Recon SAR - zemsta OPFORu, czyli jak zawody tupano-strzelane podnoszą poprzeczkę.

    Siedzę sobie przy własnym biureczku na własnym foteliku, przyjmuję płyny przez rurkę, rozhermetyzowane stopy łagodnie powiewają na wietrze. Chłonę sobie zen płynący szerokim strumieniem ze skatowanych mięśni, delikatnie synkopujący ze swędzeniem miejsc, gdzie warstwa repelenta okazała się za cienka, spłynęła z różnymi płynami, lub po prostu okupowanych przez komary które nie dostały notki, że mają unikać tej konkretnej chemii. Pralka rzęzi i krztusi się drugim cyklem.
Bujam sobie w ręku plastikowy nieśmiertelnik, zupełnie calutki tak jak go dostałem w pakiecie startowym dwa dni wcześniej1)

Możliwe, że zastanawiacie się, jak się tu znalazłem.

    Otóż, w zeszłym roku byłem na takich zawodach, które nazywają się Recon Squad, są organizowane przez GTS Brass i przyjaciół, i mają formułę taktyczno-strzelecką. Bardzo się tym przejmowałem, trenowałem, uczyłem, miesiąc pakowałem, ważyłem, rozpakowywałem i przepakowywałem, kombinowaliśmy w zespole co by tu jeszcze usprawnić, porzucić, przećwiczyć czy zrobić lepiej, z całkiem niezłym efektem – nie padliśmy, nie odpadliśmy, i nie byliśmy zupełnie ostatni. Jako że strzelec ponoć jest jak wino – z wiekiem coraz lepszy, i ponieważ teraz jestem o rok lepszy od zeszłorocznej wersji, uznałem, że tym razem podejdę do sprawy zupełnie odwrotnie. Wiecie, naukowo, żeby zbiór pomiarów był możliwie szeroki, żeby wnioski budować na jakiejś statystycznie istotnej próbce,  te sprawy. 2)

    Krótko mówiąc, opi##rdalałem się haniebnie właściwie do ostatniego dnia. Ostatniego dnia zgarnąłem w dwa plecaki co mi w ręce wpadło na podstawie zeszłorocznej listy pozmienianej na widzimisia, wrzuciłem do wózka razem z wagą żeby ostatecznie przepakować się zespołem na miejscu i pojechaliśmy w tym samym składzie na drugą edycję. W końcu, co może pójść nie tak – wiemy co było w zeszłym roku, rozpykaliśmy sobie w głowach wszystko zeszłoroczne zadania co najmniej po razie i wiemy, jak je sobie tym razem opędzimy na 110%, zastąpiliśmy część optoelektroniki dronem Bzyczkiem, a te wszystkie dodatkowe informacje od orgów to tylko takie straszenie i wkręt fabularny, przecież tego nie da się zrobić na żywo. No bo kto normalny 3) wpuści bandę randomów z ulicy, z bronią i amunicją i diabli wiedzą czym jeszcze, w wodę po pachy i każe przekraczać przypadkowe jezioro w bród. Albo kto normalny zmieni znacząco rozkład punktów kontrolnych i zadaniowych, skoro poprzednie miejscówki były całkowicie i zupełnie wystarczające.

    Ale te przepiękne, genialne i zupełnie zakręcone dranie od Recon Squadu jednak nie blefowały. Oj, nie blefowały ani trochę. Ale po kolei.

    Cztery godziny jazdy później jesteśmy już na strzelnicy, na podanych koordynatach. Parę samochodów, grill, ludzie, jakaś muzyka, ale coś tu trochę nie gra – jacyś ludzie przez telefon z wypiekami na twarzy opowiadają, jakie to fajne tu karabiny są, co się nimi tak klik-klak robi jak na filmach, inni ludzie głośno dyskutują o jakimś, powiedzmy, Ziutku który nie mógł przyjechać i będzie żałował, właściwie nikt nie ma na sobie brudnozielonobrązowych szmatek – no jakby nie ten tłum. Wybieramy strategicznie miejsce, tak żeby było na skraju, ale żeby nie wyglądało że się separujemy, i w tym momencie udaje się nam namierzyć jeszcze dwa dwuosobowe składy podobnie czające się na obrzeżach imprezy. Bingo – ci zupełnie przypadkowo dryfujący po co ciemniejszych zakamarkach to „nasi”, a impreza jest jakimś zlotem integracyjnym ludzi cokolwiek spoza bajki, zupełnie niepowiązanym.

    Rozłożenie namiotu i „baza” na miejscu są doskonałym pomysłem – jak tylko „plemię taktyczne” się rozpoznało wzajemnie, mogliśmy już zupełnie normalnie wspólnie pomilczeć, komunikować półsłówkami i równoważnikami zdań i generalnie zająć każdy sobą, bez prób wtopienia się w coraz weselszą grupkę imprezowiczów. Jako, że robiło się powoli ciemno a nie do końca było jasne, jak długo impreza utrzyma tempo ani jaki obierze kierunek, postanowiliśmy na wszelki wypadek spać na karabinach i plecakach. Dla klimatu, powiedzmy.

    Opędziliśmy zespołowo kolację, ja liofilizaty w ramach eksperymentu (tak, te zeszłoroczne), partner bardziej tradycyjnie, bo puszkę  odgrzaną na palniku. To jest jeden z wielu plusów rozłożenia się z bazą – można spokojnie odpalić kuchenkę, z pełną świadomością, że nie będzie trzeba jej potem ze sobą targać, można spać na macie samopompującej, która jednak swoje waży, ogólnie rzecz biorąc można sobie podarować odrobinę luksusu, który trudno jednak uzyskać żyjąc wyłącznie z tym, co jest w plecaku targanym na grzbiecie i spakowanym na 36h plus strzelanie. Jeszcze tylko ostatni check-in telefoniczny, dać znać rodzinie że jesteśmy już na miejscu i że następny kontakt za 48h, dowiedzieć się gdzie są pozostałe znajome teamy (jeden w hotelu, a drugi w lesie, jak się potem okazało – dosłownie), i w kimę.

    I tu jest drugi plus bazy i noclegu już na miejscu – o godzinie siódmej już naturalnie byliśmy na nogach, bo żaden budzik nigdy nie obudzi cię tak skutecznie, jak ten jeden kamień, który jeszcze wieczorem wcale nie wystawał z ziemi dokładnie pod twoim biodrem. Żeby było śmieszniej, zegarek od fitnesu twierdził, że był to mój najlepszy sen od naprawdę dłuższego czasu. Może dlatego, że impreza wygasła jeszcze przed północą.

    Półtorej godziny do oficjalnego rozpoczęcia zawodów, więc kuchenka, śniadanko (liofilizaty plus stoperan profilaktycznie) popite wodą, i lecimy z ostatecznym przeglądem i pakowaniem. Mini-biwak (pałatka plus swagman roll) – no, może się przydać, w nocy pogodynka odgraża się temperaturą poniżej +10, a i brak deszczu wcale nie jest zupełnie pewny. Pyk, plus +750g. Ale busolę możemy zostawić – to całe 50 gramów, a obiecane zadania nawigacyjne pewnie łatwiej będzie nam obskoczyć na kompasie płytkowym – bo przecież nie będą mieli jak wygenerować tyle różnych wariantów brania azymutu, żeby dać zajęcie wszystkim prawie 40 drużynom. No i płytka jest lżejsza o parę gramów. Tak samo, uczciwego żarcia nie mam po co brać – kuchenka zostaje na bazie, wystarczą żele energetyczne, żele izotoniczne, i ćwierć kilo czekoladowych M&M’sów. Może też wpadnie znienacka jakaś racja czy catering, tak jak w zeszłym roku. Wyciora na wszelki wypadek nie ma po co brać, bo waży, ale każdy miał po 6 pełnych magów z .223 Rem, plus porównywalny nadmiar 9x19 Para ponad wymagane minimum – wprawdzie w zeszłym roku przywieźliśmy sporo ammo z powrotem, ale w tym może być przecież inaczej, i może zaistnieć potrzeba prowadzenia ognia zaporowego tak, żeby w 40 minut pozbyć się ponad 600 pestek z czterech luf. Znaczy, oddawać zespołem strzał częściej niż co 4 sekundy, bez przerwy, przez bite 40 minut. Zostawimy jeden z dwu multitooli (450g), ale zawinę drona w worek wodoszczelny (250g), a karabin – w pokrowiec w wiecznie modnym kamuflażu MAPA (350g). Uważny czytelnik zapewne widzi już pewien trend w moich decyzjach szpejowych;-) Też pewnie bym go zobaczył, gdybym raczył poświęcił wcześniej choć trochę czasu na ważenie szpeju i przemyślenie konfiguracji.

    Zauważyła go też waga sprężynowa – o ile partner zachował zdrowy rozsądek i zamknął się z plecakiem jakoś tak w 16kg, o tyle wędkarska waga na widok mojego plecaczka powiedziała tylko „o kurw..ping”. Okazuje się, że jeśli wskazówka na takiej wadze robi cały obrót i kawałek, zatrzymując się gwałtownie na „1”, po czym nie da się jej wytarować na 0, to wcale nie oznacza to, że plecak waży 21kg. Oznacza to, że chińska waga po znacznym przeciążeniu nadaje się do wyrzucenia, a plecak powinien zostać zredukowany o połowę. Niestety, nie był to jeszcze ten moment, w którym rzeczywistość przebiła się przez opary samozadowolenia, ale nie uprzedzajmy, flashbacki będą potem.

    Dobra, lecimy. Docierają kolejne teamy, robi się ludno i gwarno, kawa pachnie. Odnajduje się zespół, który nocował w lesie, bo nawigacja podprowadziła go na obiekt z drugiej strony, Dociera zespół z hotelu, bardziej wymęczony od nas. Pobieramy pakiety startowe, witamy znajomych, kątem oka podglądamy konfiguracje nieznajomych (w tym sezonie modne są lufy 10’’ i kolimatory z powiększalnikiem), i w końcu pada hasło „odprawa i do transportu”. Na razie musicie wiedzieć, że ostrzeżono nas o patrolach OPFOR za dnia oraz w nocy w „strefie granicznej”, które jak kogoś złapią to połamią mu… nieśmiertelnik wydany w pakiecie startowym. Razem z dodatkową informacją, że jak już nie będzie co łamać, to będą robić fotki portretowe celem późniejszego wycenienia w karnych minutach, z odpowiednim narzutem ;-)

    Załapaliśmy się na pierwszy rzut, i wkrada się pewna nerwowość – hej, przecież jedziemy w zupełnie inne miejsce niż zeszłym razem. No ale jest nas w końcu jakieś 40 zespołów, trzeba to jakoś rozrzucić w czasoprzestrzeni, żeby nie zakorkować punktów zadaniowych, tak to sobie tłumaczymy – ale czuć pewien taki niepokój, cokolwiek narastający razem z kilometrami. Bo wiemy, że każdy z tych kilometrów z naddatkiem trzeba będzie przetuptać pracowicie z powrotem.

    Już około 12:00 wypuszczono nas na trasę, uzbrojonych w listę punktów dziennych, listę punktów nocnych, wraz z materiałami „wywiadu” zawierającymi fotki „jeńców” i dodatkowych punktów kontrolnych, mapę, oraz ogólną przybliżoną rozpiskę środków przeciwnika 4). Ruszamy równym, acz oszczędnym tempem 5-6km/h, prosto na pierwszy znacznik P1 i dalej, na C1, na plażę i przeprawę wodną.

    Wychodzimy z lasu na punkt, a tam okazuje się znowu, że info od organizatorów nie zawierało ani grama blefu, za to parę, powiedzmy, brytyjskich niedomówień. Po pierwsze, jezioro na brzegu którego stoimy, to nie scenografia – naprawdę będziemy je przekraczać. No, może nie przekraczać, bo luźno wzmiankowana „woda do klaty, góra do szyi, bez stresu” nie uwzględniała pozostałych jakichś 350cm, dzielących stopy od dna w najgłębszym miejscu. I że w sumie nie wiadomo, jak szerokie jest to najgłębsze miejsce, bo przecież jak od dna jest więcej niż 175cm, to tak naprawdę nie ma już różnicy - a brzegi opadają bardzo szybko w tych podłużnych, wąskich a długich jeziorkach. Nie, nie ma dyspensy dla niepływających, pływających inaczej, czy pływających niepraktykujących  – dostają piankę i kapok tak samo jak każdy, tylko proszę się zgłosić i ustalić sobie w grupie kolejność tonięcia, żeby się asekurujący z kajaka/pontonu ratownik ustawił z odpowiedniej strony. Dalsze pytania? Brak? No to heja, do kąpielówek, szpej i ciuchy do do worków5), tam są pianki i kapoki, podchodzimy do zadania po dwa zespoły na tratwę.

    Tak wam powiem, że jeśli wasz plecak zapakowany na 36h lekkiego działania, z karabinkiem i ubraniem nie mieszczą się bez wystawania do stulitrowego dupnego wora na śmieci, to jest to silna wskazówka, że prawdopodobnie macie ze sobą za dużo szpeju. Nazwijmy to flagą numer dwa, bo pierwszą było to, że waga coś się popsuła. Trudno, za późno na przepakowanie, a zdecydowanie za wcześnie na wyrzucanie.

    Mili ludzie z którymi mieliśmy dzielić tratwę, po męsku przyjęli info, że radzę sobie z wodą doskonale, póki napotykam ją w ilościach nieprzekraczających przeciętnej pojemności wanny. Ze zrozumieniem przyjęli sugestię ratownika asekurującego, żeby tego typa co ubrał piankę tył na przód 6) przyczepić najlepiej z tyłu tratwy, na najbardziej wystającym narożniku. Poczułem się zobowiązany, żeby odwdzięczyć się przez możliwie najbardziej produktywne kopanie wody tak, jak wtedy, kiedy ludzie próbujący uczyć mnie pływania krzyczeli najmniej, i postanowiłem również nie wpełzać w panice na tratwę, tylko czekać aż asekurujący ratownik się połapie, że silnik numer cztery odpadł od tratwy.

    Czy wspominałem już o konstrukcji tratw do przeprawy? Bardzo łebski pomysł. Dwie europalety zbite razem, parę 20-litrowych (chyba) plastikowych baniaczków przytentegesowanych od spodu tak, że całość unosi się jakieś 10cm nad powierzchnią wody, i megastabilna tratwa gotowa. Znaczy, megastabilna, dopóki nie nawrzuca się na nią szpeju noszonego przez trzy osoby, nie wspominając o dwu (!) stulitrowych worach zapchanych w różnym stopniu szpejem „silnika numer cztery”. Łapiemy całą stertę dostępną liną, ale nie budzi to ani naszego, ani orgowego zaufania. Nikomu nie uśmiecha się ewentualne nurkowanie na oślep, więc dokładamy bojkę w postaci baniaczka na lince – a jakże, do mojego karabinka najpierw, ponieważ jako najcięższy i leżący na wierzchu sterty w charakterze krokwi jest najbardziej prawdopodobnym kandydatem do zanurzenia. A ponieważ nadal wygląda to powiedzmy średnio, dostajemy jeszcze siatkę zabezpieczającą, i dopiero teraz widzę po twarzy ratownika, że prawdopodobieństwo nurkowania po cudzy szpej numerowany zmalało do akceptowalnych wartości. Z początkowych 10cm „wolnej burty” zostały w tym momencie jakieś średnio dwa, plus-minus dwa. Dobra, ruszamy.

    Pianka do nurkowania w połączeniu z kapokiem ma tę ciekawą właściwość, że człowiek wypływa na powierzchnię i nie tonie, jeśli tylko nie przeszkadza za bardzo. Woda jest w sam raz, ale uczucie podczas zalewania pianki ubranej tył na przód jest jedyne w swoim rodzaju, bo z jednej strony wnętrza stawów są mocno opięte i właściwie suche, ale za to z drugiej dosłownie strony robią się delikatne pęcherze pełne wody. Na przykład, na podbrzuszu, tam gdzie wypada dupa pianki noszonej normalnie. Następnym razem będę wiedział.

    Płyniemy już jakieś trzy dni, mamy równe i ładne tempo, tratwa płynie prosto przed siebie, kiedy zaczynam czuć się wystarczająco pewnie żeby przestać wbijać wzrok w białe kłykcie zaciśnięte na desce palety. Rzucam okiem za siebie, i zrobiliśmy imponujące cztery długości tratwy od miejsca, w którym zgubiłem dno. Wliczając cały fragment, na którym można było faktycznie brodzić i pchać tratwę, jesteśmy  jakieś sześć długości tratwy od brzegu. Pyk, łatwo poszło jeszcze tylko jakieś 130 metrów. A ponieważ wiem, że w takich sytuacjach największym problemem ludzi na tratwie jest woda pitna, jestem zupełnie spokojny – sprawdziłem już parę razy, woda w jeziorze nie jest słona i nadaje się do picia. So far, so good.

    Jakoś tak w drugiej połowie wpadamy grupowo na pomysł, żeby zmienić trochę taktykę. Mianowicie, silniki od 1 do 3  będą pracować w krótkich odpaleniach, nadając tratwie wstępne przyspieszenie, a silnik numer 4 będzie pracował marszowo, starając się jak najwolniej wytracać prędkość tak rozpędzonej tratwy. Kiedy prędkość tratwy spadnie poniżej oczekiwanej, silniki 1-3 ją sobie dogonią i powtórzę manewr, i tak do skutku. Pomijając pierwszą próbę, w której silnik nr 4 trochę poniosło i w ostatniej fazie obróciło nogami pod tratwę, zadziałało to całkiem zgrabnie, bo przed zmrokiem dotarliśmy do właściwej plaży i zaczęliśmy rozpakowywać ładunek.

    Przebraliśmy się w suchą bieliznę (normalnie, nie nawiązując kontaktu wzrokowego), zasypaliśmy buty znowu zasypką, stopy zasmarowaliśmy sudokremem. Mam tylko nadzieję, że się fotografowie zachowają przy selekcji zdjęć, bo musiało wyglądać to przezabawnie, prawie jak zeszłoroczne usuwanie kleszczy z okolic tyłka. Wartościowa lekcja, przekraczanie własnych ograniczeń, niezapomniane doświadczenie jedyne w swoim rodzaju, bardzo dziękuję, wiele się nauczyłem, nigdy więcej w miarę możliwości ;-)

    Patrzę na zegarek, Przeprawa zajęła nam godzinę i kwadrans, z czego płynęliśmy jakieś 15 minut. Resztę przepaliliśmy na przygotowanie się i rozpakowanie po drugiej stronie. Mamy zrobione jakieś 4 km od punktu startu, zostało jeszcze około 30 i cała reszta zadań. Dumnie powiewając mokrymi gaciami przyczepionymi do plecaka ruszamy dalej. No bo najtrudniejsze mamy już z głowy, nie?

    No więc nie, nawet nie zaczęliśmy na poważnie maszerować. Trzy punkty kontrolne dalej jest zadanie zorganizowane przez Difou, ekipę od protraktorów, map, nawigacji i magii okręgów pełnych cyfr. Najpierw wykonujemy ostrożne podejście cokolwiek od boku, bo nie uśmiecha się nam chaszczowanie przełajem kilkudziesięciu metrów żeby dostać się do czegoś, co może być bagnem. Potem, mając w pamięci info o patrolach OPFOR, na widok samochodu zaparkowanego na polanie jakieś 150m od nas dopada nas paranoja, i zaczynamy się zastanawiać, czy to punkt zadaniowy (koordynaty się właściwie raczej prawie zgadzają), czy honeypot na naiwnych. Bzyczek wystawia łepek i pyta, czy to już – nie Bzyczku, jeszcze nie, oszczędzaj baterie. Patrzymy w termo – no świeci maska, ale auto stoi w pełnym słońcu, więc cholera wie. Patrzymy monokularem, w opto – no zza gałęzi wystają jakieś dwa ludziki obok auta, tak jak pokazywało termo, ale w paśmie widzialnym wychodzi, że po prostu stoją, bez czajówy. Ponieważ przez ładnych parę minut nic ciekawego się nie dzieje, ukradkiem podchodzimy bliżej, i bliżej, i bliżej, i okazuje się, że zmarnowaliśmy tak z kwadrans. Punkt zadaniowy jest punktem zadaniowym, a widoczne początkowo ludziki to zespół czekający na swoją kolej. Inne zespoły czekają sobie w cieniu, w trawie i za załomem krawędzi lasu – co byśmy zobaczyli od razu, gdybyśmy jednak poszli na przestrzał. No nic, ale przynajmniej podeszliśmy do punktu bezpiecznie, zaczynając od dokładnego a dyskretnego rozpoznania z jakichś 100-150 metrów, czyli spoza dystansu skutecznego… umownego pościgu.

    W życiu trzeba mieć fantazję. Zespół z Difou mają nie tylko fantazję, ale także ogromną wiedzę i nie wahają się ich razem użyć. Zadanie nawigacyjne rozpięli dosłownie gwoździami na piaszczystej, sporej polanie tak, żeby dało się puścić naraz parę zespołów. Zadanie pozornie proste – ot, dostajesz azymut i odległość, idź i w promieniu dwu metrów będzie przyszpilona karteczka. Przepisz z niej sobie dwie literki, idź na drugi azymut i zadaną odległość, tam będzie karteczka z dwoma cyferkami. Wróć na początek, pochwal się literkami i cyferkami, i włala, zadanie zrobione, możesz lecieć dalej. Proste? Proste, ale dalmierz został w domu, kompas płytkowy miał podziałkę co 2 stopnie, drugi azymut był podany w milsach NATO, a margines błędu 2 metry na dystansie 60 metrów oznacza dokładność kątową do, zgadliście, nieco powyżej 1 stopnia. No ale trzeba sobie radzić.

    Pierwszy azymut to 128 stopni, dystans 62 kroki. Ponieważ nie policzyłem sobie w głowie, jakiej dokładności potrzebuję, obrany charakterystyczny punkt krajobrazu jakoś tak wyszedł, że najbliższe karteczki były o ładne kilkanaście metrów gdzie indziej. Za to z dystansem było idealnie – parokrok (lewa-prawa) w moim przypadku średnio wynosi prawie dokładnie 150cm, czyli 4 razy po dziesięć parokroków, jeszcze jeden i tyle. Ok, nic tu nie ma, trochę dziwne – czy na pewno jestem w dobrym miejscu? Biorę namiar odwrotny (308 stopni – trochę szkoda, że urządzeniem które pokazuje północ prawdziwą, nie magnetyczną – bo znowu rozjazd o 5 stopni, o którym zapomniałem) na miejsce startu – niby się zgadza, plus-minus 10 stopni czyli jakieś cztery-sześć metrów. Dzwonki alarmowe wzięły sobie wolne, i nie zajarzyłem7), że jestem znacznie poza zadanym marginesem, czyli prawie dosłownie w przysłowiowym lesie. Za to wpadam na genialny inaczej pomysł - zobaczmy co jest na końcu drugiego azymutu, o 12 metrów stąd – przełączę sobie na nawigacji miary kątowe na milsy NATO (czyli 6400 prawie-że-miliradianów na kąt pełny, w odróżnieniu od „starych” milsów, których było 6000 grubo-ciosanych-ponad-miliradianów 8) ), pokręcę dla złapania namiaru, przejdę mniej-więcej 8 parokroków i powinno coś być w okolicy. No i była karteczka, zadowoleni wracamy dostać drugi zestaw, a tu zgrzycik. Pan prowadzący pyta o cyferki, bo karteczka z literkami miała być na końcu pierwszego azymutu, a nie po obu. Trzeba było słuchać ze zrozumieniem, a nie tylko kiwać głową i potem kombinować cuda na kiju na środku łączki. W ramach bonusu na drugie podejście dostajemy uczciwą busolę, bo nadal jakoś nie pokojarzyłem prostego faktu, że skoro nawigacja bierze namiar w milsach, to w stopniach też raczej da radę wyświetlić, a przełączenie między północą mapową a magnetyczną to kwestia jednego kliknięcia w ustawieniach. Drugie podejście kończy się jeszcze większym połowicznym sukcesem, wracamy z prawidłowymi literkami i cyferkami, i w nagrodę dostajemy koordynaty na następny punkt zadaniowy C3. Były cały czas za przednią szybą auta, które tak intensywnie obserwowaliśmy w termo i zupełnie olaliśmy w paśmie widzialnym.

    Czuję pewien niesmak i niedosyt, jako samozwańczy ekspierd od nawigacji w teamie. Dało się to zrobić znacznie sprawniej i lepiej, gdybym tylko wcześniej ogarnął do pionu cały sprzęt jaki ze sobą tachamy,  gdybym nie miał burdelu w konfiguracjach polegającego ma mieszaniu północy magnetycznej z prawdziwą, i gdybym nie poskąpił paru dosłownie gramów na lepsze narzędzie. Albo gdybym pomyślał i policzył podstawowe sprawy przed wzięciem się za wykonanie.  Kompas płytkowy jest fajny do pracy z mapą, ale w terenie busola jednak bije go na głowę w braniu dokładnych namiarów. Zje#ałem, i kosztowało nas to jednak sporo punktów.

    Czuję go nadal, ale cóż, człowiek się uczy całe życie, a i tak głupi umiera. Live and learn, teraz już wiem więcej. Acha, Bzyczek ma taki myk, że podaje azymut na siebie w stopniach i odległość od punktu startu. Może i nieortodoksyjne, ale za to twórcze – i wcale nie trzeba od razu startować.

    Chaszczujemy kawałek na skróty, co nam o dziwo oszczędza jakiś kwadrans. Mijamy ekipy idące w przeciwnym kierunku, dopiero na zadanie nawigacyjne, a których nie kojarzymy z punktu startowego, a to znaczy, że pewnie dogonił nas już drugi rzut, mimo że nadal drałujemy bardzo uczciwym tempem około 5km/h – owszem, tam, gdzie ścieżka nie jest jedynie halucynacją nawigacji, ale zawsze. A skoro dogania nas drugi rzut, to warto się jednak streszczać, zanim „szybcy i wściekli” razem z „peselkami jeszcze pachnącymi fabryką” zakorkują punkty zadaniowe, wbijając na nie w zbyt małych odstępach czasowych i cyzelując czasochłonne detale. A punkty w rozpisce są jeszcze dwa – obserwacja na C3, na której spodziewamy się jednak spędzić sporo czasu na podejściu i gapieniu się w szkiełka, i punkt, nomen-omen C4, na którym spodziewamy się medycznej rozpierduchy. Po drodze przypominamy sobie o jeszcze jednym punkcie kontrolnym, który wypadałoby sobie odbić, na szczęście nie trzeba się do niego jakoś bardzo wracać i można go właściwie prawie po drodze obskoczyć, zgodnie z zasadą że punkty niezadaniowe można sobie odbijać wedle fantazji w kolejności dowolnej, ograniczonej tylko tym, że w poniedziałek wypadałoby jednak być w pracy.

    Podchodzimy sobie zatem do punktu C3 leśną może nie leśną autostradą, ale przynajmniej leśną ekspresówką. Po bokach fajne krzory, takie akurat, żeby w nie myknąć i zniknąć już po paru krokach – ale też minipolanki, po których dałoby się śmigać jako te rusałki, gdyby nie szpej. Widoczność jak okiem sięgnąć, do przodu w cholerę, aż do tego jasnego punktu wyraźnie odcinającego się od ściany las… Stop. Jeszcze raz. Ścieżka, jest. Las, jest. Koordynaty, są, ale jeszcze zdrowy kawałek dalej. Coś jasnego, świecące się jak cholera na tle lasu, centralnie na ścieżce podejścia do zadania opisanego „nawiąż kontakt i przeprowadź obserwację wrogiego obozu” – no, cholera, jest i nie chce zniknąć. Czas na optykę. Jasny punkt okazuje się koszulą dużego gościa z chestrigiem i krótkofalówką, stojącego w szalenie charakterystycznej pozie „co wy, debile, k#rwa wyrabiacie”, wiecie, tej z rękami oartymi o biodra i lekko przekrzywioną głową. A że patrzy centralnie w naszą stronę, razem z dwoma innymi zielonymi ludzikami nienachalnie zalegającymi wyczekując po obu stronach ścieżki między nami a punktem zadaniowym, a zza zakrętu za nami powoli wyłania się następna para bez kijków, co jednak budzi pewne skojarzenia z patrolem OPFORu, to wbijamy w krzory na naradę i rachunek sumienia. Bzyczek wychyla znowu łepek, pyta z nadzieją czy to już – nie Bzyczku, jeszcze nie, jak tu cię wypuścimy, to z punktu wszyscy w okolicy będą wiedzieć, gdzie jesteśmy.

    No bo tak. Z jednej strony, chłop stoi prawie na podanych koordynatach, tak na oko. Prawie. Z drugiej stron, stoi akurat tam, gdzie las robi się trochę większy i gęstszy, cokolwiek w cieniu, czyli niezbyt zapraszająco. Z trzeciej, pewnie stoi tu już od ładnych paru godzin, więc sami pewnie byśmy stali w cieniu. Z czwartej, wygląda na lekko poirytowanego, ale z piątej, pewnie też bym był poirytowany użerając się solo z kolejnymi zespołami. Z szóstej, ludki zalegające po jego bokach nie wyglądają jak zasadzka, ale z siódmej, najprostszym sposobem złapania teamu jest pozwolić mu podejść na bezczela, przywitać się i grzecznie poprosić o nieśmiertelnik. Z ósmej, dwójka idąca za nami właśnie mija nasze krzaczory, ma naszywki zawodników, i już na pewno będzie w kolejce na zadanie przed nami, jest już po 16tej i czas trochę zaczyna gonić, a do przetuptania jeszcze sporo. Opcje są dwie – chaszczować pewnie z pół godziny-godzinę skrycie, podejść jakoś od boku i się lepiej zorientować w krajobrazie, albo jednak najpierw skrócić dystans na chama ścieżką i jakby co, wrzucić wsteczny. Wybieramy tę mniej ostrożną, ale szybszą. I bardzo dobrze wybieramy, bo gość okazuje się jednoosobową obsadą punktu kontaktu, ludzie po bokach okazują się teamem oczekującym na swoją kolej, a głębiej wzdłuż ścieżki znajdujemy jeszcze parę takich kompletów oczekujących – między innymi nasze nieocenione silniki 1 i 2 z tratwy, które będą wchodziły na punkt zaraz przed nami, i zaprzyjaźniony team też z Hajduków. Znaczy, nie odstajemy na razie tempem przejścia za bardzo.

    Miło płynie czas na luźnych pogawędkach, słoneczko nie napie#dala bo zalegamy na ściółce, przez drzewa widać nieopodal jezioro, więc człowiek w naturalny sposób dryfuje sobie w drzemkę. Owszem, tempo jest niespieszne, ale co jakiś czas z krzaków naprzeciwko jednak wyłania się ekipa, zabiera orga na stronę, gawędzi chwilę przez radio i znika, więc wystarczy cierpliwie poczekać na swoją kolej. Na przykład, drzemiąc, żując jakieś żelki, czy popijając wodę z camelbacka. Czy też decydując się skoczyć na stronę, bo potem może być trudniej.

    No więc idę sobie na stronę, między drzewa tak, żeby zachować minimum kultury i ździebko prywatności, wybieram sobie higieniczną a dyskretną miejscówkę, sięgam do rozporka i nawiązuję kontakt wzrokowy z gościem w brudnoburych szmatkach udekorowanych roślinnością liściastą w lasku ewidentnie bardziej iglastym i karabinkiem w rękach. Zgrzycik – co dalej? Udać, że nie widziałem i kontynuować? Zabrać łapy od rozporka przed, czy po zerwaniu kontaktu wzrokowego? Pochwalić maskowanie? „Dzień dobry” może powiem, to zazwyczaj działa… Tak, to dobry plan. Powiem "dzień dobry" i uśmiechnę się przyjaźnie, ale najpierw starannie zabiorę łapy gdzieś z dala od rozporka.

    Okazało się, że jego ekipa wybrała opcję skrytego podejścia i czaiła się od pół godziny jakieś 30 metrów od miejsca, gdzie zalegała sobie kolejka, nie mogąc zdecydować, czy patrzy na zadany obóz wojskowy, czy jeszcze najpierw musi nawiązać kontakt. Pokazałem im palcem człowieka w jasnej koszuli jako obowiązkowy kontakt, pogratulowałem doskonałego skrytego podejścia aż do miejsca w którym nawiązał im się kontakt ze mną, poczekałem aż odejdą wystarczająco daleko i wróciłem do pierwotnych czynności. Ale jakby nie listki na kapeluszu i białka oczu, to bym prawie gościowi naszczał metaforycznie na buty, taki dobry jest skubaniec. Też kiedyś tak będę umiał, jak już urosnę.

    Dobra, nasza kolej, briefing brzmi mniej-więcej tak: „pójdziecie jakieś 70 metrów w tamtą stronę, a dalej się zapytacie – ale nie wyłaźcie przed drogę ani na boki za taśmę, ślepić wolno tylko z wyznaczonego boxa”. Tupamy, zrzucamy mandżury jeszcze w wygodnym miejscu, dalej bierzemy tylko optoelektronikę i narzutkę do maskowania, bo już widać, że drona nie ma jak wypuścić z zadanego boxa – Bzyczek tylko wychylił łepek, popatrzył na gałęzie, popatrzył z wyrzutem na nas i schował się z powrotem. Skradam się pracowicie z tą narzutką, po czym dociera do mnie prosty fakt – „obóz” jest po drugiej stronie jeziora na skraju lasu na odkrytym brzegu, i jeśli ja nie mam czystej linii wzroku do nich przez te parę metrów krzorów, szuwary i wodę, to tym bardziej oni nie mają do mnie, nawet z termo. No to prowadzimy obserwację, starając się nie deptać po innych teamach w boxie 9). Powiem wam, że to jest strasznie dziwne uczucie patrzeć przez lunetę na (pustym, sprawdzonym komisyjnie, oflagowanym) karabinku na ludzi z bronią. Bardzo dziwne. Bo z jednej strony na powiększeniu x8 bardzo wyraźnie widać, co mają w łapach i te sylwetki jakoś tak automatycznie centrują się na znaku celowniczym, a z drugiej strony jednak obraz jest za słaby, żeby zapamiętać szczegóły w stopniu pozwalającym na późniejsze dokładne rozpoznanie na fotografii, co jak nam uczciwie powiedziano na odprawie, będzie potrzebne na strzelaniach. Nic, partnerowi idzie zdecydowanie lepiej z monokularem x16 – znajduje dwu uzbrojonych, zlicza wszystkich innych, oznacza ich sobie literkami zgodnie z tym, co mają na koszulkach i w łapkach, znajduje granatnik rewolwerowy i km luzem bez obsługi, zapisuje sobie markę pojazdu – cały zestaw, full service. Ja tylko kręcę się po boxie i szukam, czy skądś nie ma lepszego widoku, ale jest marnie. Jak to dobrze, że ja mam tylko na strzelaniu trafić to, co mi każe… I wtedy z prawej strony w kadr ludziki w koszulkach z literami wprowadzają dodatkowego, z workiem na głowie. O, myślę sobie, pewnie nasz „jeniec”. „Strażnicy” uprzejmie sadzają „jeńca” przy miejscu na ognisko , w samym środku kadru, i dramatycznym gestem zrywają mu z głowy worek. Kamera, najazd, muzyka wbija crescendo, i … nic się nie zgadza ze zdjęciami które dostaliśmy. „Jeniec” ma dużo bujniejszą i dłuższą czuprynę, niż porucznik Whyme na naszym zdjęciu. Nie ma też ani grama szpakowatej brody majora Lovemore, co widać nawet w mojej lupce. Nic tu po nas, więcej nic nie wyczarujemy z naszej optyki – pod tarp nie ma jak zajrzeć, bo szkiełka nie są wystarczająco jasne, wózek jest ewidentnie pusty, nadal nikt nie tyka km'u, ludzie w żółtych kamizelkach są wyraźnie już trochę znudzeni (tak ci po naszej stronie pilnujący żebyśmy nie wysypali się z pudełka, jak i ci po drugiej stronie lornetkujący pilnie naszą stronę w poszukiwaniu czegokolwiek, co by zdradzało którąkolwiek pozycję obserwacyjną). Zawijamy się po niespełna 20 minutach, ostrożnie, żeby nie deptać po innych teamach w boxie, i idziemy nadać przez radio do "Szpona" co się nam tu zobaczyło.

    Pierwsze pytanie "Szpona”, który miał przyjąć nasz meldunek, brzmiało „czy nie daliście rady wymyślić dłuższej nazwy zespołu”. Pamiętając o podstawowej zasadzie niezapychania kanału pierdołami, nie podjąłem rękawicy i po prostu podałem zaobserwowany i zapisany stan obozowiska o charakterze filtracyjnym, na koordynatach takich, na godzinę siaką, przetrzymującego jakiś personel ale nie nasz, pod lufami dwóch typków i z km’em i granatnikiem walającymi się bez opieki w kadrze, zaraz obok wózka terenowego. Dla pewności dwa razy powtórzyłem, że nie zobaczyliśmy żadnego z naszych jeńców. „Szpon przyjął”, ja oddałem radyjko i podrałowaliśmy dalej, troszkę zmartwieni BMWicą którą zobaczyliśmy zaraz poza boxem. 

    I dobrze się zmartwiliśmy, bo z tego zmartwienia wskoczyliśmy w krzaki na pierwszy odgłos silnika i nie wyściubialiśmy nosa, aż światła pozycyjne nie rozpłynęły się jak sen złoty w ciszy leśnej. Znajomy team dalej z przodu tyle szczęścia już nie miał, i z pewną taką rezygnacją w głosie opowiadał o BMW, którego nie było na liście wywiadu, a które podjechało i zabrało im pół nieśmiertelnika. Zasuwamy dalej, nasz zapomniany P3 i dwa ostatni punkty kontrolne do odbicia, taki zdrowszy kawałek uczciwym, ale już przechodzącym w wysokie tempem  w okolicy 5km/h. O atrakcjach w postaci zrywki w krzaki za każdym razem, kiedy podejrzewaliśmy nadjeżdżający pojazd, czy pełnym takiej nieśmiałości obwąchiwaniem się przez monokular z dystansu powyżej 150m z każdą mijaną dwójką która mogłaby być OPFOR’em lub w ogóle mogłaby mieć krewnych znających kogoś z OPFOR’u, czy podchodzeniu do asfaltowej jezdni jak do jeża (wściekłego i nastrzelanego sterydami) nie będę się rozpisywał, bo już jesteśmy w okolicach zmierzchu i czas już zaczyna cisnąć.

    Docieramy do punktu C4, na którym będzie zadanie medyczne. I to jakie! Po ogarnięciu się w oczekiwaniu na kolejkę dostajemy radio, bo będzie trzeba nadać 9-liner MEDEVAC, zarys sytuacji „przeleciał dron i coś dupło z kierunku na którym miał być łącznik z obstawą”, krótką radę „lecicie protokołem MARCH według TCCC”, dodatkowy hint „nie musicie przeszukiwać kieszeni 10) ofiar, tam nic nie ma, nie musicie też wystawiać ubezpieczenia”, oraz sakramentalne „Gotowi? To macie 10 minut, czas START!”

    I normalnie jak przy gwizdku timera, poczułem jak cała wiedza ze mnie ulatuje. Zgrzyt pierwszy – „ofiary” są dwie, fantom i chłopaczek w wieku naszego młodego, w podartym mundurze, z płynem podawanym do silikonowych „ran”, w kałuży barwnika wypełniającej całą plandekę. „Oho, dwu nie damy rady nigdzie dotargać, nie z plecakami”. Mandżury na ziemię. Partner przejmuje prowadzenie, tak jak się wcześniej umawialiśmy, ale chyba nie jest świadomy stopnia, jak bardzo mnie zacięło, a mnie zacięło tak, ze nie pamiętam, żeby się odezwać że w ogóle mam zwiechę. Zagaduję chłopaczka czy kontaktuje – brak reakcji, daję ucisk tam gdzie mi partner każe nad silikonami, trzymam co trzeba, partner sprawdza stan fantoma i słyszymy „ten nie ma pół twarzy, urwane” i już po triażu – wiadomo, że „szanse” ma tylko chłopaczek z plandeki. Czas sobie leci, ja się pomału rozmrażam, zakładamy stazy upewniając się po ludzku, że pozoranta nie uszkodzimy, i słyszymy „siedem minut. JUŻ!”. Jakie już, miało być dziesięć przecież, ale czemu, a chłopaczek nagle otwiera oczy i z uśmiechem na twarzy mówiącym „za te stazy i uciski, stare pryki” wyciąga znikąd gumikałach. Niby zdążyłem „zgasić” mu lufę zanim pojechał po którymkolwiek z nas, ale nagle wszystko do mnie wraca, w szczególności procedura jak się powinno podchodzić do poszkodowanych w strefie walk.

    Kur#a. Zje#aliśmy po całości. Koncertowo, przy świadkach i nienaprawialnie. Kur#a.

    Bo to jest tak. Ratownik ma przede wszystkim zadbać o to, żeby nie zostać następną ofiarą. Czyli, o własną dupę. W kontekście cywilnym jest w miarę prosto, bo nikt poszkodowany w normalnych okolicznościach nie ma ze sobą zazwyczaj granatów, broni palnej, czy zupełnie nierozpoznawalnej tendencji do dźgania na oślep a znienacka scyzorykiem. W kontekście taktycznym jest trochę inaczej – mieliśmy info, że „z obstawą”, czyli nie tylko z groźnymi minami i cierpkim słowem. Że łącznik, czyli pewnie radio. Że umowna strefa działań zbrojnych, więc podwyższone umowne ryzyko. I nie zapaliła nam się ani raz lampka „hej, a gdzie flinty?”. Ani raz nie zatrzymaliśmy się na pięć sekund, żeby sprawdzić, co tak właściwie w zasięgu ręki ma nieprzytomny kolo, którego „ekipę” przed chwilą „rozwalił dron”. Podlecieliśmy jak ćmy do światła, cały nasz szpej zostawiając z plecakami. Jakbym klęknął parę centymetrów dalej, to bym centralnie klęknął na tym gumikałachu, tylko niedbale przykrytym plandeką. Drugi gumikałach był pod fantomem, też go nie zauważyliśmy – ale oba „IFAK’i” znaleźliśmy natychmiast. Dlaczego? Bo IFAKów szukaliśmy, a o flintach i „punkcie zero” protokołu po prostu zapomnieliśmy całkowicie.

    Punkt zero brzmi mniej więcej tak: „Mając nieprzytomną lub niekontaktującą ofiarę, najpierw odbieramy jej całą broń, wszystkie materiały wybuchowe i pirotechnikę, i środki łączności – bo większość ludzi wybudzonych znienacka zadawanym bólem będzie z dużym prawdopodobieństwem się broniło, albo po prostu zrobi coś głupiego nie kumając całości sytuacji”. No i dupa, zje#aliśmy, bo się nam mental nie dał rady przełączyć, problem nie był widoczny na pierwszy rzut oka, no i teraz na punkcie zadania medycznego zalegają sobie cztery umowne ciała. Z czego dwa i tak muszą wstać i drałować dalej, bo jeszcze część nocna nawigacyjna i potem strzelanie.

    Kur#a. 

    Trudno, jest jak jest i na razie lepiej nie będzie, może się jakoś odkujemy nocą na nawigacji, albo może nawet na strzelaniu. Jest 21:00, za dwadzieścia minut zachód słońca, za godzinę będzie ciemno. Lecimy już nawet niespecjalnie klnąc na punkt C5. Jest na tyle blisko, że nie przejmuję się nawet tym, że już nie mam żadnej wody. Zeszło mi trzy litry od 12tej.

    Na C5 jest chwila przerwy – akurat tyle, żeby sobie rozwiązać buty, dosypać zasypki, zmienić skarpety, ubrać coś dodatkowego pod bluzę, zjeść coś na poprawę humoru, uzupełnić wodę z baniaczka na team, wygrzebać latarki i sprawdzić planowanie trasy, jeśli tego jeszcze się nie zrobiło. Gryzie nas trochę wtopy  na C2 i C4, ale robimy dobrą minę do złej gry i dość szybko flashbacki i żale redukujemy do krótkiej wymiany. Jeden znienacka i bez powodu zamyśla się na parę sekund i stwierdza rzeczowo „Nosz ku#wa.”, na co drugi z zamyśleniem kiwa głową i odpowiada ”No i ch#j, mogło być gorzej.” Co godzinę zmiana ról, temat na razie zamknięty.

    Jeszcze raz przelatujemy plan na mapie, tak, żeby jak najkrótszą drogą bez chaszczowania zaliczyć jak najszybciej wszystkie punkty nawigacyjne. W nogach mamy już 17 km, szpej się lżejszy jakoś nie zrobił, ale nadal nie mamy żadnych kontuzji, nic nie zgubiliśmy, mamy komplet punktów i nikt nic nam jeszcze nie połamał. Zauważamy, że po kolei według kartki robi się spora pętla, korygujemy plany i ruszamy 22:03 na czołówkach.

    Lecimy na punkt kontrolny N1, delikatne chaszczowanie,N2, N4 i… zacinka, nie ma znacznika. Im bardziej go szukamy, tym bardziej go nie ma. Team numer 22 też ma tak samo, krótki telefon do orgów wyjaśnia sprawę – faktycznie znacznik wziął i zniknął, nie wiadomo kiedy, ale będzie jechał samochód naprawić i „możemy wtedy nie spie#dalać w krzaki” bo nie będą łapać. Ma być nam zaliczone, co sobie zaznaczamy na kartce. Mimo wszystko, wolimy nie czekać i nie sprawdzać, czy załoga samochodu dostała notkę, że ma nam nic nie łamać ani nie zabierać – zawijamy się dalej.

    Tak wam na marginesie powiem, że białą czołówkę w przecince w lesie nocą widać z dobrych 500 metrów – i to wcale nie potworki o tysiącu lumenów, i wcale niekoniecznie przy zgaszonych własnych światłach. Poświatę z tejże czołówki – z jakichś 300. Czerwone światło zresztą wcale nie jest dużo lepsze na otwartej przestrzeni, też spokojnie je widać z ćwierć kilometra jak się nim zbyt hojnie macha. Rozmowę normalnym tonem też da się wyłapać gołym uchem w nocy z dobrych 200 metrów, przy odrobinie szczęścia i stojąc w odpowiednim miejscu. Wywąchać tytoniu nie mieliśmy okazji, bo susza i nikt nie palił w marszu, a przynajmniej nie w zasięgu naszych nosów. Także, tego. Przewaga tworzona przez noktowizję w trakcie marszu jest jednak trudna do przecenienia. Termo niby też, ale z termo znacznie trudniej się maszeruje – termo jest do patrzenia, czy ci się coś nowego na sektorze nie nagrzewa, ale nie do pomykania nocą po krzakach jak za dnia.

    Lecimy N3, ten który inaczej musielibyśmy robić w pętli. Urządzenia GPS, tak samo jak w zeszłym roku, zaczynają mieć humorki – a to bateria za mało naładowana i dobowy wymiar pracy się kończy, a to jakaś zwiecha akurat w miejscu , gdzie jednak warto byłoby skręcić. Tylko nie z nami te numery, a przynajmniej nie dwa razy. Baterie dokarmiamy w locie – partner po prostu je wymienia, a ja podpinam kabelek do banku baterii do drona, który potrafi doskonale udawać powerbank.. Urządzenia na szczęście nie potrafią się zsynchronizować ze zwiechami, więc jakoś zawsze przynajmniej jedno wykazuje oznaki życia. A jak mamy zagwozdkę którą ścieżynką iść dalej, robimy klasyczny w swej prostocie test 30 kroków. Konkretnie, idziemy najbardziej prawdopodobną ścieżynką od 30 kroków do 50 metrów, sprawdzamy, co nam wyrysowały oba urządzenia, i podejmujemy decyzję. W kolejności, w oparciu o teren, mapę, czasami zdjęcie satelitarne – ale nigdy już nie zostawiamy decyzji jednemu urządzeniu. Sprawdza się  zaskakująco dobrze – ani razu się nie gubimy, najwyżej trafia nam się suboptymalny kawałek trasy, podejście odrobinę agresywniejsze niż byśmy chcieli, czy kawałek do przechaszczowania. Znaczny postęp w porównaniu do zeszłorocznych sześciu niepotrzebnych kilometrów.

    No, ale skończyły się żarty, zaczęły się schody. Człowiekowi, który rozplanował „odcinek górski, premiowy, specjalny”, zwłaszcza ten punkt na ścieżkach downhillowych którymi trzeba było podchodzić, przy wieży widokowej, bardzo chętnie uścisnę kiedyś dłoń. Obiecuję, że bez kombinerek. Tak diabolicznego grzebienia podejść i zejść już dawno nie widziałem na wykresie trasy. Jest w tym pewna nasza zasługa w doborze podejść, ale pomijalna, bo na tym etapie już goniliśmy na oparach i trudno było myśleć. Punkt umieszczony na podejściu obok Bogdanieckich Grądów tak, żeby potem sugerował pójście grzbietem i wymuszał chaszczowanie do ostatniego punktu kontrolnego przed „granicą”, tego obok Rezerwatu Bogdaniec 3 – majstersztyk. Po prostu – majstersztyk. Odbiliśmy się, siedliśmy i prawie zapłakaliśmy ze szczęścia ;-) Teraz już tylko wpier#ol na granicy, i prościutko przez ostatni, ostatni punkt kontrolny na strzelnicę.

    No właśnie. Czy my chcemy pchać się na punkty na „granicy”? Te na bank pilnowane przez OPFOR? Siadamy kawałek dalej i robimy spis z natury.

Jest już jasno, godzina około piątej. Mamy w nogach 33km tupania przez 17h. Mamy niepomalowane twarze, a mój prywatny nerdowy odcień ziemistopiwnicznej bieli jednak się w ściółce rzuca w oczy. Trzeba będzie się rozdzielić przed strefą tak, żeby jeden został z majdanem, a drugi spróbował podejść przeciwnika:
- liczniejszego
- przerzucanego samochodami między rejonami
- wyposażonego w opto, nokto i cholera wie, czy nie termo i psy
- o tej porze wiedzącego już dokładnie, dokąd idziemy – no bo mieli właściwie całą noc na znalezienie tych punktów i rozstawienie się tak, żeby przechwycenie dowolnego teamu polegało tylko na rozwiązaniu zadania matematycznego w stylu „Pociąg Z wyrusza z miasta B do C , w tym samym czasie pociąg X wyrusza z C do B. Mając dany team D, który idzie po torach do jednego z miast B i C, zaczynając od punktu wskazanego przez zakamuflowany posterunek obserwacyjny XXX, oblicz, który pociąg pierwszy rozjedzie team D?”
- i nie oszukujmy się, lepiej przygotowanego do pracy w tym terenie.

Dodatkowo, samo podejście przez strefę do znacznika zajmie pewnie z godzinę, punkt kontrolny warty jest 45 minut, więc nawet bez wliczania złapania i połamania ślicznego nieśmiertelnika (wycenianej przez nas wtedy na 45 minut) jest to strata netto. Nie mamy nic, co by mogło wyrównać szale – dron nam najwyżej pokaże pojazdy na dróżkach (o ile go nie rozdupimy o drzewa ze zmęczenia), ale już nie patrole w lesie, nie mamy też łączności żeby droniarz z majdanem był w stanie w jakikolwiek sposób ostrzegać szperacza bez spalenia jego pozycji. Nie mamy jak zrobić żadnej dywersji, a przynajmniej nie bez pogorszenia naszego czasu o parę lat prawdziwej odsiadki i całkowitej rezygnacji z fair play ;-)

    Jakby nie kombinować, bez cudu nie mamy szans i przegrywamy w każdym wariancie. Jedyny wygrywający (a właściwie, kończący się najmniejszą stratą netto) ruch to… nie grać i ominąć kocioł :-)

    Jak pomyśleliśmy, tak zrobiliśmy. Kosztowało nas to dodatkowe ćwierć kilometra chaszczowania, żeby na pewno nie wleźć za głęboko w perymetr patrolom, i drugie dwieście metrów kurcgalopku świńskim truchtem, żeby nie kusić losu i znudzonego kierowcy terenówki, ale udało się – nasze nieśmiertelniki pozostały w całości, i teraz są naprawdę cenną pamiątką. Mój chyba zaleję żywicą. Jeszcze tylko ostatnie 5km, ostatni punkcik dobrze nam znany, i domkniemy część tuptaną przed siódmą rano – w sam raz, żeby się zdrzemnąć, zeżreć i przygotować do strzelania. No to heja.

    Po drodze minęliśmy gościa, któremu dwójka się rozdzieliła na granicy, umawiając punkt zborny na ostatnim punkcie kontrolnym. Ten plan miał tylko jedną wadę – większość nawigacji miał ze sobą ten drugi, więc chłop siedział na szczególnie wrednym skrzyżowaniu i czekał, aż ktoś się pojawi żeby móc załapać dobry kierunek. Też był już w stanie mocno zużytym, tak jak my, ale trzymał nieziemskie i heroiczne wręcz tempo cokolwiek  poniżej 5km/h – tak samo jak my. Nie byliśmy świadkami spotkania zespołu, ale wskoczyli na trasę za ostatnim punktem dosłownie kilkanaście metrów przed nami. No i tak się zawzięcie i w milczeniu ścigaliśmy, raz skracając odległość, raz ją znowu tracąc, aż z tyłu przygalopowali chyba Niemcy i wszystkich pogodzili, wbijając się bezceremonialnie w złośliwie wręcz dobrym stanie na lokalne prowadzenie. No i tak się turlaliśmy we trzy teamy z separację jakichś 15 metrów, przygotowując do wielkiego finiszu – wszystko wskazywało, że na metę dotrzemy w kolejności rosnących peseli.

    Aż młodziaki popełniły kardynalny błąd i nie sprawdziły w swojej nawigacji, czy nie nadkładają przypadkiem sporo drogi na podejściu na ostatnią prostą. A potem średniaki popełniły drugi kardynalny błąd, ścigając się dalej z młodziakami na trasie wybranej przez młodziaków. Myśmy natomiast zachowali zimną krew i śmignęli leśną dróżką, co nam ścięło dobre pół kilometra na samym dramatycznym finiszu do bramy, Kiedy wyskoczyliśmy z krzorów dobre 300 metrów przed młodziakami, zawód był prawie słyszalny w powietrzu, aż na moment złamali rytm. Prawie mi ich było żal. Prawie. 

    Część nawigacyjną zakończyliśmy o 6:47 , mając w nogach około 40 kilometrów, w głowach dobę bez spania dłuższego niż drzemka na postoju, nie zgubiwszy się właściwie ani razu, i nie będąc złapanymi przez żaden patrol. Nasz czas, po podliczeniu punktów nawigacyjnych, dał nam 12tą lokatę. Mi tam pasuje, bardzo pasuje - dwie trzecie zawodów za nami, a żaden z nas nie ma kontuzji, a pojawia się informacja, że z trasy trzeba było ściągać siedem drużyn przez różne kontuzje i problemy. Siedemnaście procent! Ostatnia ekipa, którą widziałem schodzącą z trasy, dotarła bodaj około południa. 

    Jeszcze strzelanie, dwa bloki po 3 tory, z limitem czasu 20 minut na blok. Nasze pierwsze wejście jest o 8:30, drugie ma być o 11:20, więc jest czas żeby się trochę ogarnąć, dychnąć, może nawet zregenerować – i co najważniejsze, przygotować do strzelania.

    Bo to działa tak. Do każdego bloku podchodzisz z tym samym plecaczkiem, z którym spędziłeś ostatnią dobę, nic dodać, nic ująć. Plecaczek możesz zostawić przed rozpoczęciem toru, ale ma on z tobą przejść na tor następny i do końca bloku – a zegar tyka bez przerwy i bezlitośnie, chyba że dogonicie poprzednią ekipę i któryś tor nie jest jeszcze wolny. Tor zaczyna i kończy dwu strzelców, więc nie można opierdzielić tematu tak, że ten szybszy leci i strzela co się da po czym wraca pomóc się dotaszczyć temu wolniejszemu. W tym roku nie było też już wolno dostrzelać celów za partnera. Miss/nieostrzelanie/ brak wymaganej liczby trafień był warty bodaj 30 sekund, procedura – minutę, więc naprawdę nie warto było się spieszyć, Strzelać za to wolno było aż do skutku i zaliczenia, lub końca amunicji – już zaczęty tor w przypadku upłynięcia tych 20 minut wolno było dokończyć bez przerywania.

    7:15, kończymy przeszpejowanie – taśma schodzi z luf karabinków, magazynki lądują w ładownicach, pistolce lądują na pasach, przepinam chest-rig na jego własne szelki, niezależnie od plecaka. Kima tak jak stoisz, tam gdzie stoisz – tyle, że pałatka na ziemię a poncho liner pod głowę.  7:50, koniec kimy, każdy wciąga co tam jeszcze mu z zapasów zostało, ale tak, żeby było jeszcze na kopa energetycznego przed drugim blokiem. Wysypuję M&Msy z kieszeni cargo, bo się rozlazły zupełnie – takie rzeczy jednak potrzebują osobnego zasobnika i zamykanego woreczka. 8:10, ostatnie sprawdzenie i rozruszanie przepalonych do cna mięśni.. 8:20, kolejne ostatnie sprawdzenie i rozruch, bo jest gorzej niż się wydawało, i idziemy z przydzielonym sędzią na tory bloku drugiego. Gotowi, start, pierwsza chwila prawdy. 

    Na torze pierwszym, na jakichś 150-200 metrach wiszą sobie dwa spore gongi – lewy, optycznie mniejszy, i prawy, na czarnym tle optycznie większy, bo oba jeszcze są bieluśkie – strzelamy jako pierwszy team. Trzeba wleźć do wnętrza rusztowania i pyknąć go 4 razy przez okienko, którego obciążoną zasuwę podnosi na sznurku i trzyma partner. 18’’ lufy, lupa 1-8, ciężkie pociski co się wiatrom nie kłaniają – opierdzielam szybciutko ten gorszy gong, zamiana. Partner robi swoje na kropce 2 MOA i z powiększalnikiem, odkładając swoje poprawki na czuja, wstydu nie ma nie ma – blacha dzwoni aż miło. Łapiemy manekina do „ewakuacji” i ciągniemy go do przodu, na następną linię. Manekin na ziemię, my za osłony, powtarzamy procedurę – ale po kolei, żeby się sędzia doliczył trafień. I tak jeszcze ze dwa razy. Po plecaki próbujemy wrócić kurcgalopkiem, ale niezbyt się da – wychodzi trochę szybszy świński trucht, a ja czuję, jak mi zjeżdza pas. Łapiemy plecaki, lecimy na sąsiedni tor.

    Tor drugi jest ze spotterem i komunikacją - partner łapie lunetę o sporym powiększeniu ustawioną przez orgów, namierza mi cele po fotkach twarzy uzbrojonej obsady obozu z wczoraj, ma być sztuk trzy. Trochę zgrzyt, bo podczas naszej obserwacji najwyraźniej numer trzy miał już trochę dość noszenia km’u, ale z pięciu fotek i tak musimy kogoś wybrać, Trudno, dzwonię po kolei po wskazanych gongach, mamy prawidłowo zaliczonych dwóch, ale jednak szansa 20% na trzeciego tym razem nie wystarcza – ładuję cztery obowiązkowe kule w „nieuzbrojony” gong i wyłapujemy 4 procedury. Zwijamy się, zegar tyka, jest nieźle acz nie tragicznie, ostatni tor bloku. Pas trzymam jedną ręką, bo nie ma kiedy poprawić, nie wolno odrzucić bo mam na nim ammo i pistolet, a jednak głupio się wywalić na ryj potknąwszy o własny pas. Musi, schudłem od czasu zapięcia tego pasa około siódmej siłą i na styk, tylko nie mam pojęcia jak.

    Usadawiamy się na wzmocnionej huśtawce ogrodowej  podzwonić jeszcze raz po gongach. Wszystko byłoby prosto, bo dystans powiedzmy normalny, tylko to cholerstwo się buja od odrzutu i trzeba dobrze sobie timing złapać. Trochę jak „przekreśl rzutka” w trapie. Opędzlowane, lecimy na równoważnię bonusową, ja pas prawie w zębach jak ofiara dyzenterii – no i się nie da, po prostu się nie da. Stanowisko szalenie techniczne, bez przećwiczenia razem z mnichami Shao-Gun i Johnem Wickiem nie ma bata – tyle dobrze, że to miały być bonusowe punkty, nie karne za brak trafienia. Ostatnia faza – znowu przesłony gongi, cztery dzwonki, z przejściem zespołem między stanowiskami – i tu odbieram kolejną ważną życiową lekcję. Oprócz pasa wybitnie dietetycznego, znaczy.

    Otóż, dowiaduję się empirycznie, dlaczego tanie magi są takie tanie. Wymiana awaryjna, na cofniętym zamku, kończy się wbiciem maga ciut za daleko i zacinką – upartą, ale nie zawziętą, bo odpuszcza po paru szturchnięciach oponą. Dokańczamy tor, zmieściliśmy się w limicie czasowym, pas nadal jest na mnie, a ja stoję na nogach – połowa strzelania zrobiona. Ostatni nie będziemy. Przerwa.

    No i wychodzi szydło z worka. Było myśleć, i zapiąć pas nie na dupie, tylko faktycznie w talii, tak żeby chest rig jednak trochę szorował. W ogóle należało chest-rig jednak najpierw zabrać na jakieś strzelanie razem z pasem, albo przynajmniej ubrać oba naraz i zapchać magami. Ale niieee, po co, przecież fakapy z niedopasowaniem elementów szpeju wychodziły mi tylko za każdym razem, kiedy tylko zabierałem się za zawody w niewygrzanej kombinacji elementów. No nic, przynajmniej jest następny pomiar, nadal potwierdzający prawidłowość.

    Mamy przerwę do 11:20, więc ogarniamy się z amunicją na drugi blok – ja przekładam pestki do magów, do których mam większe zaufanie, i których oczywiście wziąłem mniej niż trefnych, bo są cięższe o parę gramów. Trzy dobre są, trzeba będzie po prostu trafiać wystarczająco dobrze, co nie powinno być problemem – blok nie ma celów dalszych niż mniej więcej 100m, i powinno się go dać opędzić, bo ja wiem, w półtorej magazynka bez nawet 80-procentowej skuteczności. W międzyczasie schodzą kolejne teamy, wymieniamy ze znajomymi rytualne pozdrowienia: ”Odbiliście się na bramie na krótkofalówce?” „A to trzeba?” , „Żyjecie?” „Nie.”, czy „I jak tam?” „Ku#wa, weź nawet nie pytaj”, aż po zarezerwowaną tylko dla najbliższego kręgu dziesięciosekundową, milczącą wymianę taksujących spojrzeń, zakończoną pełnym współczucia i zrozumienia pochyleniem głowy. Jest na tyle czasu, żeby w przerwach między drzemkami powoli zacząć zwijać bazę. Śpię jeszcze trochę, wywaliwszy nogi na tylny zderzak wózka

    11:00, koniec opierdzielania, 11:10 paski podopinane już we właściwych miejscach i idziemy na punkt wyczekiwania, a tu niespodzianka – zamiast wejścia o czasie wpadamy w blok zero, niezapowiedziany, polegający na teście cierpliwości przeprowadzonym przy pomocy zegara, słońca i kupy tłucznia, będącej jedynym w miarę wygodnym siedziskiem w okolicy. Okazuje się, że pierwszy tor jest na tyle złożony, że niektóre zespoły ledwo co mają czas na przejście na następny tor, przez co przekraczają limit czasu dokańczając któryś z dalszych torów, przez co jednak nie da się utrzymać zaplanowanego tempa i puszczać następnego zespołu co 10 minut. Tworzy się kolejka, z nieodłącznym i nieuniknionym, naturalnym konfliktem „pan tu nie stał” versus „myśmy mieli rezerwację” Nie wdając się w szczegóły, jedna anegdotka stanowczo wymaga opowiedzenia. Otóż, jest sobie zespół młodych wilków, w pełnych taktycznych regaliach, głośno wyrażający zdziwienie, ile można ten prosty tor strzelać. Wyrażanie zdziwienia przechodzi płynnie w szacowanie, w ile strzałów i minut oni tego nie opędzlują, i w kolejne zdziwienie, o co ci ludzie tam tak sędziego pytają, przecież po tylu przebiegach to już oczywiste, że tylko wejść, strzelić i spier#alać. Się chłopaki coraz bardziej nagrzewają, nie tylko od słońca, aż tu w końcu przychodzi ich kolej i prawie widać, jak z każdym krokiem w stronę linii startowej ciśnienie jednak z nich schodzi. Zatem najpierw proszą o powtórzony briefing, potem zadają pytania proceduralne sądząc po minie sędziego, -  minuty lecą. Potem przepalają wiadro amunicji zanim uciułają wystarczającą liczbę trafień na wszystkich elementach, i finalnie opuszczają tor pierwszy bloku pierwszego już po 15 minutach i bodaj 40 sekundach. Ot, tarcza weryfikuje, a  życie chłoszcze ;-)

    W końcu, nasza kolej. Jest mi już tak wszystko jedno, że postanawia po prostu wziąć miss’y, jeśli utknę na którymś celu, bo najwyraźniej tor jest szalenie zdradliwy i tylko wygląda na prosty, skoro ludzie mają takie problemy z celnością. Jako że po tylu przebiegach już wszystko jest dla nas oczywiste, wchodzimy z sędzią, ładujemy się i zaczynamy zabawę – partner po prawej, żeby miał cele które są przynajmniej minimalnie bliżej, bo walimy lekko w skos szerokiej stumetrowej osi. Gongi już całkowicie wytarte z farby, troszkę słabo widoczne. Stanowisko pierwsze, każdy do swoich dwu blach po cztery razy, stojąc – lecimy. Partner opiera stopę wysoko o palik, stoi stabilnie w takiej dozwolonej hybrydzie postawy stojąc (bo tylko stopy) i klęcząc (bo lewy łokieć ładnie zaparty o lewe kolano). Z oporami troszkę, ale dzwoni. Moja kolej – składam się w moim mniemaniu sprytnie, używając mojego palika jako forketu, a tu kupa – palik jest za niski, nie widzę celów, o linii strzału w ogóle nie wspominając. Trudno, lecimy bardziej klasycznie, dzwonię po pierwszym gongu, jest. I tu druga kupa – nie umiem znaleźc drugiego celu, bo lupa jest wkręcona na powiększenie x8 i ma za małe pole widzenia, a ja nie chcę rozpinać składu i zamiast normalnie znaleźc drugi cel, żlepię jak głupi kret wyłącznie przez szkiełko. Ze stuporu wybija mnie „drugi cel - na lewo, dwa metry!” albo coś w tym stylu, rzucone przez partnera rasowym warknięciem spottera – jest, potwierdzam, dzwonię. No, teraz gramy, proszę państwa. Przemieszczamy się na drugie stanowisko „czołganiem” na czworakach, bo któryś z poprzednich teamów zbyt entuzjastycznie podszedł do imitacji drutów kolczastych i je dosłownie stratował aż do samej ziemi. Partner obdzwania swoje dwa gongi, a ja stoję w gotowości i zaczyna mi świtać, gdzie jest pułapka.

    Nie w szarości gongów. Nie w dystansie. Nie w kierunku światła, czy jakichś chorych podmuchach kwantowego huraganu. Nie, ProPaństwa. Haczyk tkwi tuż przed stanowiskami, w formie wysokich badyli zwykłych, celowo nieskoszonych chwastów. A to podstępne, genialne dranie :-)

    Otóż, z tych stanowisk należy strzelać klęcząc, z przynajmniej jednym kolanem na ziemi. A to znaczy, że tylko ludzie o jakichś 250cm wzrostu mają szansę na czystą, nieprzesłoniętą badylami linię strzału. O, prawie słyszę, jak się uśmiechają użytkownicy amunicji o pociskach cięższych niż standardowe 55 grain. Bo wiecie, standardowy 55-grainowy, lekki pocisk w .223 Rem, czyli cywilnym właściwie odpowiedniku 5.56x45 NATO, jest, no cóż, lekki. Jak się zderzy tuż przy wylocie lufy z czymś cięższym od siebie, na przykład z grubą trawą czy jakąś inną gałązką, to się z wrodzonej uprzejmości trochę odchyla i ustępuje z drogi. O, słyszę, jak się uśmiechają ludzie rozumiejący miary kątowe i sposób, w jaki minimalna odchyłka na pierwszych centymetrach skutkuje sporym błędem na takich stu metrach. A żeby znaleźć w miarę czystą linię strzału przez chaszcze, trzeba nie dość, że się wyciągnąć w górę, to jeszcze zakombinować i znaleźć takie miejsce, żeby ryzyko piźnięcia w badyla było możliwie najmniejsze – i tu z kolei śmieją się ci, którzy rozumieją, jak niestabilna, nietypowa postawa psuje ludziom nawet pozornie rutynowe strzały. Ja też się śmieję załapawszy dowcip, ale wewnętrznym głosem, bo trzeba jeszcze piznąć moje dwa gongi. No to pizgam – wiedza to jednak potęga, prawie taka, jak 69grainów FMJ’tki startujące z 18’’ lufy z impetem pozwalającym na ignorowanie wszystkiego, co nie jest prawdziwym drewnem. Dwa pozostałe stanowiska to formalność, bo już mamy to rozpykane – odgrywamy swoją czterotaktową (mniej-więcej) fugę na cztery gongi do końca i w długą, po plecaczki i na następny tor. Zegar tyka, nam powoli jest już wszystko jedno, a najszybszy sposób na zakończenie zawodów (poza wyłapaniem dyskwalifikacji) to strzelić swoje czysto, szybko, sprawnie i zwolnić kibe…. eee, znaczy tory. Zwolnić tory jak najszybciej dla następnego teamu.

    W tym roku daję radę nawet potruchtać z plecaczkiem pod górę. Dolatujemy do następnego toru, plecaczki lecą na ziemię, karabinki zostają ostrożnie i z szacunkiem oparte o wyznaczone stanowisko. Sędzia zamawia strzelanie przy samochodzie, znad drzwi, gong, cztery trafienia. Kanał prawy – pingpingpingping, kanał lewy – pingpingpingping, temple index, następne pytanie poprosimy. To samo, tak samo, znad dachu samochodu – obaj mamy kolimatory, więc jeśli tylko nie gubi mi się kropka, dzwonki lecą jak w metronomie. Pistolety do kabur, długa po karabinki, i lecimy ostatnią prostą na broni długiej. Partner bierze normalny gong z lewej i oddzwania swoje cztery nutki, a ja dostaję „blachę o kształcie nieregularnego liścia koniczynki” po prawej, w skrócie określoną jako „cohones”. Ok, strzelamy co każą, kiedy każą, więc obijam cudze cohones cztery razy. Przejście. Gong dzwoni cztery razy, a cohones smętnie spadają z zawieszenia po trzecim pingu – puściło pocięte fragmentami płaszczy mocowanie. Zgłaszam sędziemu problem polegający na całkowitej niesprawności i awarii celu w kształcie nieregularnego liścia koniczynki  i proszę o szybkie wskazanie celu zastępczego celem kontynuowania, bo idzie nam doskonale i nie ma co przepalać cennego czasu na jakieś reshooty – a czynię to językiem bitewnym: „Rozj##ało się - co dalej?”. Sędzia jak zwykle staje na wysokości zadania i błyskawicznie nakazuje przeniesienie ognia na pozostały sprawny cel karabinowy i kontynuowanie sekwencji – również językiem bitewnym „Wal w gong!”. Jak doskonale widać, język bitewny jest trudny do pobicia jeśli chodzi o zwięzłość komunikatów i kompresję informacji. Przejście, ostatnia seria, długa po plecaczki i ostatni tor. Idziemy najwyraźniej nadspodziewanie szybko, bo doganiamy poprzednią ekipę – tę, która wystartowała 10 minut przed nami, ale nie tę, która pierwszy tor obsługiwała kwadrans. Sędzia zarządza czas stop, nie manipulujemy przy broni, nie zrzucamy plecaczków, ale i tak jesteśmy mocno do przodu – mamy czas uspokoić trochę oddechy i zejść z tętnem z wysokich obrotów. Nasz czas łączny w tej chwili to 12 minut z groszami – jak się sprężymy, to zamkniemy cały blok w czasie około 15 minut, bez pominięcia żadnego celu. Wdech, wydech, zen, pełna koncentracja, maximum effort, ostatnia metaforyczna prosta. Tor się w końcu zwalnia, gotowi, czas start.

    Plecaczki na glebę. Sprint odłożyć karabinki na wskazane miejsce. Sprint do kettla, partner rzuca pierwszy – kula żelaza z łapką pokonuje zadany dystans w czterech krokach. Partner leci jak na skrzydłach przez opony, obdzwania cztery gongi pistoletem po cztery sztuki, sprintem odkłada kettla na miejsce. Moja kolej. Żelastwo mieści się w czterech rzutach, mimo lekkiego zniesienia w prawo. Opony, powiedzmy, pokonuję szybciej niż w zeszłym roku. Pierwszy gong, drugi gong, i coś mi znika kropka. Niefart, poprawiam chwyt i składam się metodą awaryjną i kropka jakby nigdy nic wjeżdża z powrotem na cel – o ty złośliwa cholero, myślę sobie. Oddzwaniam resztę gongów, lecimy na ostatni cel.

    I tu zaczynają się schody. Ostatni cel to taki wiatraczek, który trzeba obrócić. Trafiając z pistoletu w końcówki tak, żeby go odpowiednio rozbujać. Na jakieś 25 metrów. Strzelając synchronicznie, zespołem, raz jeden raz drugi, w odstępach nie dłuższych niż 2 sekundy. Oj, to potrwa, bo akurat w takim strzelaniu i z takim celem żaden z nas nie ma jakiejś szczególnej wprawy – nawet solo jest to cel mocno techniczny, trudny do ćwiczenia, bo sieje rykoszetami jak głupie i przez to niewiele jest strzelnic, które na to pozwalają. Wymieniamy magazynki taktycznie na pełne, i lecimy -zaczyna się bujać, ale niewystarczająco. Gubimy rytm, leci procedura, gubimy go jeszcze bardziej, leci druga, resetujemy rytm przerwą trochę za długo, leci trzecia, a to cholerstwo cały czas buja się o jedno trafienie za mało. Finalnie obraca się na czwartej procedurze. Zamykamy ostatni tor z czasem 15 minut z groszami, nadal szybciej, niż niektóre teamy obsługiwały pierwszy tor. Rozładuj, pokaż komorę, strzał kontrolny, kabura, to samo z karabinkiem, mamy komplet. Mamy komplet!

    Później się dowiadujemy, że w części strzelanej byliśmy na 13tym miejscu. Całkiem, całkiem zgrabnie, biorąc pod uwagę, że moje treningi od początku roku można spokojnie policzyć na palcach jednej dłoni. Miejsce 24te w klasyfikacji całościowej też mamy znacznie lepsze niż poprzednio, ale ma ono taki lekko kwaśny posmak. Stać nas na więcej następnym razem.

    Powoli schodzi adrenalina. Powoli zwijamy bazę, wrzucając wszystko na chama do toreb, plecaków, czy nawet po prostu luzem do wózka. Powoli żegnamy się ze znajomymi, odmeldowujemy u orgów odpuszczając ceremonię zamknięcia i losowania fantów, bo trzeba jeszcze dojechać do domu a ilość tauryny jaką można przyjąć jest jednak ograniczona. Powoli, ostrożnie, z przerwami na przewietrzenie co sto kilometrów. Powoli rozpakowujemy tylko najważniejsze, numerowane i robiące „bang” rzeczy.

    Powoli, dokładnie sprawdzam, czy nie przywiozłem pasażerów na gapę na skórze – o dziwo, jest czysto, mugga robi robotę. Żona pyta, czy jutro pojedziemy na rowery, ale nie mam sił nawet się uśmiechnąć w odpowiedzi na ten żarcik. Inteligentny zegarek od fitnesu uparcie twierdzi, że straciłem jakieś 14 litrów płynów, ale głupia waga ani drgnęła. A że waga jest za głupia, żeby kłamać...

No i teraz siedzę sobie przy własnym biureczku na własnym foteliku, przyjmuję płyny przez rurkę, rozhermetyzowane stopy łagodnie powiewają na wietrze. Chłonę sobie zen płynący szerokim strumieniem ze skatowanych mięśni, delikatnie synkopujący ze swędzeniem miejsc, gdzie warstwa repelenta okazała się za cienka, spłynęła z różnymi płynami, lub po prostu zwiedzonych przez komary, które nie dostały notki, że mają unikać tej konkretnej chemii. Pralka rzęzi i krztusi się drugim cyklem.
Bujam sobie w ręku plastikowy nieśmiertelnik, zupełnie calutki tak jak go dostałem 48h wcześniej.

Teraz już wiecie, jak się tu znalazłem. Jutro może wezmę Bzyczka na jakiś spacer i zakombinuję, jak mu obstalować malutką naklejkę Recon Squad'u – w końcu przeszedł cały szlak z nami. 

=======================================================================

1) koloryzowane. Kawa przez rurkę, a pralka i tak powoli dobiega kresu żywota.

2) czytaj – pycha kroczy przed upadkiem, i trzeba to sobie jakoś uzasadnić

3) dla odpowiednich wartości normalności.

4) i tu powinny nam się pozapalać lampki alarmowe. Jeśli lista pojazdów OPFOR zawiera którekolwiek ze słów takich jak „przypuszczalnie”, „wstępnie”, „zidentyfikowanych” „potwierdzonych” i podaje tylko marki mocno odstające od miejskiej normalności, jest właściwie pewne, że nie jest ona pełna i wyczerpująca.

5) worki służą do tego, żeby nie zamoczyć zawartości przez zachlapanie wodą. Bądźmy szczerzy, zapewnienie wystarczającej pływalności plecakom pełnym amunicji wymagałoby użycia pewnie stulitrowych skrzyń zamykanych hermetycznie.

6) jest to trudna sztuka, ale wykonalna. Mi się udało od pierwszej próby, ba, w pierwszym kontakcie z pianką. Najwyraźniej wszystkim tak spodobało dzikie eksperymentowanie, że ktoś próbował wbić się w damską piankę o dwa numery za małą.

7) To jest flaga ostrzegawcza numer trzy, jeśli chodzi o wagę plecaka i ogólnie szpeju. Jakoś tak to działa, że targanie na grzbiecie za ciężkich przedmiotów w upale na duże odległości przymula.

8) „stare” milsy wprawdzie łatwo przelicza się na stopnie (podzielić przez 6), ale jak ktoś użyje nie tych ideologicznie milsów bez powiedzenia o tym wszystkim zainteresowanym, to błąd w kierunku jest rzędu 6%. Akceptowalny jeśli chodzi o rzucanie granatem, ale mocno niezręczny, kiedy umawiasz się z artylerią na dostawę ekspresową.

9) Rekordziści spędzili tam ponoć półtorej godziny. Podobno była to ta sama ekipa, co w zeszłym roku kazała artylerii ostrzelać checkpoint ONZ wraz ze szpitalem polowym, i to dwa razy dla pewności ;-)

10) Oczywiście, to co na  powiedzieli, to co usłyszeliśmy i to, co zrozumieliśmy  to trzy różne rzeczy. Usłyszeliśmy bowiem „nie musicie przeszukiwać OFIAR’, a zrozumieliśmy, że generalnie miejsce jest bezpieczne dla ratowników i należy skupić się na łataniu. O, słodka naiwności...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

"W lekkiej piechocie nic nie jest lekkie", czyli po zawodach Lekka Piechota (kat. "Lżejsza", średnio szalona)

Z łopatą, gumiakiem i MON'em po Śląsku, czyli wnioski i obserwacje z działań przeciw- i popowodziowych 2024