DEFCON ONE, czyli zawody biegano-strzelane - nowa rzecz, i cieszy
Wiecie co to DEFCON ONE? Mniej ważna definicja to "kodowe oznaczenie najwyższego możliwego stopnia gotowości amerykańskich sił zbrojnych do natychmiastowych, intensywnych działań zbrojnych, w tym z użyciem broni atomowej". Ważniejsza w tej chwili definicja to "zawody taktyczne organizowane przez panów Szymona "Octa" Olszewskiego i Krzysztofa "Ptaka" Ptaka przy wsparciu ekipy z KS KOBE na strzelnicy w Pawłowie". Byłem, przeżyłem, a teraz macie co poczytać sobie do kawki. Po necie powinny już krążyć jakieś fotki i filmiki.
Zaczęło się, jak zwykle, niewinnie - znajomi zrobili pierwszą edycję, mi nie przypasowały wtedy daty, i na fali relacji mojemu FOMO wydawało się dobrym pomysłem szybko zapisać na drugą edycję. Póki jeszcze były miejsca, bo te tradycyjnie, rozeszły się jak ciepłe, świeże bułeczki w pomieszczeniu pełnym ludzi żyjących od dawna na racjach MRI. Tym bardziej, że w sumie blisko, program ciekawy, a opłaty startowe jak na takie zabawy bardzo, bardzo rozsądne.
A ponieważ opłaty były bardzo, bardzo rozsądne, to poszły od razu i... jakoś tak człowiekowi wypadło z głowy, że za trochę więcej jak pół roku zaplanował sobie start w cokolwiek innej formule niż ta, którą się tenże człowiek normalnie zajmuje. Otóż, widzicie, lubię długie spacery po polach i lasach, oglądanie różnych rzeczy przez szkiełka różnych rodzajów, lubię się położyć na trawie do tego oglądania w spokoju, może nawet kocykiem przykryć, i jak trzeba to pyknąć w tarczę raz, a dobrze. No, może parę razy, ale też dobrze.
Formuła Defconu, z kolei, sporo czerpie z nurtu "tactical games" czy nawet "tactical crossfit". O co chodzi, i czemu nie jest to długi spacer z leżeniem na trawie, za chwilę się dowiecie. Przewińmy sobie czas do momentu na miesiąc przed zawodami.
Czyli do momentu, w którym jeden z orgów znienacka zapytał, czy mam maskę p-gaz z działającym filtrem, wystarczy "zwykły" ffp2 lub ffp3. No mam, a czemu? Bo będzie niezbędna na jednym torze, ale gdybym nie miał, to będą udostępniane na miejscu. Uznałem to za silny sygnał, że jednak warto by w końcu przeczytać regulamin i opisy torów, choćby po to, żeby zobaczyć co jeszcze ciekawego będę potrzebował.
No i się zaczęło. Okazało się, że checkbox "heavy" na formularzu rejestracyjnym wcale nie pytał mnie o moją wagę, i że kategoria "heavy" tym się różni, że wszystko będzie biegane i strzelane w plate carrier'ach z obowiązkową wkładką sztywną o określonej wadze minimalnej, i przynajmniej w kaskach. Dobra, zapisałem się, zapłaciłem, wymagane płyty są lżejsze zdecydowanie od plecaczka czy zbroi, a kapusta z sagana najlepsza, jakoś to będzie. No bo co może pójść nie tak?
Potem się okazało, że ilości amunicji oznaczone jako "min. X0" odnoszą się do poszczególnych torów, zero na końcu wcale nie jest literówką, "min." oznacza "jeśli nie chybisz ani jednego strzału, nie będzie żadnej zacinki i nic się nie zgubi ani nie zepsuje", a pytanie "to ile mogę mieć na sobie magazynków" spotkało się z entuzjastyczną odpowiedzą "TAK! WSZYSTKIE!". I tu przestała się sprawdzać metoda wyliczania ile ammo potrzeba, bo "weź co trzeba i na wszelki wypadek jeszcze zapas 100%" dała w efekcie plecak _cięższy_ niż zwykle, w komplecie z dupnym futerałem na rury, saganem na łeb i tym lekkim plate carrier'em na grzbiet. Przemieszczanie się między torami bolało, oj bolało, i z zazdrością patrzyłem na innych zawodników pomykających beztrosko z wózeczkami pełnymi szpeju. W retrospektywie, sprawa jest oczywista - po pierwsze, chodzi się po dobrze przygotowanych ścieżkach na dobrze utrzymanym obiekcie, a nie po bezdrożach. Po drugie, szpeju jest wagowo więcej niż normalnie. Po trzecie, panel tylny plate carrier'a w formie plecaczka ma swoje zalety, ale dobra współpraca z normalnym plecakiem do nich zdecydowanie nie należy. Ciężka sprawa, te płyty.
Nic to. Ogarnąwszy podstawowe zaopatrzenie postanowiłem jednak trochę się przygotować, bo w końcu strzelanie w płytach nie jest rzeczą, którą ćwiczy się na codzień. Sprawdziłem sobie rozłożenie ładownic, podstawową ruchomość i czy płyty mnie przypadkiem nie uduszą, sprawdziłem czy jestem w stanie wszystko znaleźć po kieszeniach i ładownicach, sprawdziłem nawet, czy nie zgubię pasa tak jak na Reconie, żeby nie było przypału. Kardio i tak w miesiąc nie podciągnę w żadnym znaczącym stopniu, wiem jak się spakować, a szczelać przecież umiem, nie dalej jak w zeszłym roku przecież startowałem. O, właśnie, przecież od tamtego czasu zmieniła się lupa na karabinku którego mam używać, i doszło tam takie fajne ustrojstwo ułatwiające życie ważące jedyne ćwierć kilo, to właściwie z tym możnaby pobawić i potwierdzić zero, czyli czy karabinek strzela tam, gdzie myślę że celuję.
Ustrojstwo polega na tym, że zamiast kręcić pierścieniem zoom'u na lunecie, przesuwa się knefel na osadzie karabinka jak nie przymierzając łapą po gryfie gitary czy skrzypiec, a on już sprytnym systemem linek, rolek i zaczepów przestawia powiększenie. W teorii doskonała sprawa do broni klasy sDMR (z englisza "small Designated Marksman Rifle") czy nawet DMR (Designated Marksman Rifle), bo bardzo ułatwia znalezienie celów przy małym powiększeniu i "wjechanie" na nie krzyżem bez konieczności odrywania prawej ręki od sprzętu. W praktyce trochę ryzyko, zwłaszcza jeśli ustrojstwo przyjechało od skośnych braci i cokolwiek trąci chinesium. Ale w końcu to tylko zawody, jeśli się rozpadnie gdzieś na torze po prostu wrócę do bardziej tradycyjnej pracy lupą.
Jako że wszystkie te rozkminki miały miejsce na miesiąc przed zawodami, dla nikogo nie będzie zaskoczeniem, że jak w dobrym montażu treningowym czas na wypad na potwierdzanie zera i pierwszy test całości znalazłem dopiero na dwa dni przed wyjazdem. Smaczku dodała trochę awaria zasilania na strzelnicy, dzięki czemu mogę z całą pewnością stwierdzić, że różnice w oświetleniu nijak nie wpływają na funkcjonalność ustrojstwa, a krzyż celowniczy wyskalowany w MILSach jest radykalnie lepszy od tych skalowanych w minutach kątowych MOA. Otóż, jak już zapaliło się znowu światło, krzyżem w MILSach wystarczy zmierzyć o ile centymetrów dziury na papierze mijają się na 100m z punktem celowania, odklikać tyleż na pokrętłach (ważne - musi być klikane w dobrą stronę, inaczej będzie gorzej), i proces się kończy. Nie trzeba się wozić z przeliczaniem MOA na cale, dystansu na jardy, czy czasu na pacierze żeby dokładnie wiedzieć co do centymetra, gdzie karabinek jest na danej amunicji przystrzelany na 100m.
Wyjechaliśmy 5:50 w niedzielę rano. To jest taki mały paradoks, że im bliżej jest impreza, tym wcześniej trzeba na nią wyjechać, bo przecież wtedy szybciej skończymy i wcześniej wrócimy. Oczywiście, nawet pomimo przerwy na kawę i śniadanie przyjechaliśmy za wcześnie i trochę czasu upłynęło zanim otwarły się podwoje, biuro zawodów udostępniło (planowo, dokładnie o podanym czasie) papiery i odbyło się równie punktualnie uroczyste otwarcie zawodów zakończone zaproszeniem na rozgrzewkę.
Z początku myślałem, że żartują z tą rozgrzewką. Otóż nie żartowali. KOBE na terenie strzelnicy ma doskonale wyposażoną halę z siłownią i nie waha się jej użyć - po 20 minutach "lekkiej" rozgrzewki w szpeju widziałem, że wielu z nas poważnie kwestionuje swoje wybory życiowe. Znaczy, widziałbym, gdyby nie pot zalewający mi oczy wskutek moich wyborów życiowych. A konkretnie jednego, wynikającego z przelotnej myśli "zapiszę się na zawody i potrenuję w wolnej chwili - co może pójść nie tak?".
Otóż, wybraliśmy sobie start w dniu, w którym startowały same harpagony i inni niezniszczalni. W naszym składzie byli na przykład ludzie ze Szkoły Partyzantów, w innych naprawdę dużo twarzy z "taktycznej strony netu", więc niewykluczone, że się gdzieś w kadry z różnych relacji zaplątaliśmy. Mnie można poznać po tym, że mam na sobie z pięć różnych wzorów kamuflażu naraz, bo takie szmatki wpadły mi w ręce bladym świtem po ciemku, żeby nie budzić rodziny w niedzielę...
Pierwszy nasz tor zaczynał się w tempie 100-120, konkretnie uciśnięć klatki piersiowej fantoma w ramach resuscytacji. Oczywiście, z dodatkowymi punktami za prawidłowe wykonanie podejścia i wstępnej diagnostyki, w szczególności za rozbrojenie fantoma z kałacha, co sprawiało zadziwiająco dużo problemów. Może przez bułgarski przedni chwyt, o który się ludziom blokował magazynek. Do ogarnięcia było uciskanie klatki piersiowej przez 3 minuty, oceniane czujnikami pod kątem jakości i tempa, więc nie było zmiłuj. Na szczęście, jak pan Gryzli czegoś nauczy to we łbie zostaje, więc tutaj poszło dobrze. Potem szybciutko po kołatkę w postaci pełnowymiarowego tarana do wyważania drzwi, i w stronę treningowej framugi do "wyważenia". Ale żeby nie było za łatwo, to torem przeszkód z celami do ostrzelania z pistoletu przez okienka po drodze.
Taki taran swoje waży, więc najlepiej cisnąć nim nad przeszkodą, zanim się człowiek zabierze do przechodzenia. Najlepsi od razu jednym rzutem przerzucali cały tor, ale ja postanowiłem nie ryzykować, że mi się gdzieś ten taran porysuje czy połamie, i na spokojnie przerzucałem po jednej przeszkodzie naraz. Drzwi otwarły się po drugim zapukaniu, tarcze w środku były wyraźnie widoczne, zadowolony z siebie zgłosiłem koniec przebiegu i... przypomniałem sobie kto projektował tor.
Otóż, ludzie oko i mózg oszukują się nawzajem, a na końcu wspólnie okłamują nam, drodzy czytelnicy. Aktywne pole widzenia, które oko jest w stanie rejestrować z dużą rozdzielczością, to stożek o kącie około 5 stopni - dlatego czytanie odbywa się liniowo, słowo po słowie, a czytanie szybkie to umiejętność wymagająca treningu i stosunkowo rzadka. Oko, żeby udawać że widzi więcej niż te 5 stopni, wykonuje mimowolne, chaotyczne ruchy "skanując" okolicę poza tym stożkiem, ale natychmiast wraca do tego, co skupia uwagę mózgu tak, żeby dostarczyć jak najwięcej informacji o tym, co mózg uznał za ważne, a resztę pokazać z grubsza, głównie pod kątem sprawdzenia, czy coś się tam nie rusza. To jest początek wizji peryferyjnej, surowe dane z tych losowych rzutów okiem po okolicy.
I teraz wjeżdża mózg, cały w strachu jeszcze z czasów ewolucji na sawannie, i mówi "ok, wiem dużo o tym na co patrzę bo to ważne, a po bokach nic się nie rusza, więc nic nie skacze żeby mnie zeżreć, ergo nic ciekawego tam nie ma". To z kolei jest stożek mniej-więcej 90 stopni, jeśli ktoś nad tym pracuje. To, co widzimy w wizji peryferyjnej w tych 90 stopniach, to _opinia_ mózgu na temat tego, co oko _na odpier#ol_ udaje, że widziało. Logika jest prosta - skupiamy się na rzeczach, które mogą nas zeżreć, które możemy zeżreć, lub... powiedzmy, innych ewolucyjnie przydatnych. A jako żywo, jeszcze nigdy nie było presji ewolucyjnej na to, żeby szare, kartonowe, nieruchome tarcze IDPA przykuwały uwagę, jeśli znajdą się w skrajnym polu widzenia.
Panowie Ocet i Ptaku, osobiście odpowiedzialni za projektowanie torów, doskonale to wiedzą. Wiedzą też, że od pierwszego gwizdka pod dużą presją czasową mózg zawodnika mentalnie wraca na sawannę i radykalnie upraszcza kryteria uznawania rzeczy za ważne i skupiania na nich naszej świadomej uwagi - a świadoma uwaga jest niezbędna w procesie rozpoznawania celów, bo, znowu, jako żywo jeszcze nikomu się nie zdarzyło, żeby nieruchoma, kartonowa tarcza IDPA zrobiła cokolwiek, żeby zwrócić na siebie tąż uwagę. Ale mógłbym przysiąc, że te dwie tarcze, które zostały schowane dokładnie na skraju mojego pola widzenia gdybym się rozejrzał dokładniej z miejsca, w którym kończył się przebieg a których nie ostrzelałem, śmiały się szyderczo.
Trudno, następny tor. Jako, że strzelałem jako ostatni ze składu, wszyscy już dawno poszli i cała ekipa czeka już tylko na mnie z briefingiem. Ja na pusto, więc dwie garści dziewiątki lądują w podczepionej do plate carriera kieszeni o wdzięcznej a obrazowej nazwie "dangler", i będę obsługiwał magazynki oraz słuchał uważnie. Tłumaczenia toru, który ma 100 metrów, około 10 grup celów do ostrzelania z piętnasu różnych miejsc, z nieprzekraczalnym limitem czasu 7 minut, z licznymi przejściami z karabinka na pistolet i z powrotem będę słuchał uważnie, jednocześnie ładując magazynki. Widać już, w którą stronę to zmierza? A jeszcze mam startować jako pierwszy, więc podczas całego briefingu i obchodu toru moja uwaga jest rozproszona.
Mści się to właściwie natychmiast. Siadam za kółkiem wraku symulującego samochód, karabinek w bagażniku. Na sygnał, siedząc za kółkiem, obsługuję 3 tarcze IDPA we wraku na wprost ("zawodnik rozpoczyna ostrzeliwując cele W SAMOCHODZIE X"), wysiadam, lecę do następnych wraków ostrzelać tarcze w samochodach ("... po czym ostrzela cele W OBRĘBIE samochodów Y,Z"). Zupełnie nie zastanawia mnie podniesiona maska jednego z wraków, bo przecież pierwsze cele były "W samochodzie", to mózg wyrwany z sawanny uznał, że kolejna szara tarcza IDPA oznaczona jako do ostrzelania, pistolet", schowana za klapą, poza wrakiem, nie istnieje, bo przecież nie może istnieć. A mijałem ją ze trzy razy. Ale o tym dowiem się za siedem minut, na razie lecę po karabinek i zaczynam dzwonienie na gongu na 100m, przeplatane ogniem do reszty widocznych celów karabinowych.
Bo widzicie, sprytnie to sobie obmyśliłem. Zamiast podbiegać do każdej grupy celów z osobna i strzelać z bliska, walnę wszystko co widać już z samego początku, po czym będę podbiegać do każdej grupy celów z osobna i strzelać z bliska resztę, w ten sposób marnując już na początku czas na dodatkowe, dalekie strzały pod dziwnymi kątami. Plan wyszedł oczywiście w 100%, to znaczy ostatni strzał oddałem 2s po upływie czasu. Prawie dobrze, jak zwykle. Ale tak wam powiem, że źle się czułem z tym, że zostawiam nieostrzelane, widoczne, oznaczone cele za plecami biegnąc środkiem płaskiej, idealnie otwartej przestrzeni.
Aha, tor był zatytułowany "Red impala two lanes over, on my left". Zemściło się zaniedbanie klasyki gatunku., bo przecież cała scena zaczyna się od tego, że jeden cel jest W OBRĘBIE samochodu, ale nie W samochodzie.
Reszta składu walczy dalej, a my idziemy na tory krótkie - konkretnie, 3 tarcze, do ostrzelania od lewej do prawej i z powrotem, sekwencją 1-2-3-4-5, z pistoletu i karabinka. Łatwo, szybko, konkretnie i na czysto, gdyby nie to, że w sekwencji pistoletowej wszedł mi idealny dublet, błyskawicznie, z dobycia, na resecie spustu, czyściutko w alfę. Niestety, wszedł on dokładnie na tej tarczy, do której miałem strzelić najwyżej raz. Procedura 50s i kara 10s za pudło (bo brakło mi ammo na ostatnią tarczę) na torze, który się strzela w czasie około 3-5 sekund, powiedzmy, mocno zachwiała moim wynikiem.
Następny krótki tor, z limitem czasu 3 minuty. Otóż, strzela się z pistoletu raz do gonga, przebiega 10 metrów w bok do następnego stanowiska, strzela też raz, wraca, i od początku. Im więcej trafień tym lepiej, ale pudło oznacza konieczność przebieżki na drugie stanowisko - tylko jeden strzał z jednego miejsca.
Tylko jest jeden haczyk. Tor się robi w masce przeciwgazowej, szczelnej, sprawnej i z wkręconym sprawnym filtrem. No i okazuje się, że przebiegnięcie ćwierć kilometra z groszami w masce, z przerwami na prowadzenie dokładnego ognia z pistoletu, jest całkiem łatwe - przynajmniej przez pierwsze 20 sekund. Potem robi się trochę trudniej. Wiem, bo biegnąc końcówkę, na ostatnim płucku, w pełni przekonany że biegam już sporo ponad te 3 minuty i że na pewno zaszła jakaś awaria, zapytałem "ile jeszcze". No i się okazało, że jestem mniej-więcej w połowie czasu, ale że we mnie wierzą i że dam radę. No to dałem, bo to mili ludzie są.
Ten tor nazywał się "Stinky cardio". W sumie nie wiem czemu, bo zdecydowanie był bardziej beztlenowy, zwłaszcza gdyby ktoś zapomniałby odetkać filtra.
Jako że na najdłuższym torze robota szła planowo, a myśmy mieli jeszcze sporo czasu, to poszliśmy na tor o dźwięcznej nazwie "Hollywood Cinema". Żeby mieć więcej zabawy, zrezygnowaliśmy z oglądania toru i zrobiliśmy go z marszu i na zimno. Tor na myślenie, a konkretnie na pamięć - trzeba było rzucić kostką i wylosować 3 numerki przypisane do trzech symboli - karo, pik, trefl, wejść na przesłoniętą część toru, i ostrzelać cele "odpowiednio". Tor dla średnio ogarniętego szympansa z dobrą pamięcią wzrokową na 12 strzałów i 10 sekund, więc wyrobiłem się na czysto w 40s z pomocą notatek.
W tym momencie byliśmy już za półmetkiem. Zostały nam do zrobienia dwa tory, najdłuższy na 300m oraz strzelbowy, czyli ten z najcięższą amunicją, uparcie noszoną od rana. Jako że na 300m przebieg i reset toru trwały średnio 15min na głowę, z przepustowością 4 zawodników na godzinę, to sobie w międzyczasie skosztowałem steków z grilla KOBE, ziemniaczków, cebulki z cukinią, gofra z dżemem i jakąś masą czekoladową. Zdecydowanie polecam, zwłaszcza stek przepyszny.
Dobra, zjedzone, wypite, jeszcze tylko reszta wpie#dolu i do domu. Tor na osi 300m nosił tytuł "Cleanup". Jako, że oś długa, cele daleko, a kulochwyt jeszcze dalej, bardzo ściśle pilnowano kątów bezpieczeństwa i jakiekolwiek podniesienie lufy ponad kulochwyt na dystansie 300m było piętnowane natychmiastowo i bezlitośnie. Moje pierwsze ostrzeżenie wyłapałem już na pierwszym stanowisku, gdzie z oznaczonych farbą miejsc na koziołku - "tank trapie" trzeba było ostrzelać gongi na jakichś 300 i 250 metrach. Otóż, sztuka komponowania tank-trapa polega na takim doborze długości ramion i wysokości ich połączenia, żeby absolutnie nikomu nie było wygodnie się z nich składać do strzału. Te były zrobione perfekcyjnie, ponieważ jak tylko zacząłem klękać oparłszy karabinek o zadane miejsce, lufa powędrowała w grę w kąty skwitowane sędziowskim gniewnym pomrukiem. Coś tam nawet trafiłem, lecę dalej, drugi tank trap, potem przesłona z wskazanymi otworami których należy użyć i zaczyna się walka. Okazuje się, że przypięcie panelu tylnego w postaci plecaczka do plate carrier'a było błędem. Owszem, z takim zestawem wyglądałem znacznie lepiej niż z samym plate carrier'em, ale okazało się, że wymuszone postawy przy przesłonach 9-hole zostały tak policzone, żeby plecaczek spychał mi ka-ka-kask głęboko na oczy uniemożliwiając nie tylko celowanie, ale w ogóle zobaczenie celów. O jakimkolwiek klasycznym składzie do strzału też można było zapomnieć, więc wszystko, co weszło z tych przesłon, weszło przede wszystkim fuksem, na przekoszeniu, czy wręcz na karabinku położonym na boku. A że dzień był dobry, weszło całkiem sporo, bo z przesłon strzelało się gongi już na bardziej typowym dla amunicji .223 dystansie. Znaczy, jakichś najwyżej 200 metrów...
Dobra, część karabinowa zamknięta, karabinek szybko rozładowany i sprawdzony bo czas leci, kurcgalopkiem do celów pistoletowych do killhose'a. Dystans taki, że właściwie wszystko ogarniam w ruchu i na samym wdrukowanym składzie oburącz, celowanie przez przyrządy to strata czasu, a trzeba się spieszyć - gdzieś w tym killhous'ie jest kod do znalezienia i zapamiętania, który będzie potrzebny na przedostatniej prostej. Błyskawicznie czyszczę wszystkie cele, docieram do ostatniego pomieszczenia, a tu same białe ściany i żadnych cyferek... Po chwili konsternacji spędzonej na rozładowaniu i sprawdzeniu pistoletu nadchodzi olśnienie - znowu leciałem szukając przede wszystkim tarcz IDPA do ostrzelania, więc pewnie kod jest gdzieś wcześniej - no i był, jak byk, na wieku beczki którą ominąłem nie poświęciwszy jej drugiego spojrzenia. Dobra, 6 cyferek mamy, łatwe do zapamiętania ponieważ jest to jeden z takich kodów które powinny pojawiać się tylko na systemach testowych i w miejscach, które chcesz żeby losowi ludzie byli w stanie otworzyć od pierwszego zgadnięcia. Została mi jakaś może minuta czasu, karabin pusty na plecach, pistolet pusty w kaburze, kod mam - zostaje jakieś 100 metrów sprintu z przeszkodami do faktycznego panic room'u otwieranego tylko tym kodem i do reszty zadania.
Bo musicie wiedzieć, że jeden ze sponsorów imprezy postawił faktyczny, metalowy, przenośny magazyn broni spełniający wszystkie normy i w ogóle, i mogący spokojnie dublować jako faktyczny panic room. Metalowe ściany chyba na centymetr grube, zamek kodowy też opancerzony, drzwi przesuwne cały ten kram i full wypas. A w środku cztery folderki na dokumenty ze zdjęciami, i karteczką "zdrajca" w jednym z nich. Plan był dobry - przeglądam na szybko papiery w pierwszym folderze, potem w drugim, i najwyżej w trzecim, bo jeśli nie znajdę to będę wiedział że "celem" jest jedyne zdjęcie, którego nie rozpoznam, bo było w folderze ostatnim. Oczywiście, trafił mi się wariant najbardziej czasochłonny, bo karteczka była w folderze trzecim - ale znalazłem. Sprint z powrotem, żeby oddać ostatni strzał na torze do zidentyfikowanego celu, i... na metr od stanowiska skończył mi się czas. To ta walka z kaskiem i lunetą w dziwnych pozycjach, no bo przecież nie kardio, bieganie czy zacinka z szukaniem kodu w niewłaściwym "pokoju". Ale i na to mam już sposób na zaś, mianowicie kask należy podeprzeć lewym kciukiem za przednią krawędź, lewą dłoń zaprzeć o wierzch lunety, zignorować chwilowe samoprzyduszenie się paskiem kasku i po prostu trafiać. Następnym razem zdążę i może nawet trafię.
Z tego co mówili sędziowie, znalazłem się w bezpiecznej większości jakichś 90-95% zawodników, którym skończył się czas na tym torze. Ci, którzy strzelali starannie, nie kończyli killhouse'a. Ci, którzy szybko biegali, nie ogarniali przeszukania folderów albo mieli takie tętno, że nie trafiali ostatniego strzału. Ot, takie Kobayashi Maru 300M.
Ostatni tor robiliśmy już kameralnie, bo delikatnie kropiło, a myśmy byli właściwie ostatnią ekipą jeszcze strzelającą. Plan był prosty - mieć na sobie tyle śrutu i slugów, żeby strzelbę dokarmiać wedle potrzeb, co trzeba dostrzelić z pistoletu, nie pomylić nabojów (niebieskie do niebieskich blach, białe do czerwonej blachy, małe metalowe do papieru) i nie wyłapać dyskwalifikacji w ostatnich minutach. I ten plan był bardzo dobry, odporny na zakłócenia, nie wymagający skomplikowanego liczenia, i nawet częściowo ćwiczony - tylko nie brał pod uwagę dwu detali.
Detal pierwszy - bandolet z nabojami śrutowymi, nie ograniczający ruchów jeśli noszony na normalne ubranie, w zetknięciu z płytami balistycznymi w plate carrierze z plecaczkiem stał się bardzo twarzowym i dość luźnym, ale jednak chokerem.
Detal drugi - ze względu na rygorystycznie pilnowane, wąskie kąty bezpieczeństwa w pionie, wszystkie normalne i wygodne doładowania pompki stały się talonem na dyskwalifikację, sztuk jedna. Zostały tylko te czasochłonne, wymagające albo zrotowania strzelby z kolbą pod pachą, albo w ogóle zwieszenia jej lufą w dół i zrotowania. Do tego częste i wielokrotne przejścia na pistolet i z powrotem, z odwieszaniem strzelby na pas, i skończyło się tak jak zwykle - biegałem z pustą strzelbą, i doładowywałem tylko tyle konkretnego rodzaju, ile potrzebowałem natychmiast. I właściwie zadziałało - trafiłem wszystkie blachy śrutem, ostatnią wprawdzie równo z końcem gwizdka na koniec czasu. Wszystkie blachy breneką też trafiłem, poza jedną, którą trzeba było jakoś obsłużyć leżąc przez niską dziurę w przesłonie. Kask odmówił współpracy i postanowił zająć się osłanianiem oczu aż do linii wąsa... . Nawet te blachy breneką, które trzeba było ostrzelać z lewej ręki trafiłem. No i oczywiście wszystkie tarcze IDPA trafiłem. Wszystkie, poza jedną, wciśniętą w jedyny martwy kąt na całym torze, a konkretnie położoną na workach z piaskiem zaraz w rogu za niskim murkiem, dokładnie pod nogami strzelca. Jak już może wspominałem, panowie Ocet i Ptaku doskonale wiedzą, jak ukryć tarczę centralnie w polu widzenia zawodnika. I ta tarcza też się śmiała, też szyderczo.
Podsumowując - bardzo ciekawe tory, przemyślana organizacja, steki, multum sponsorów i jakiś gift dla każdego sklasyfikowanego zdecydowanie na plus, imprezę należy śledzić i można spokojnie polecić. Impreza powinna mieć podtytuł "niewidzialne tarcze", albo "now you see me, now you don't", bo cele-pułapki były na każdym długim torze. Tory kładące mocny nacisk na run-and-gun, gdzie stricte taktyczne ostrzeliwanie celów w kolejności ich wykrycia niespecjalnie miało rację bytu, zwłaszcza przy ścisłych limitach czasowych na przebieg. Po prostu nie było czasu na cyzelowanie. a każdy jeden z nas wystrzelał ilości ammo ilościowo porównywalne z tymi, które kompania lekkiej piechoty czasami przepala w miesiąc*. Szpej nie zawiódł, aczkolwiek panel tylny w formie plecaczka ma swoje miejsce w bardzo wąskiej niszy noszenia rzeczy dla kogoś innego z zespołu, a ka-ka-kask jest do wymiany na jakiś porządniejszy, z sensownie regulowanym systemem nośnym, bo tak. Nie sprawdził się też nawyk z innych zawodów, nakazujący noszenie wszystkiego na sobie od początku do końca - jak wspomniałem z zazdrością patrzyliśmy na zawodników ciągnących za sobą wózki ze sprzętem, a potem wpadliśmy na to, że przecież część masy można było spokojnie trzymać w samochodzie na terenie zamkniętym i ogrodzonym. Potem, znaczy w dobę po powrocie.
A ustrojstwo do płynnego zmieniania powiększenia lunety lewą ręką bez odrywania jej od karabinka, które roboczo nazwałem "skrzypkami" sprawdziło się doskonale - nie popsuło się, pozwoliło urwać ładnych parę sekund przy odległych celach wymagających wkręcenia się na większy zoom bez utraty orientacji i zmiany postawy, i na karabinku pełniącym funkcję sDMR zostanie u mnie póki się nie rozpadnie. Kiedy się rozpadnie, to ogarnę sobie następne, wytrzymalsze, może nawet z prawdziwego metalu a nie z chinesium.
------------------------
*) regulamin zawodów podaje minimalną wymaganą liczbę strzałów: 250 szt 9mm, 130 szt .223, 30 szt śrutu i 10 brenek, czyli razem 420. Dodajemy 15% na poprawki czy dostrzelanie błędów, i wychodzi 483 szt. Kompania lekkiej piechoty ćwiczy na rotacjach raz w miesiącu, powiedzmy że obecnych jest 80 żołnierzy - po 20 z każdego plutonu, czyli dużo. Wychodzi troszkę ponad 6 szt na głowę, czyli wystarczająco do zrealizowania na przykład obowiązkowego strzelania wartowniczego. Nie czepiajmy się tego, że wojsko nie używa strzelb, a pistolet na etacie mają tylko nieliczni.
Komentarze
Prześlij komentarz