy innych służbach, do których łatwiej się dostać z WOTu niż z ulicy
- jeśli chcesz być „security provider’em”, a nie tylko „security consumer’em”, ale nie wiążesz z tym swojej przyszłości zawodowej i chcesz być przydatny na własnych warunkach, z opcją wypisania się w (prawie) dowolnym momencie
Czego nie należy się po tej przygodzie spodziewać:
- nie nauczą cię porządnie strzelać. Jeśli chcesz umieć porządnie strzelać, musisz zainwestować i szkolić się samodzielnie, na rynku cywilnym.
- nie „zrobią z ciebie człowieka”, ani nie „nauczą życia”. Ludzie niedostosowani do działania w specyfice resortowej rezygnują albo na etapie szkolenia podstawowego, albo wkrótce potem. To nie pobór, nie ma żadnego obowiązku tam być, ani nie ma żadnej potrzeby doprowadzania kogokolwiek do pionu pod presją (co zresztą nie jest już legalne i nigdy nie było specjalnie etyczne). Ludzie się do tego nie nadający albo sami rezygnują, albo krążą po organizacji aż sami zrezygnują.
- wcale nie będzie tak, jak na filmikach reklamowych. Te filmiki kręcone są w województwie mazowieckim, w którym jest 12 batalionów, większość sprzętu i infrastruktura. Na cały Górny Śląsk są obecnie bataliony trzy.
- kursy specjalistyczne są słabo dostępne, rzadko, znienacka i poza zwykłym cyklem szkolenia. Znaczy, do wszystkich większych i ciekawszych zabawek trzeba się dopchać, swoje odstać, i wykroić na to dodatkowy czas.
- jeden weekend w miesiącu nie zrobi z ciebie komandosa. Ba, w wielu przypadkach nie da ci nawet podstawowych umiejętności, jakie wypadałoby mieć jako żołnierz. Trzeba się uczyć i doskonalić w swoim czasie wolnym, albo pogodzić z rolą wkładki mięsnej do butów, która niby wszystko wie, ale nic tak do końca nie umie.
- nie podniesie to twojej odporności i niespecjalnie przyda się preppingowo. Raz, wojsko działa na innych warunkach, dwa, intensywność szkolenia jest niewystarczająca, trzy, jest to dodatkowe legalne zobowiązanie, które należy brać pod uwagę, i trzy, wojsko albo działa w scenariuszach z dostępnym zaopatrzeniem i logistyką, albo w warunkach krótkotrwałego bytowania w lesie w trakcie zadania – nic pomiędzy.
- w żaden sposób nie jest to jakikolwiek system powszechnego szkolenia wojskowego. Mimo wysokiej rotacji (ludzie cały czas przyjmują się i rezygnują, przenoszą się, przychodzą albo odchodzą) nie ma żadnej wyraźnej standaryzacji tego, co taki człowiek po zakończeniu tej przygody faktycznie umie.
Wnioski, obserwacje, uwagi systemowe:
- czas przepalany na czynności administracyjne typu wydanie i zdanie sprzętu jest czasem marnowanym szkoleniowo. Im więcej sprzętu żołnierze WOT będą mieli w domu, tym więcej czasu szkoleniowego będzie do dyspozycji. Hint, hint: nawet gdyby dotyczyło to tylko części ludzi, tej posiadającej odpowiednie, dodatkowe, cywilne uprawnienia.
- jednostka nie ma pojęcia, jakimi ludźmi dysponuje i co oni umieją, dopóki przypadkiem nie nadarzy się okazja żeby się wykazali. Prosty sprawdzian obejmujący łańcuch czynności, np. „weź pan ten karabin, przygotuj go sobie i idź za ten narożnik tak, jakby za nim byli źli ludzie” w ciągu pięciu minut na głowę da jednostce możliwość pogrupowania żołnierzy tak, żeby każdego szkolić zgodnie z jego poziomem umiejętności. Proste pogadanie i dopytanie, co kto robi w cywilu, dałoby okazję do określenia co kto umie, z czym może pomóc i czego może nauczyć innych. Tego instytucjonalnie nie ma, chyba że się grupa samoorganizuje.
- cykl i program szkoleniowy nie jest ujednolicony, a każda rotacja jest inna i szkoleniowo mocno zależy od tego, kto przygotowuje harmonogram.
- brakuje kadry, obiektów i sprzętu, a przepisy dotyczące strzelnic garnizonowych mocno utrudniają szkolenie strzeleckie i taktyczne. Brakuje sprzętu i instruktorów do szkoleń specjalistycznych. Brakuje trenażerów i symulatorów. System nie jest obecnie zdolny do jakiejkolwiek efektywnej postaci szkolenia na jakąkolwiek większą skalę.
- główną metodą zdobywania i utrwalania wiedzy jest obserwacja i porady kolegów, którzy siedzą w temacie bardziej. Brakuje czasu szkoleniowego na utrwalanie i doskonalenie umiejętności podanych „oficjalnie” w toku szkolenia. Albo szybko załapiesz i będziesz umieć, albo po pięciu latach możesz nadal mieć problem ze zmianą magazynka.
- brakuje koszar, a jednocześnie zaraz obok są niewykorzystane budynki innych jednostek.
- jest za mało etatów w WOT, żeby można było mówić o jakimkolwiek powszechnym szkoleniu w oparciu o WOT. Znaczna rotacja z jednej strony utrudnia zgrywanie oddziałów, a z drugiej wypuszcza do społeczeństwa ludzi z dziurami w umiejętnościach, ale z nimbem "zna się, bo był w wojsku".
- wysoka rotacja uniemożliwia lub utrudnia szkolenie zespołowe. Jednocześnie nie ma nawyku czy mechanizmu przydzielania nowym oficjalnie lub nieoficjalnie mentora, który pomoże im ogarnąć się w nowej rzeczywistości i ew. nadgonić do reszty oddziału. Kompania szkoleniowa powinna być pierwszym przydziałem nowego człowieka w jednostce, i dopiero z niej po kilku rotacjach ujednolicających i docierających powinien być przenoszony na docelowy pluton, zgodnie ze swoim poziomem wyszkolenia.
- program szkoleniowy nie ma charakteru modułowego, więc nie wiadomo co kto już ma ogarnięte, a co jeszcze musi zaliczyć, chyba że ta informacja żyje sobie niezależnie gdzieś w kwitach. Efekty szkoleniowe nie są mierzone ani weryfikowane. Metody szkoleniowe są mocno ograniczone i suboptymalne.
- wojsko nie widzi, nie zna, lub nie wykorzystuje potencjału obecnego w rynku szkoleń cywilnych, poza wynajmowaniem strzelnic na własne zajęcia.
- istotne elementy wyposażenia indywidualnego, w tym specjalistyczne, nie są dostępne z przydziału i muszą być „pozyskane” poza systemem. Tu rozwiązaniem mogłoby być wydawanie ludziom bonów na szpej lub coś w tym stylu, zamiast wyposażania z przydziału – kto chce lub może, dołoży sobie i dokupi coś lepszego, kto nie chce lub nie może będzie pomykał w najtańszym i w razie W dostanie stalaka jeśli przyjdzie na goło.
- błędem jest traktowanie ochotników na równi z żołnierzami zawodowymi, a jednostek WOT jak jednostek liniowych. Nie widzę najmniejszego sensu w niezawodowej służbie dyżurnej na pustej jednostce, pododdziale alarmowym krążącym po jednostce podczas rotacji i nie biorącym udziału w szkoleniu, czy przepalaniu czasu szkoleniowego na musztrę, kiedy manual na broni leży i kwiczy.
- szkolenie jest niedostosowane do współczesnych realiów i nie uwzględnia lekcji z Ukrainy, jeśli nie przemycą ich kumaci instruktorzy. Dużo rzeczy szkoleniowo dzieje się obok lub wbrew systemowi.
- sprzęt przydziałowy nie nadąża za realiami i nie uwzględnia lekcji z Ukrainy, chyba że ludzie sobie sami ogarniają. Bierze się to stąd, że proces recepcji lekcji z Ukrainy przebiega, powiedzmy, niezbyt pośpiesznie, i to jest widoczne na bardzo wielu poziomach.
- a poza tym, WOGi należy rozwiązać, zadania administracyjne i rutynowe gospodarcze zredukować i outsource’ować.
Pomysły, co można by zrobić inaczej:
- Radom (lub ktokolwiek na licencji) mógłby wypuścić tani, plastikowy trenażer Grota. Może być ASG lub wiatrówka, może być z laserkiem, może być po prostu plastikiem z garścią części na tyle ruchomych, żeby dało się na tym ćwiczyć manual dokładnie taki, jak ma Grot. Sam zespół komory spustowej, z funkcjonującym zaczepem magazynka i działającą dźwignią „przeładowania”, już pozwoliłby się ludziom otrzaskać z manualem we własnym czasie. Dołożyć do tego światełko w rurce, albo i gearbox ASG, i już można coś tam z celowaniem robić.
- trening na UTM, laserkach i inne postaci treningu Force-on-Force z obiektywnym mierzeniem skuteczności ognia. Obecne ślepakowanie w lesie poligonowym nie dostarcza podstawowej informacji zwrotnej umożliwiającej ocenę poziomu wyszkolenia.
- wydawać ludziom do domów szpej taktyczny, albo rozliczać choćby częściowo rachunki za zakupiony prywatny, a spełniający jasno wyspecyfikowane wymagania. Pas taktyczny czy noszak na balistykę to nie jest żadna specjalna technologia, a póki jest mniej-więcej w te same ciapki i się nie rozpada od samego patrzenia nie ma znaczenia, kto go wyprodukował i czy ma pieczątkę. I tak najprawdopodobniej się zużyje w trakcie szkolenia.
- poprawić warunki lokalowe na jednostkach tak, żeby każdy miał swoje przypisane kojo i szafkę na cały szpej. Żeby skończyło się spanie po kontenerkach i ganianie do prysznica na zewnątrz, oraz zostawianie plecaków pod żywopłotem. Albo nie wygłupiać się z trzymaniem ochotników przez noc na jednostce dla samego trzymania.
- wincyj dronów. Znaczy, jakiekolwiek drony FPV i rozpoznania, małe, tanie i dostępne, na których można się bez stresu uczyć od zera i bez dużej straty i żalu zgubić, rozbić czy uszkodzić. Zintegrowanie dronów i zagłuszarek na poziomie drużyny piechoty. Komunikator taktyczny i usieciowienie całej zabawy.
- wyjście z lasu. Ja wiem, że zieloną taktykę się fajnie uczy i w ogóle, ale będzie ona niezbyt kluczowa w przypadku batalionów miejskich - po prostu nie starczy zieleni miejskiej dla wszystkich na maskowanie.
- stała kompania (lub pluton) szkoleniowy, do którego trafia się prosto ze szkolenia podstawowego, i z którego potem sobie dowódcy dobierają do etatowych pododdziałów. Zmniejszy to rotację na pododdziałach i ułatwi utrzymanie w nich spójnego poziomu, bo łatwej jest pomóc dwu-trzem nowym, niż co rotację widzieć połowę nowych twarzy.
- wincyj etatów, czy jak kto woli - miejsc. Jakoś tak razy 10, jeśli WOT ma w jakikolwiek sposób robić za rezerwę czy zasób rekrutacyjny dla linii. Mazowieckie, przy podobnej liczbie ludności i obszarze odpowiedzialności, ma cztery razy więcej jednostek niż śląskie - to też jest do poprawy, zwłaszcza w świetle lekcji z powodzi.
- alarmówka (i idący za nią dodatek za gotowość) na osobnym kontrakcie, osobno od szkolenia. Powódź pokazała, ze nie wszyscy rozumieli, że stawiennictwo alarmowe oznacza właśnie to – że się trzeba będzie stawić nie wiadomo kiedy, na nie wiadomo ile, w ciągu paru godzin od wezwania.
- więcej strzelnic taktycznych, na których obowiązują przepisy takie, jak na cywilnych (lub które po prostu są strzelnicami cywilnymi), a nie sztywny gorset przepisów garnizonowych uniemożliwiający jakiekolwiek strzelania nowocześniejsze, niż lata ‘60. Albo, znacznie więcej trenażerów, jak np. „zamek z laserkiem” do grota a’la Mantis Blackbeard, umożliwiających sensowny trening strzelecki bez przepalania ammo. ASG się nie nadaje, ponieważ 1)kulki widać, 2) latają zupełnie innym łukiem, i 3) mają śmieszny zasięg, który skreśla je do treningu czegokolwiek poza miejskim CQB.
- przechowywać broń w domach, a przynajmniej pozwolić ją przechowywać razem z posiadaną prywatną. Pozwoli to na zaoszczędzenie cennego czasu obecnie przepalanego na administrację zamiast na szkolenie. Albo, przechowywać ją na jednostkach, ale nie w magazynie zbiorczym, a w imiennych szafkach razem zresztą imiennego szpeju, z sensownym systemem kontroli dostępu. Głupia karta + biometria dadzą znacznie większy poziom kontroli, niż papierowa książka.
- pozwolić na użycie prywatnej broni o określonym kalibrze do szkolenia strzeleckiego, zwłaszcza jeśli chodzi o szkolenie specjalistyczne. Braki w karabinach wyborowych i precyzyjnych na stanie poszczególnych oddziałów mocno spowalniają szkolenie, a całkiem sporo ludzi dysponuje sprzętem lepszym o klasę czy dwie od etatowego. Zwłaszcza, jeśli się na poważnie porówna przydzielone doktrynalnie zadania z możliwościami sprzętu etatowego i tym, co za mniejsze pieniądze jest dostępne w normalnym obrocie.
- pozwolić żołnierzom (szczególnie WOT) na montowanie i używanie prywatnych akcesoriów na indywidualnej broni służbowej, rekonfigurowanie jej pod indywidualne potrzeby, oraz jej malowanie/maskowanie. Oczywiście, wiąże się to z koniecznością umożliwienia im dostępu do tej broni także poza rotacjami.
- strzelania powinny się zaczynać za każdym razem od potwierdzenia zera na broni, zwłaszcza jeśli dany karabinek w międzyczasie zawędrował w ręce rekrutów z 16tki czy DZSW. Jeśli z różnych przyczyn nie da się tego zrobić normalnie (trzy strzały i sprawdzenie grupy), należy udostępnić imadło, znacznik laserowy osiowany w lufie, odpowiedni wzornik z punktem celowania i miejscem, w którym ma się znaleźć kropka lasera, i przestrzeń 10 (minimum) lub 25 (najlepiej) metrów.
- umożliwić pobrania broni służbowej na strzelanie w ramach szkolenia cywilnego poza jednostkę, na własnej lub obiektowej amunicji. Albo na posiadane pozwolenie cywilne, albo na dopuszczenie i świadectwo broni.
- dopracować system nauczania zdalnego i faktycznie go wdrożyć i uaktualniać, a nie tylko na sztukę w okresie kandydackim. Spokojnie można by cały e-learning udostępnić poza wojsko, bo nic oklauzulowanego w nim nie ma i nie powinno być.
- stworzyć jawne dokumenty opisujące standardowe umiejętności indywidualne, wraz z mierzalnymi i racjonalnymi 3) kryteriami ich oceny. Nie spuszczać się w nich nad kątem nachylenia lufy do podłoża czy centymetrowym rozrysowaniem trasy podnoszenia broni z postawy A do postawy B. Dać je sektorowi cywilnemu do dyspozycji i realizacji (bon szkoleniowy? zajęcia dodatkowe? dzień kniei? opcji jest mnóstwo), oszczędzając czas treningowy w jednostce. W ten sposób czas treningowy na jednostce może być w całości przeznaczony na taktykę, pracę zespołową i feedback z testów w formie zawodów strzelecko-taktycznych.
- przestać przeszkadzać w tworzeniu cywilnej bazy szkoleniowej i rozwoju sportów i zajęć proobronnych i pro-odpornościowych. Ilość i dostępność zasobów wojskowych jest niewystarczająca już teraz, o czym świadczy choćby szkolenie strzeleckie prowadzone na cywilnych, komercyjnych strzelnicach.
- przestać blokować użycie sprzętu prywatnego, cywilnego do nauczania, szkolenia i treningu. Nawyki radiokomunikacji można spokojnie budować na baofengach, latać na dronach z marketu, czy też ze zrzutki ogarniać sobie trenażery czy wyposażenie strzelnic.
- certyfikacja, test na wejście, cykliczna kwalifikacja – jak zwał, tak zwał, chodzi o formalny, prosty, obiektywny proces sprawdzenia co dany człowiek sobą reprezentuje w temacie wyszkolenia indywidualnego, a czego trzeba go jeszcze nauczyć. To jest do zrobienia prostą serią testów praktycznych o narastającej złożoności, z równie prostymi i mierzalnymi kryteriami - w cywilu mówimy na to "zawody". Dzięki temu kumaci nie będą przepalali dupogodzin i zasobów po raz setny tłukąc to samo przedszkole strzeleckie, co da więcej czasu i uwagi instruktorów tym mniej kumatym a rokującym. Bez indywidualizacji szkolenia, paradoksalnie, nie da się efektywnie dysponować zasobami podczas szkolenia masowego.
- przegląd przepisów, ich uproszczenie i racjonalizacja, w tym dostosowanie regulaminów do roli i zadań przydzielonych doktryną. Od ładnego maszerowania i asyst na uroczystościach są kompanie reprezentacyjne.
- lepsze zarządzanie zasobami ludzkimi, w tym uelastycznienie zarządzania etatami bez konieczności puszczania wszystkiego przez Warszawę. Pule etatów „zapasowych” czy „nadliczbowych” do dyspozycji dowódców na wszystkich szczeblach tak, żeby nigdy więcej nie było reorganizacji przez wywalenie z dnia na dzień czwartych plutonów bez względu na to, kim są obsadzone i kto co sobą wnosi.
- należy rozdzielić funkcję społeczną (warty, asysty, pokazy, inne występy) od szkolenia stricte bojowego i od funkcji wspierających system zarządzania kryzysowego czy OC. Oczywiście, do tego trzeba rozplanować dodatkowe etaty i rozwiązania systemowe jak np. osobne kontrakty na każdą z tych zabaw, ale bez tego nadal będą absurdalne sytuacje, w których taki na przykład zawodowy pilot cywilny czy inny wysokopłatny cywilny specjalista jedzie szuflować muł popowodziowy albo równo tupać po asfalcie ku uciesze zgromadzonych, na co musi wziąć urlop bezpłatny bo tak stanowią przepisy, po czym MON mu musi wypłacić wyrównanie za utracone przychody. I w efekcie najtańsza siła robocza przyjeżdżająca z ramienia MON potrafi finalnie kosztować naprawdę grube pieniądze, które możnaby zupełnie inaczej spożytkować.
======================================================================
1) te też mogą być, ale na razie jest ich z jednej strony za mało, a z drugiej strony – za dużo.
2) nastrzał karabinków prywatnych jest o rzędy wielkości wyższy, niż służbowych. Cywilni posiadacze nie mają też żadnych oporów przed wskazywaniem wad, proponowaniem ulepszeń, i organizacją sobie akcesoriów after-market wydatnie poprawiających ergonomię i komfort pracy. Te same procesy i cykle rozwojowe konstrukcji w wojsku, powiedzmy, są znacznie wolniejsze.
3) przykład nieracjonalnych kryteriów: ładowanie magazynka na czas pojedynczymi nabojami, podczas gdy standardowo amunicja 5.56x45 jest dostarczana w łódkach nabojowych po 10 z szybkoładowaczem. Rozkładanie broni na czas, obejmujące procedury administracyjne, które przy wykonaniu na czas zostają zredukowane do teatru i markowania, a dodatkowo rozłożenie broni zgodnie z normą na betonie potrafi uszkodzić zespół zamka.
Komentarze
Prześlij komentarz