Co ma wisieć, nie poleci, czyli taniec na linach

Jako, że nie samą koleją i fejsem człowiek żyje, a od jakiegoś czasu nie przekraczałem swoich ograniczeń, nie wychodziłem ze strefy komfortu, nie podejmowałem nowych wyzwań - słowem, nie zrobiłem nic głupiego a spektakularnego - wybrałem się ze Znajomą Ekipą na trzydniowy kurs Mountain Infantry Tactics prowadzony przez Red Point. Znaczy, pojechaliśmy się nauczyć jak nie zginąć od razu idąc przez skałki z podwójnym szpejem - tym dymiącym i tym brzęczącym. Bardzo fajny temat, łączący na raz dwie rzeczy, które już z osobna wymagają niepodzielnej uwagi i pełnej koncentracji.

Dzień 1:

Ponieważ mam silną potrzebę dowiadywania się rzeczy zanim staną się oczywiste, i rozeznania w terenie zanim się w nim zacznie coś dziać, na wskazanym miejscu byłem wcześniej. Dużo wcześniej. Pogłoski o tym, że po prostu pomyliłem godzinę rozpoczęcia i przyturlałem się o 4h za wcześnie, pomijam pełnym wyższości milczeniem. Ogarnąłem sobie w międzyczasie kluczowe punkty1) okolicy, zabezpieczyłem bazę noclegową2), obadałem bezpośrednie otoczenie ośrodka (jak się potem okazało trochę na wyrost), i generalnie doczekałem się przyjazdu Ekipy, prowadzących ze sprzętem i pozostałych kursantów.

Red Point nie marnuje czasu. Przywitanie płynnie przeszło w briefing, briefing zmienił się w pierwsze tematy zanim się spostrzegłem, i już byliśmy w uprzężach, kaskach, oszpejowani i ćwiczyliśmy zapinanie się rolką zjazdową do liny. Nic to, myślę sobie, będzie przerwa to się przebiorę z "cywilek" w których przyjechałem w wygodny strój roboczy, specjalnie przywieziony. A na razie działamy. I pyk, zanim się połapałem, już zasuwam po drabince na platformę na wysokości prawie drugiego piętra, wpięty profesjonalnie monitorem w linę asekuracyjną, gdybym jednak dał radę z tą drabinką się jakoś rozstać. W kasku, na wypadek, gdyby coś komuś odpadło. Pobrzękując lonżami, którymi będę się wpinał w asekurację na platformie, gdyby moje wygodne butki postanowiły sprawdzić, czy nie są łyżwami.

Bo musicie wiedzieć, że praca z linami polega głównie na tym, żeby się nie zaplątać - tak dosłownie, jak i we łbie. To są zwodniczo proste kroki do wykonania w odpowiedniej, zwodniczo logicznej kolejności. Na początek na polecenia instruktora, potem pod bezpośrednim nadzorem instruktora, potem pod nadzorem, a na końcu - samodzielnie, ale z asekuracją przyrządami. Wręcz niesamowite, jak bardzo skupia uwagę człowieka świadomość, że za chwilę zawiśnie na własnoręcznie przygotowanej asekuracji...

No i zjeżdżamy na tych rolkach, asekurując się monitorami na drugiej linie. Najpierw luzem w powietrzu, gdzie okazuje się, że środek ciężkości nie poddaje się żadnym naciskom, i że jak się go ma tak jak ja, to trzeba się napracować torsem żeby się nie wyhuśtać poza poziom. Potem na krótszej z dwu ścianek, gdzie okazuje się, że akurat w tym temacie "odrobina luzu" jednak utrudnia życie na początku, i że warto cały luz z liny wybrać, zanim się człowiek zabierze za wychylanie za krawędź. A potem na dłuższej ze ścianek.

Bo to nie chodzi o to, że się jakoś specjalnie boję wysokości. Nic z tych rzeczy. Po prostu bardzo, ale to bardzo, wręcz śmiertelnie jestem uczulony na koncepcję nagłej jej utraty, w szczególności połączonej z nagłym i całkowitym zatrzymaniem na poziomie gruntu. A na wyższą ściankę trzeba było wyleźć po drabince speleo, czyli takiej linowej tylko maciupkiej - co już samo w sobie jest pewnym wyzwaniem. Potem trzeba było siąść okrakiem na krawędzi, jakieś dobre sześć metrów nad żwirkiem, w miejscu, z którego doskonale było widać dołek wykopany cokolwiek na uboczu, ale o wymiarach sugerujących trwałą zdolność do pozbywania się pomyłek. Potem trzeba było przepiąć pierwszą lonżę na tę mniej przyjazną stronę ścianki, następnie drugą, upewnić się że obie są tam gdzie powinny i tak jak powinny. Potem, i był to pierwszy najtrudniejszy moment, trzeba było zejść z krawędzi na tę mniej przyjazną stronę pionowej, sześciometrowej ścianki śliskiej od lekkiej mżawki, i wisząc na tych lonżach wpiąć najpierw monitor w linę asekuracyjną, a potem - rolkę w linę zjazdową, wybrać cały luz jaki się dało, zablokować rolkę, sprawdzić monitor, sprawdzić blok na rolce, odpowiedzieć na uprzejme zapytania co tak długo, jakoś podciągnąć się do punktu wpięcia lonży, odpiąć je po kolei, zawisnąć tylko na zablokowanej rolce żarliwie polecając się wszystkim mocom a szczególnie monitorowi na linie asekuracyjnej, zdjąć blok z rolki i zjechać możliwie z gracją na sam dół, o ile to możliwe nie lądując na tyłku tylko na stopach.
Pikuś.

I jeszcze raz, i jeszcze raz, aż nie byliśmy w stanie zrobić tego źle, i wymagaliśmy dodatkowych zachęt tylko z rzadka. No bo to przecież normalne, że jak człowiek czeka na swoją kolej wysoko, wysoko nad ziemią, i ma za dużo czasu na zastanawianie się, to spod skupienia na procedurach i urządzeniach potrafią się każdemu przebić dwa zupełnie naturalne i jednocześnie niepotrzebne pytania: "co ja tutaj właściwie robię?" i "JAK wysoko?!". Z okazjonalnym, pełnym żałości "na ch#j mi to było...". Musieliśmy to wszystko mieć bardzo wyraźnie wypisane na twarzach, bo za każdym razem kiedy komuś włączał się tryb awaryjny, w pobliżu był instruktor spokojnie, rzeczowo, delikatnie acz stanowczo przypominający, co już udało się zrobić, dlaczego ten następny krok to właściwie to samo, i co krok po kroku teraz należy zrobić dalej. Do mnie osobiście najbardziej trafiła porada "Nie kombinuj, teraz spokojnie", kiedy wisząc na jednej ręce próbowałem po raz trzeci odpiąć upartą lonżę, którą z własnej głupoty zapiąłem odwrotnie. A przynajmniej tak mi się wydawało, dopóki się nie uspokoiłem i nie przestałem kombinować ;-)

Potem jeszcze dowiedzieliśmy się, jak się trawersuje różne takie kamienie mniej lub bardziej chwytne rękami i nogami, twórczo rozlokowane po przygotowanym płocie, mając do dyspozycji dwie lonże. Wydawało się to dość logiczne i łatwe za pierwszym przejściem, za drugim było już zabawniej, a potem doszło do mnie, że robimy to dziś na lekko, bez plecaczków i bez rur.

Właśnie, plecaczki. Okazuje się, że ubranie plecaczka normalnie na plecy przesuwa środek ciężkości, kto by pomyślał. Tak samo jak i zapięcie się w cały szpej taktyczny, zwłaszcza ten powyżej pasa, a w szczególności ten powyżej pasa uprzęży. Z tak przesuniętym środkiem ciężkości Pani Grawitacja znacznie bardziej stanowczo domaga się posłuchu. Można sobie z tym poradzić na przykład wbijając wszystko, co nie będzie niezbędnie potrzebne na linie do plecaczka, który następnie na maksymalnie skróconych szelkach, taśmą i karabińczykiem dopniemy sobie do uprzęży tak, żeby malowniczo acz niegroźnie sobie dyndał. W tej konfiguracji też sobie pozjeżdżaliśmy.

Wisienką pierwszego dnia było zjechanie do połowy ścianki, zatrzymanie się w miejscu, i przećwiczenie składania się z karabinka na lewo, prawo i do tyłu. Z naciskiem na te mniej wygodne, a bardziej pouczające kierunki, bez wydziwiania albo i z przekładką. Najważniejsze okazało się pamiętanie, z której strony głowy ma się pas nośny, żeby przypadkiem nie odłożyć karabinka bardzo szybko i bardzo głośno na ziemię.

Z ciekawostek sprzętowych, jeden z pozostałych kursantów miał karabinek Steyr AUG z malezyjskiego demobilu, rozbudowany o biegówkę Strike Eagle z Vortexa. Bardzo ciekawa konstrukcja, aczkolwiek nietypowa, o mało uniwersalnym manualu, i bez żadnych możliwości regulacji czy to długości kolby, czy to choćby szczątkowej regulowanej baki. W efekcie znalezienie okiem osi lunety i eyebox'a, zwłaszcza przy dużym powiększeniu, stanowiło pewne wyzwanie - tym bardziej że te biegówki nie mają żadnej regulacji paralaksy, i ostrość obrazu na dalszych dystansach gdzie te powiększenia są przydatniejsze i tak jest pewnym problemem. Znaczy, osobiście taki setup do mnie nie przemawia od strony praktycznej - ale wyglądał kozacko. No i miał pełne 20 cali lufy w pakiecie, z którego w klasycznym układzie da się wycisnąć tylko jakieś dwanaście, a to robi różnicę.

W każdym razie, przetrwaliśmy pierwszy dzień i zjechaliśmy na nocleg. Dawno tak nie gratulowałem sobie przenikliwości i dobrego planowania, jak pod ciepłym prysznicem i w drodze do suchego łóżka w ogrzewanym, zadaszonym pomieszczeniu, z perspektywą gotowego śniadania podstawionego właściwie pod nos, i z deszczem nieszkodliwie spływającym po drugiej stronie szyby.

Dzień 2:

Po hotelowym śniadanku, ubrani już w pełni "roboczo", z nakolannikami i nałokietnikami jeśli tylko ktoś miał3), przemieściliśmy się na część ogniową kursu. Znaczy, zaczęliśmy od strzelania sprawdzającego, czy wszyscy ogarniają swój szpej w stopniu wystarczającym, żeby nie zgubić się na tak "typowych" komplikatorach, jak wiszenie na linie na kruchej skale, w lekkiej mżawce, ładnych parę metrów nad ostrymi kamerdolcami, głową prawie w dół. Potem zjechaliśmy po parę razy, zapoznając się ze skałą, i ta część dnia przebiegła bez jakichś wartych wzmianki wydarzeń - ponieważ dobrze ogarnialiśmy dzień wcześniej ćwiczenia przygotowujące, nie było ani zacinek, ani niespodzianek.

Niespodzianki i zacinki zaczęły się przy strzelaniu. Okazuje się, że jeśli niedbale przesmarowanego AR'ka trzymać za luźno na przekładce, to generują się bardzo ładne double-feedy. Bierze się to stąd, że sprężyna powrotna nie ma się o co dobrze oprzeć, przez co zamek spowalniany już przez niedosmarowanie nie wykonuje pełnego cyklu i nie jest w stanie czysto przeładować. Taki double feed da się usuwać na dwa sposoby - na szybko (rozrzucając naboje po okolicy, co generalnie jest nieuprzejme jeśli tych naboi nie jesteśmy w stanie potem wszystkich znaleźć i wyzbierać), albo tak, żeby niczego nie pogubić. Ja po pierwszym szukaniu naboju w rumowisku i piargu zdecydowałem się usuwać dalsze zacinki metodą szkocko-krakowską, bez marnowania czasu i amunicji ;-)

Równie zabawne okazało się zmienianie magazynków. Czasy wymian normalnie wykręcane na płaskim nijak się mają do czasu, który trzeba spędzić na ogarnianiu magów wisząc na linie, jeśli tylko nie chcemy sprawdzić odporności plasticzanych magów na upadki. No ale da się. Da się też trafiać w miarę powtarzalnie, jak się człowiek skupi, uspokoi, przestanie zajmować liną i skałą, i przypomni sobie, jak się celuje i strzela. Da się nawet przejść z karabinka na pistolet, ale generalnie konsensus był taki, że jeśli człowiek musi do czegoś niebezpiecznego strzelać wisząc na linie w połowie skały, to znaczy, że coś poszło bardzo, ale to bardzo nie tak. I że najlepiej, jeśli tematem taktycznie zajmą się kumple, którzy nie są przywiązani ("już" bądź "jeszcze") liną do dupnych kamieni.

Ostatni zajazd zjeżdżaliśmy z podwieszonymi plecaczkami, strzelając z zatrzymania z pistoletu. Warto sprawdzić, czy blokada kabury działa, i czy na pewno zaskoczyła - podwieszony plecaczek jednak zmienia rozkład masy i obciążeń na uprzęży, i może skutkować przesunięciami szpeju względem siebie. 

Na koniec zrobiliśmy jeszcze strzelanie z quada, z krótkich zatrzymań, współpracując z kierowcą. Z ważniejszych rzeczy, zwłaszcza z krótszymi lufami należy uważać na urządzenia wylotowe, żeby trzymać je możliwie z dala od kierowcy. Kierowca musi też umieć się ułożyć na quadzie tak, żeby pomagać - kto pamięta miniserial "Wataha", ten widział i wie o co chodzi. Fajna sprawa takie strzelania z lekkich pojazdów, mocno niedoceniana. Ale to trzeba zobaczyć, umieć, umieć zrobić, i umieć wytłumaczyć, nie ma co się rozpisywać.

Dzień zamknęliśmy powrotem na wieżę wysokościową i szlifowaniem zjazdów z plecakami i szpejem, wspinaniem po drabince speleo tak, żeby się w nią nie zawinąć, okazją do zjazdu na szybkiej linie który okazał się znacznie łatwiejszy niż sobie wyobrażałem, oraz trawersowaniem tej samej trasy po płocie - tylko już z plecakami. I to był ostatni kamyk, który przekonał mnie, że jak zwykle mam zdecydowanie za ciężki plecak, i muszę coś z tym zrobić żeby nie paść pod ciężarem własnej głupoty ostatniego dnia.

Bo ostatniego dnia mieliśmy do zrobienia trasę pieszo, ze szpejem, po koordynatach MGRS i markerach wyznaczających ścieżkę w terenie, całą ekipą,  możliwie w sensownym czasie. Zatem, w plecaku zostały tylko te rzeczy których nie wypadało zostawić bez opieki. Notatnik, żarcie, kuchenka, multitool, termos, światło, całe EDC i inne przydasie - sio. Zostało, oprócz szpeju niezostawialnego z przyczyn innych, pół litra wody, tabliczka czekolady i kurtka postojówka, gołe minimum wystarczające do przetrwania tych paru godzin terenu i jesiennej wilgoci. I dobrze zrobiłem.

Dzień 3:

Po dotarciu na miejsce, zbiórce i krótkiej odprawie łapiemy za plecaczki i zasuwamy wózkami na punkt startowy. Wysypujemy się z wózków, widzę jak się co bardziej doświadczonym kursantom włącza nieodparta chęć jak najszybszego zniknięcia z drogi, ale najpierw trzeba powyjaśniać co i jak. Dostajemy serię koordynatów MGRS, informację jak wyglądają markery wyznaczające ścieżkę przejścia (mały prostokąt czarnego plastiku, zupełnie przypadkiem będący workiem na śmieci) i gdzie ich się spodziewać (u podstaw pni nisko, albo powyżej linii wzroku), ekipa się samoorganizuje ze szperaczem i nawigatorem z przodu, i w końcu schodzimy z asfaltu, który już powoli zaczyna drażnić ekspozycją. Ja ląduję jako zamykający, i będę zbierał markery usuwając oznakowanie trasy. Właściwie, to powinien markery zbierać przedostatni, a zamykający powinien go kontrolować, ale jest jak jest - mnie skontrolują instruktorzy. Robota niby fajna, bo jest okazja się zatrzymać, ale to mieszane błogosławieństwo - potem trzeba nadganiać, a na punkt programu wchodzi się na samym końcu i z marszu trzeba kminić.

Jak na przykład na pierwszym rejonie skalnym, gdzie trzeba się szybciutko doszpejować do zjazdu, wyciągając z plecaka i dobrze przypinając monitorek, rolkę i lonże, i szpejując prawidłowo plecaczek do siebie do zjazdu. Widać pewną nerwowość, kiedy ludzie pierwszy raz podchodzą do żywej skały z liną w garści, ale procedury po to są, żeby mimo nerwów było bezpiecznie - jedziemy po kolei, ktoś się buja, ktoś się lekko zamota, ale instruktorzy pilnują, motywują, ogarniają i po kolei lądujemy bezpiecznie na dole. Krótki przestój w oczekiwaniu na resztę ekipy, króciutka zajawka o pakowaniu lin i ubezpieczeniu przydatnym na dole, żeby raz, nie stać z łepetynami zadartymi w gotowości do wyłapywania spadających kamieni, a  dwa, nie stać w miejscu, a którym wszyscy są ładnie widoczni. Tu oczywiście za dokładnie się przepakowuję do marszu chowając szpej zjazdowy, i spędzam nerwowe 5 minut szukając karabińczyka z taśmą. Który oczywiście jest dokładnie tam, gdzie go schowałem żeby się nie stracił, w ostatnim miejscu do którego się w plecaku zagląda. Nauczka - takie rzeczy należy spinać w jeden kłąb, a nie kombinować z kieszonkami.

Idziemy dalej, a tu mały zonk - instruktorzy stoją sobie z boku i z uśmiechem patrzą, jak to coraz bardziej nie ma markera tam, gdzie próbujemy go znaleźć. Bo następny marker powinien być wykrywalny z okolicy poprzedniego, choćby dlatego, że ma wskazać kierunek marszu. Delikatna sugestia, że takie skanowanie okolicy w poszukiwaniu markera warto sobie wspomóc optyką i optoelektroniką, jakoś niespecjalnie na początku pomaga - aż przychodzi błysk zrozumienia. Otóż, większość z nas ma na szpeju niezjazdowym jakieś szkiełko - ale tylko ja mam powiększalnik właściwie pod ręką, bo reszta ma swój szpej pokitrany po plecakach i popakowany do zjazdów. Dodawszy w końcu dwa do dwóch, znajduję następny marker po drugiej stronie niespecjalnie upierdliwego do przekroczenia jaru, nienachalnie wystający spod paru listków. Wiadomo, ma być pod górę w obie strony ;-)

Widać też różne techniki poruszania się przez zarośla na stoku. "Na dzika", "na krechę", "ślizgiem bocznym", moje ulubione "dupoślizgiem bez trzymanki", ale też trawersem, bez stawania na śliskie pnie i korzenie, z minimalnym trzęsieniem poszyciem - generalnie tak, jak to powinno być robione JakbyCo. Bo w lesie uwagę przyciąga przede wszystkim ruch - im szybszy, gwałtowniejszy, nietypowy, tym bardziej. A uwagi najlepiej na siebie nie zwracać bez dobrych powodów, zwłaszcza w marszu.

Jak się ma zjeżdżać w dół, to trzeba się najpierw wydrapać na górę, co też zrobiliśmy. Drugi zjazd był po malowniczo porośniętej mchem, kilkunastometrowej ścianie - i poszło już sprawniej, bo i też pierwsza nerwowość już się wypaliła. Po zjeździe pozwijaliśmy liny, i w miarę raźno a dyskretnie ruszyliśmy czarnym szlakiem, przez rezerwat na następne skałki. Po w miarę równym i suchym, za to mijając okazjonalnych, cokolwiek zdziwionych turystów, i uprzejmie acz krótko odpowiadając na mniej i bardziej inteligentne pytania.

I tak doszliśmy do kolejnych skałek, które tym razem należało pokonać trawersując po linach poręczowych, z króciutkimi zjazdami i z narastającym spadkiem po jednej stronie. Tak się przynajmniej mi wydawało, póki nie dotarliśmy do znacznie, znacznie bardziej otwartego miejsca. Tak w pionie, jak i w poziomie. Widok był zapierający dech w piersiach, do tego stopnia, że wolałem się skupić na linie, szpeju i trochę upierdliwym wiaterku, niż sprawdzać, po jakiej dawce tego widoku mój mózg postanowi, że najlepsze szanse przetrwania mamy przykleiwszy się do punktu asekuracyjnego całym ciałem, najlepiej z głośnym płaczem. W przedszkolu działało zawsze, ale tutaj byłoby jednak trochę przeciwskuteczne. Metodą "ani kroku w tył, bo to pod górę" i "tylko do przodu, czyli wzdłuż liny", przepinając przyrządy najstaranniej jak umiem i sprawdzając każdy ruch dwa razy, a w najciekawszych miejscach przełączając się z wewnętrznego monologu na zewnętrzną checklistę mruczaną4) dotarłem na dół jako ostatni z ekipy. Ponieważ wszyscy inni już zdążyli się przepakować i odpocząć, miałem okazję przećwiczyć i pakowanie się w marszu, i podbiegi na nadal zaszczytnym i odpowiedzialnym miejscu zamykającego. A ponieważ oddaliśmy sporo wysokości, którą trzeba było teraz odzyskać, mój mózg miał co innego do roboty niż rozpamiętywanie widoków i podmuchów - i w sumie chyba dobrze.

Kiedy doturlaliśmy się pod zamek Kamieniec, ta rozsądniejsza część ekipy została u stóp ostatniej skały do zrobienia, słusznie przewidując jutrzejsze skutki w postaci zakwasów mięśni, których istnienia normalnie człowiek nie jest świadomy. Ja osobiście, wiedząc dokładnie jak będzie mój poranek wyglądał niezależnie od tego, czy tę skałę zrobię czy odpuszczę, potrzebowałem tylko zachęty w postaci "zostaw graty na dole, popilnują" i "wchodzimy od boku poręczówką, a nie na wprost małpką" - i miałem okazję znaleźć się na paru fotkach. Widok znowu był spektakularny, i to w każdą stronę, więc tym razem dla odmiany zjechałem jako jeden z pierwszych. Trzeba było tylko przejść nad granią, jak pierwszego dnia, w połowie wysokości skały nie zamotać się przepinając się na drugi zestaw lin (jak drugiego dnia), i dojechać do ziemi na idealnie wymierzonej linie, mijając po drodze jeden pień. Piękna sprawa, piękna podwójnie, bo kończąca zabawę mocnym akcentem, który pozbierał w kupę wszystko, czego się nauczyłem przez te 3 dni.

Podsumowanie:

Jeśli ktokolwiek myśli poważnie o linowych zestawach ucieczkowych, przeprowadzaniu siebie z ekipą przez trudny pionowo teren, czy jakiejkolwiek innej robocie "na poważnie" z linami i grzmiącymi kijami w tle, kurs taki jak Mountain Infantry Tactics i inne linowe u Red Point'ów jest nieoceniony, bezcenny i nie do zastąpienia. Ścianka ścianką, wspinaczka - wspinaczką, ale tak jak i ze strzelaniem statycznym, jest ogromna ilość dodatkowych tematów które warto mieć rozkminione żeby sensownie przejść od warunków laboratoryjnego izolowania technik do taktyki i prawdziwego świata.

Następnym planem jest się jakoś wkręcić do nich na breaching ;-)

Epilog

Zakwasy, tradycyjnie, schodziły parę dni. Właściwie, zgodnie z harmonogramem i procedurami, ręce nad głowę byłem w stanie znowu podnieść już trzeciego dnia.

---------------------

1) McDonald's, jako że z różnych przyczyn byłem na diecie miękkiej, bezbarwnej i bezsmakowej. 

2) Pierwotny plan nocowania pod chmurką mocno stracił na uroku, kiedy przejrzałem program i porównałem z prognozami pogody. Poza tym, polecona noclegownia okazała się bardzo miłą, czysta, spokojna, w sensownej cenie i bardzo dyskretna dzięki oswojeniu z tematem, co ma jednak duże znaczenie jeśli człowiek tacha ze sobą dziwne torby i wraca po zmroku upierdzielony błotem. 

3) Wnioski wyciągnięte z dnia pierwszego. Ludzkie kolana nie są równie dobrze dostosowane do stykania się z twardymi powierzchniami, jak obute stopy. "Czekoladki" to przebój sezonu.

4) Checklista mruczana polega na tym, że sobie werbalizujesz zadania i kolejne kroki procedury, czyli w uproszczeniu gadasz do siebie licząc na to, że jak zaczniesz wygadywać bzdury to ktoś się połapie i zainterweniuje.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Lekka Piechota LPXI, czyli jak do tego doszło - nie wiemy, ale udało się.

Primer - jak sobie łatwo ogarnąć nieuczciwą przewagę na ew. szkolenia wojskowe

Delta Recon Squad, czyli czy ktoś widział snajperów?