Wydawało się to dobrym pomysłem - czyli o Formoza Challenge i granicach
Jak doskonale wiadomo, według danych ostatniego spisu ludności w Polsce mieszka dokładnie 38036118 ludzi, z których przeważająca większość zna się na wszystkim na poziomie eksperckim 1). Jest jeszcze trochę takich, co to nie wiedzą za dużo, ale uparcie podważają mądrości większości, utwierdzone świętością źródeł takich jak Netflix, HBO, CoD czy inne produkcje AAA 2). Dziś będzie podsumowanie jednego sezonu takiego właśnie podważania.
Impreza pierwsza, z kwietnia, zawody MRTM – Mini Rifle Tactical Marksmanship. Bardzo pouczająca, jeśli chodzi o wszystkie występy strzelców precyzyjnych, bo polegająca właściwie na strzelaniu do guzików na dystansach od 10 do 105 metrów, i to amunicją .22LR. Czyli taką, gdzie na tych dystansach poprawka w pionie buja się od właściwie 1cm, przez +15cm z powrotem do zera. Taka zmilitaryzowana matematyka na czas w połączeniu z jogą, bo pyka się tym „nabojem dla dzieci” z wymuszonych postaw do maluśkich celów, a wtedy jeszcze w deszczu i kładąc się w kałużach. W skrócie, wszystko co Wam pokazuje majnstrim o strzelaniu precyzyjnym, to o kant sobie można potłuc, bo:
- stałe – nie są, zwłaszcza jak zawieje. Na przykład poprawki kątowe potrafią bujać się od prawa do lewa.
- zmienne – bywają, na przykład wartość jednego „żeberka” na krzyżu celowniczym zależy od powiększenia. To zupełnie nie tak, że celuje się tylko środkiem krzyżyka i zawsze tam, gdzie się krzyżyk widzi, to będą dziurki. Filmy kłamią.
- obliczenia – mogą ale nie muszą, zwłaszcza jak się je robi w głowie i wynik musi być najdalej za sekundę, bo czas leci. Ale czasami z kolei sukces może zaskoczyć, jak to trafienie pierwszym strzałem z postawy „leżąc bokiem na skośnym dachu z jedną nogą w powietrzu”, po którym spaliłem resztę toru, bo nie spodziewałem się że dojdę aż tak daleko.
- pamięć – wraca albo nie, bo w stresie potrafi zgubić tak prosty komunikat jak „spudłowałeś, to nie poprawiaj tylko leć dalej”. Albo odwrotnie, nie pamiętam.
- kolory – blakną, a konkretnie po którymś z kolei trafieniu wszystkie pomarańczowe blaszki jakoś automagicznie stają się nieodróżnialne od ziemistego tła. Wtedy można próbować celować na pamięć, ale patrz punkt wyżej.
Ale największą krzywdę w tym wąskim wycinku robią wam, drodzy czytelnicy, gry. Oszukano nas, i to haniebnie, ponieważ proces zmiany powiększenia nigdy, ale to nigdy nie powinien być przypięty do jednego klawisza. Żeby oddać mu sprawiedliwość, powinien być realizowany przez sekwencję co najmniej pięciu klawiszy, za każdym razem inną, odczytywaną szeptem po chińsku. Bo żeby przerzucić powiększenie, trzeba lewą ręką znaleźć dźwignię powiększenia, przekręcić ją tak, żeby cel możliwie nie uciekł z obiektywu przyczepionego do karabinka przytrzymywanego w miejscu prawą ręką , trzymającą niewłaściwy koniec dźwigni i to do tego nieanatomicznie. Dość powiedzieć, że nikt z zawodników na torach nie zmieniał ani razu powiększenie. Sugestię, że ci najlepsi nie zmieniali, bo nie musieli, a reszta – bo nie umiała, odrzucam jako niezwiązaną.
Imprezy druga i przygotowanie do niej, oraz trzecia z której nie ma naszywek, tak bardzo tajna była – Recon Squad oraz spacer po Pustyni Błędowskiej mają swoje osobne wpisy na blogu.
Impreza ostatnia, zamykająca jak na razie sezon bo kiedyś w końcu trzeba się wyspać – Formoza Challenge, jest na dziś daniem głównym.
A działa to tak. Za namową znajomych triatlonistów (wy tam już wiecie, o kogo chodzi ;-) ) człowiek sprawdza sobie regulamin imprezy w mieście powiatowym Gliwice. W regulaminie stoi jak byk, dystans 6km, po płaskim parku, balast w postaci 6kg piachu w worku i gumikałacha, no i jakieś tam przeszkody po drodze. No to człowiek sobie liczy: 6km to na czczo i na bezdechu spacerkiem robi się w godzinę, 6kg to nie balast tylko kpina i EDC, gumikałacha weźmie się na sznurek, na godzinę spaceru to nawet wody nie trzeba brać najwyżej jakiś żel energetyczny, a trudniejsze przeszkody zgodnie z regulaminem można zastępczo odpompować i będzie git, zwłaszcza że do imprezy dwa miesiące i jeszcze coś uda się zrobić kondycyjnie. No i we wrześniu, więc pogoda już nie będzie piekarnikowa. Pikuś, zrobimy, wpisowe wpłacone.
Zakładam w tym miejscu, że Szanowny Czytelnik (zwłaszcza doświadczony wcześniejszymi wpisami) już widzi pewne błędy logiczne w tej rozkmince, więc proponuję mały eksperyment przed dalszą lekturą. Otóż, proszę wziąć sobie kawałek papieru i wypisać wszystko, co mogłoby nie zagrać w tym rozumowaniu, a podczas dalszej lektury będziemy sobie odhaczać. Za każde skreślenie problemu można sobie strzelić łyczka ulubionego trunku 3).
Lista gotowa? Sprawdzona dwa razy? To lecimy.
Akt pierwszy - przygotowania i montaż treningowy.
Plan był piękny w swej prostocie, a wyszło jak zwykle, to znaczy przygotowania jakoś tak skurczyły się z codziennych marszobiegów do paru wycieczek. W tym jednej zakończonej marszobiegiem 4) z Szyndzielni do samochodu, żeby zdążyć odebrać resztę grupy rodzinnej na dolnej stacji kolejki linowej. Na dzień przed biegiem, bo może akurat pomoże? Spojler – nie pomogło. Dodatkowo, rozgrzebanie tematu ujawniło fotki przeszkód i pokonujących je uśmiechniętych, wysportowanych dorosłych i dzieci, co tylko pogłębiło początkowe niedoszacowanie tematu.
Akt drugi – bieg, konflikt, upadek i w ogóle.
Stawiam się na miejscu zbiórki, a tam jakoś nie widać ludzi o moim typie sylwetki. Znaczy, widać, ale w strefie gastro i przy stoiskach wystawowych, ale gradient na kierunku do biura zawodów jest zdecydowanie ujemny. Pakiet startowy z łupami na szczęście dostaję bez heheszków, ale już zaczyna się pojawiać sprytny plan zapasowy – "w sumie, nic nie muszę, nie? Nikt się nie połap … O, cześć chłopaki, właśnie na was czekałem przy wy...wejściu!". I okienko czasowe na plan B się zamknęło. Z ciekawostek – w pakiecie startowym była butelka piwa.
Dobra, po ptokach, wypadałoby przynajmniej odbić znacznik elektroniczny na starcie. Idziemy po balast, przy czym właściwie nikogo nie obchodzi, czy go wzięliśmy. W sumie fair – cała impreza kręci się dookoła koncepcji sprawdzenia się w dobrym towarzystwie, a bez balastu przecież można sobie wystartować w innej grupie. Pakujemy po worku z piachem do plecaka, oklejam plecak taśmą na wszelki wypadek (ponieważ na takie zabawy nie bierze się najlepszego plecaka, tylko taki na dobiciu), gumikałacha troczę profesjonalnie przy użyciu sznurka, dwu węzłów i paska 5), i czekamy na swoją kolej. I czekamy coraz liczniejszą grupą. I czekamy, aż w końcu tknęło nas, że tak właściwie mamy startować przed formatem drużynowym, a konferansjer najwyraźniej przymierza się do odpalenia właśnie drużynówki. Najwyraźniej, błędem było ubranie kamuflaży, ponieważ zupełnie nie było nas widać na samym środku hali sportowej. Na szczęście, trafili się też ludzie ubrani bardziej na kolorowo i sportowo, więc w końcu mogliśmy dziarsko przetruchtać przez linię startu i za bramę.
I tyle
właściwie wystarczyło na pierwszą zadyszkę. Okazuje się, że
marszobieg i marsz to jednak istotnie inne zabawy, niż dłuższy
trucht. Zwłaszcza, że zaraz za rogiem i tak była pierwsza bariera,
która okazała się za trudna dla mnie i do odpompowania. Kto ma na
liście niedoszacowanie charakteru wysiłku jeśli chodzi o bieg,
skreśla.
Zadyszka utrzymała się niedługo, bo tylko do
schodów – trasa szła przez wnętrze hali i wszystkie jej piętra.
Zadyszkę zastąpiło rozpaczliwe łapanie oddechu plus pierwsze
oznaki niezadowolenia delikatnie sygnalizowane przez mięśnie ud,
nadal obrażone na wczorajsze zejście z Szyndzielni. To tyle, jeśli
chodzi o plan marszobiegu między przeszkodami. Kto miał na liście,
skreśla, tak samo jak i wszystkie linie zawierające „po płaskim”.
Następnie na trasie okazuje się, że przejście po nachylonej belce da się zaliczyć, jeśli tylko spadnie się odpowiednio blisko końca z odpowiednio pewnym siebie wyrazem twarzy. Jak spadać z przeszkody, to jak po swoje. Kto miał brak rozpoznania charakteru przeszkód, skreśla.
Lecimy dalej – i jest to przedostatnie miejsce, w którym udaje mi się wydusić z siebie więcej niż parę kroków truchtem. Głównie dlatego, że jest z górki – nienachalnie, ale stanowczo. Kto miał „po płaskim”, skreśla jeszcze raz.
Długa prosta kończy się przy stercie prawie dwumetrowych palików. Ociosane z jednego końca wyglądają, jakby w niejednej palisadzie brały udział. Po jednym na głowę, a uśmiechnięta pani wolontariusz ruchem głowy wskazuje schody na górkę saneczkową, oczywiście po zejściu z górki paliki do zwrotu w to samo miejsce. Heja, ku chwale. Kto miał „po płaskim”, „nierozpoznanie tematu przeszkód” i „niedoszacowanie balastu”, skreśla odpowiednio, tyle razy ile pasuje.
Pierwsza maszyna. Taka drabinka na wysokość jakichś 2 metrów, ale ma tylko 3 poprzeczki, z czego dwie się kręcą, a tylko najwyższa daje sensowne oparcie. Oszczędność materiału, zapewne. Trick jest taki, żeby iść zaraz przy słupku tak, żeby bokiem podeszwy zapartym o słupek uniemożliwiać obrót szczebelka. No i warto pamiętać, gdzie się pęta gumikałach na sznurku, żeby go sobie nie zaplątać. Udało mi się zgrać te elementy i nie spaść. Kto ma zapisane „niewłaściwe obuwie do zadania”, „brak treningu równowagi” i „źle oszacowany charakter wysiłku - brak treningu obręczy barkowej”, skreśla.
Płucka
dzielnie walczą i właśnie zaczynają wyrównywać dług tlenowy po
schodach z palikiem, kiedy wychodzimy na następną stację.
Niestety, nie jestem najlżejszy z naszej trójki, więc podczas
rundki z noszami robię za jeden z dwu silników. Przedni, więc i
tak łatwiejszy. Kto miał „niedocenienie zmysłu twórczego
organizatorów”, może zacząć skreślać. Powiem, kiedy
przestać.
Idziemy dalej, na spotkanie pierwszej uczciwej
ściany. Wysokiej. Z linami, ale tylko z jednej strony. Śliskiej, że
buty nie łapią. Nawet nie patrzę jak inni ją pokonują, tylko od
razu zaczynam pompować. Kto ma „obuwie”, „słabe rączki”,
„lęk wysokości” i „brak umiejętności technicznych
niezbędnych na przeszkodach”, lub podobne, skreśla.
To samo na następnej przeszkodzie parę metrów dalej – wyższej wersji drabinki o trzech szczeblach, tym razem stałych. Tu ktoś postanowił zaoszczędzić na materiale, bo jak na wysokość przeszkody, szczebli było tak ze dwa razy za mało. Powiedzmy, ze to jest pierwszy punkt kryzysu, bo nawet nie musiałem za bardzo negocjować z pilnującym przeszkody wolontariuszem, żeby zrobić przysiady zamiast pompek. Kto ma „kardio”, „cykl beztlenowy”, „niedoszacowanie zmienności obciążeń” zaczyna skreślać i skreśla co przeszkodę, aż nie powiem „stop”.
Dalej jest pełzanie pod siatką. Idzie zaskakująco łatwo – wystarczy trzymać siatkę na zakolach nad czołem, gumikałacha wlec z boku i idzie jak po maśle. Tu niespodzianka, nic nie skreślamy – długi rękaw kamuflażu jest jak znalazł w kontakcie z ziemią, zakola wypolerowane nie stawiają oporu, gumikałach luzem nie zahacza, taką przeszkodę to mógłbym nawet i ze dwa razy pokonać.
W przeciwieństwie do następnej. Dostaję pięć kołków i przy ich pomocy mam pokonać perforowaną, nachyloną płytę. Górą, przy czym niestety otwory zaczynają się wystarczająco wysoko, żeby pierwsze półtora metra wymagało pomocy, przede wszystkim w namierzeniu kołków stopami. Z plecaczkiem i gumikałachem można spokojnie zapomnieć o podciągnięciu się na samych rękach, przełożeniu kołka i powtarzaniu tego aż do skutku – także dlatego, że otwory są celowo tak rozmieszczone, żeby kołki zawadzały o wszystko, a jednocześnie na tyle rzadko, żeby nie dało się tego pokonać metodą tysiąca kroczków.
Tuptamy dalej. W parku jest taki kanał z wodą, w miarę czystą, ale niezbyt bieżącą nawet po niedawnym deszczu. Normalnie przechodzi się go po mostku, ale tym razem trasa idzie zaraz obok, w najszerszym miejscu. Z lekkim rozbawieniem patrzę, jak poprzedniczy próbują wspinać się bokiem po kracie i ścianie mostku, przecież dno jest wybetonowane, a błota najwyżej po kostki i to tylko z jednej strony. No i stopy się schłodzą. Hopla, trochę chlupania i po sprawie. Kto ma „źle dobrane skarpety” skreśla, bo chlupało do końca zabawy.
Teraz zadanie z balistyki i fizyki ruchu obrotowego przedmiotów o asymetrycznie położonym środku ciężkości. Mianowicie na dystansie jakichś 10 metrów jest rozpięta płachta z wyciętym sporym otworem (tak z metr średnicy przynajmniej). Przez ten otwór trzeba przerzucić atrapę granatu trzonkowego, przynajmniej raz na trzy próby. Obserwując wysiłki poprzedników coraz bardziej utwierdzam się, że lob jest najlepszym pomysłem, bo zadziwiająco dużo ludzi „poległo” próbując rzucać z całej siły, jak siekierą na filmach, rzutem z góry. Pyk, za pierwszym razem, idziemy dalej.
Teraz można sobie skreślić „wysiłek beztlenowy”, „obsługę sprzętu przypadkowego”, i „poruszanie się z ograniczoną widocznością”. Zadanie polega na ubraniu maski przeciwgazowej (do wyboru jest „buldog” i „słonik”), wzięciu drewnianej skrzynki i przeniesieniu jej z punktu A do punktu A, przez krzory i wyboje. Trick na przyszłość – maski ze spodu stosu zazwyczaj są mniej używane i bardziej suche. To jest też miejsce, w którym kolega się zlitował i podzielił swoją wodą, więc kto ma zapisane „brak własnej wody” skreśla od tego miejsca co przeszkodę aż do mety.
Dobra, naprzód. I już po paru krokach wiemy, że nawet nie będziemy podchodzić, tylko odpompujemy. Kojarzycie te tory z różnych American Ninja Warrior Gladiator InieWiadomoCoJeszcze ? Takie, gdzie trzeba się tak szybko podciągnąć na luźnym drążku, żeby przeskoczył oczko wyżej, i tak aż na szczyt? Do tego momentu myślałem, że to mit. Jak moje bicepsy wybuchły śmiechem na samą propozycję takiego manewru, nie wspominając o zabawie z dodatkowym balastem i gumikałachem, to ledwo daliśmy radę zrobić zamienne pompki. A to nawet nie byłą jeszcze połowa dystansu. Kto ma jeszcze miejsce przy „słabe rączki” i „inwencja organizatorów”, skreśla.
Naprzód, bo już i tak wszystko jedno, przynajmniej obejrzymy sobie co tam dalej. Tętno – jest, i to jeszcze jak, płucka robią swoje na pełnym wk#rwie, jakoś to będzie - jak na razie tylko jeden wolontariusz kategorycznie stwierdził, że "jak pan koniecznie chce mieć zawał, to nie u mnie - proszę sobie iść dalej". Gór nie przeniosę, ale keg dam radę – taki, jak na następnej stacji. Obudziło to w nas dość ambiwalentne uczucia – bo kegi były wyraźnie za lekkie i dziwnie ciche, takie, których nie ma po co nosić. Trzeźwa uwaga pilnującej kegów pani, że pełne zostałyby wyniesione w pierwszej fali trzy godziny temu, tylko trochę poprawiła nam humory.
I kolejna zdrada – kojarzycie, jak Tarzan sobie śmiga na lianach, bujając się bezproblemowo albo wisząc w miejscu jak mu się podoba? Otóż, luźne pętle z liny przywiązane jak huśtawki bez siedziska zachowują się dokładnie odwrotnie niż liany. I żeby było śmieszniej, najbardziej po tyłku dostają mięśnie korpusu. Skreślamy dodatkowo „przeszkody techniczne”, „nie ten rodzaj wysiłku” i „brak sześciopaka”.
Dalej, akurat na tyle daleko, żeby trochę pozbierać oddech, są belki na łańcuchu. Ładne, szerokie, nisko nad ziemią, aż szkoda, że łańcuchy są przyczepione lekko niesymetrycznie i od spodu tak, że całość buja się jak wściekła od samego patrzenia. Na szczęście, można po trzech upadkach iść z pomocą zespołu. Widok dorosłych, brodatych, ubłoconych facetów trzymających się za rączki – bezcenny.
Długa prosta prowadzi nas do stolika z wodą pitną. Wygodnie jest i fajnie, aczkolwiek ktoś zapomniał wspomnieć organizatorom, że po deszczu miejscami na tym brzegu rzeki na skarpie robi się takie błoto, że można na nim jeździć jak na lodzie. Ot, unikalna mieszanka gruzu, iłu, popiołu hutniczego i tego, co odparowawszy z Kłodnicy nie dolatuje za daleko. Do wody pitnej docieramy bez wywrotek, jedynie po paru utratach równowagi. Pijemy ile wlezie.
Następna przeszkoda jest ułożona z opon na stelażu, stojących kantem na ziemi. Należy się pod nimi przecisnąć na drugą stronę. Ekipa może pomagać, podnosząc je z ziemi tyle, na ile pozwoli stelaż. Tyle teorii, a w praktyce bardzo bym chciał powiedzieć, że nie zmieściłem się w ogóle ze względu na obwód w klacie. Chciałbym, ale poprzestańmy na suchym stwierdzeniu, że ze względu na obwód. To ze skromności. To jest połowa trasy.
Dalej jest kontener, na który trzeba wleźć z jednej strony po zawiasach, i zleźć z drugiej. Praca zespołowa wygrywa z oporem materii po raz kolejny, mimo aktywnego przeciwdziałania balastu i gumikałacha. Tu można sobie skreślić „wspinaczkę”, jeśli ktoś jeszcze ma.
Dalej skreślamy znowu „przeszkody techniczne” i „słabe rączki”, bo tak to wygląda na drabince sznurowej, z której ktoś wyjął co drugi szczebelek, a która trzyma się w miejscu tylko dzięki interwencji zespołu. Szczęścia dopełniał fakt, że dzwonek którym należało zadzwonić był zawinięty dookoła górnej ramy, dobre ćwierć metra dalej – co pozwoliło mi zaliczyć moralny triumf zamiast fizycznego upadku. Wleczemy się dalej na przeszkodę mentalną.
Przeszkoda mentalna polega na tym, że ponownie mijamy stolik z wodą, ale tym razem pozostaje on poza naszym zasięgiem. Kto jeszcze ma miejsce, skreśla u siebie „inwencję organizatorów” tyle razy, ile uzna za stosowne.
Zaraz potem zaliczam sobie bonusowe punkty, natykając się na młodszą część rodziny. Młodsza część podnosi mnie na duchu, zapytawszy „Żyjesz?” i nie czekając na odpowiedź dorzucając „To lecę powiedzieć mamie, że jeszcze tak, nara!”. Nie wiem, po kim ten optymizm został odziedziczony.
Następna przeszkoda też jest z tych do odpompowania na sam widok. Skreślamy to co zwykle. Plątanina podwieszonych obręczy, lin, linek i drążków, kończąca się dzwonkiem – dość powiedzieć, że tym razem reszta ekipy nie musiała na mnie czekać, aż skończę ostatnią pompkę.
Lecimy (haha) ostatnią długą prostą, jeszcze wpier#ol na ostatnich paru przeszkodach i finito, punkt opatrunkowy jest za metą.
Następnej przeszkody nie podejmuję się opisać, bo to było jakieś obłąkane skrzyżowanie wiszących pali, łańcuchów i krótkich lin umieszczone na szubienicy. Do odpompowania i zapomnienia. Proszę sobie skreślić dowolne cztery rzeczy z listy, na pewno będą pasować.
Przerywnik w postaci strzelnicy ASG, z dwoma strzałami do sylwetki na może 20 metrach z karabinków z kolimatorami pominę. Poziom trudności żaden, bo drżączka spowodowana tętnem zupełnie znosiła się z tą zmęczeniową, a cele były wystarczająco duże i już postrzelane, że trafienia były zaliczane na odgłos. Tu nic nie skreślamy.
Skreślamy za to sobie „było ubrać rękawiczki”, bo na następnej przeszkodzie trzeba było wyciągnąć przez bloczek człowieka na oponie na jakieś 3-4 metry, i opuścić w tempie pozwalającym na zachowanie delikwenta w dobrym humorze. A że lina ewidentnie widziała lepsze czasy…
Powtórka z rozrywki, mianowicie jeszcze raz belki na łańcuchach. Bez zmian i bez przełomu, buja jak bujało, praca zespołem ponownie gwarancją sukcesu.
Dla odmiany od wspinania, następne dwie przeszkody składały się z łańcuchów zamiast lin, i z pionowych rur z talerzykami. Napompowałem się, ale wykręciłem od dotykania którejkolwiek. Było to też miejsce, w którym kolega z zapasem wody oddał jej resztę innemu zawodnikowi, który nie dość, ze zapomniał zabrać swojej, to jeszcze ubrał się na czarno i zapomniał zabrać ze sobą rozsądniejszych kolegów. No i go trochę ścięło. Notabene, reszta rodziny wspominała, że w pewnym momencie ratownicy dający pokazy na placu wzięli się i zawinęli gdzieś szybko mniej-więcej w tym czasie.
Przedostatnia stacja, czyli spacer z betonowym pieskiem, nie wymaga właściwie ani opisu, ani skreślania. Nazwa mówi sama za siebie, pętla była w cieniu, a i piesek jakiś taki małomówny i niekontaktowy, ale łagodny. Idziemy na ostatnią przeszkodę, a tam hardkor. Co gorsza, hardkor nie do odpompowania.
Wyobraźcie sobie skrzyżowanie kieratu, tyrolki, średniowiecznej drabiny szturmowej, zepsutego mostu linowego i przewróconej stalowej kratownicy, zakończone ścianą, pochylnią i kopią pierwszej przeszkody. Macie to? To skreślamy sobie tak z pięć do dziewięciu dowolnych punktów z listy. W zamian było chodzenie na zepsutych sandałkach typu geta – klocek z poziomą deską, ale sznury masz sobie trzymać w rękach, zamiast przywiązać normalnie do stóp. Zrobiliśmy co się dało i powlekliśmy się dalej.
Akt trzeci – meta, czyli „Nigdy więcej!”
To już jest końcówka, mijamy ściankę wspinaczkową – i nie trzeba na nią włazić, mijamy murek – i można go ominąć, jedyna wspinaczka to krawężniki, metę właściwie słychać i czuć. Człowiek docenia życie, odzyskuje strzępy dumy i godności, aż tu nagle kończą się żółte taśmy wyznaczające trasę. Plecy młodych ludzi, którzy nas przed chwilą wyprzedzili, migają nad dodatkowym zestawem niespodziewanych przeszkód. Coś dziwne te przeszkody, bo niewymiarowe – za niskie, za gęsto szczebelki, można by rzec że wręcz wygodne, ale dekady doświadczenia życiowego przebijają się przez zmęczenie i euforię finiszu. Pytam wolontariuszki spokojnie zwijającej zerwaną żółtą taśmę: „To jest tor dla dzieci, prawda? Nasza trasa to te schody i dopiero na metę, tak”. Pytam, choć zanim dokończę pytanie znam odpowiedź. Reszta zespołu też, bo zanim wolontariuszka zaczęła kiwać głową byli już w połowie drogi. Już na schodach dogoniły nas pohukiwania młodych głosów „Ej, ale to nie tędy!”. Znaczy, najpierw głosy, potem tupanie, a potem znowu nas minęli. Nie przeszkadzało nam to jednak wcale – wiedzieliśmy, ze zaraz za rogiem jest ostatnie pięćdziesiąt metrów i strefa finiszera. Nie uwierzycie, ale przebiegliśmy ten kawałek, i to w szyku, patrolowo, z gumikałachami na sektorach, a ja nawet dotrzymałem kroku. A co. Dostaliśmy po medalu i uścisku dłoni od bardzo miłych żołnierzy, a mi udało się zachować fason i nie paść na widoku.
Bo strefa finiszera to bardzo fajne miejsce. Dostajesz tyle wody, ile zmieścisz. Dostajesz smoothie owocowe. Ciasta, które wziąłem dla reszty rodziny, Nawet piwo było, lekkie, ale nie podjąłem wyzwania, bo wiedziałem że nikt nie da rady mnie nieść. Leżaczki, hamaczki i bean-bagi, na których można sobie przycupnąć odpinając znaczniki z butów, rozprzęgając gumikałachy i wysypując worki z piaskiem z plecaków. I wszystko zaraz na poziomie ziemi, bez pośpiechu wspinania czy czołgania. Normalnie, luksus i nirwana.
A potem dotarło do nas, że wychodzi się po schodach pod górę, na wysokości drugiego piętra, przez koronę hali.
Epilog I - „To co, widzimy się za rok?”
Wyszliśmy z hali. Młodsza część rodziny zrobiła nam prawdziwe zdjęcia pamiątkowe, na stopniach pokazywanego przez Agat Oshkosh’a i za granatnikiem automatycznym. Zrzuciliśmy mokre plecaki i ciuchy, starannie zawijając je do bardzo dokładnego prania. Wymieniliśmy się fachowymi opiniami na temat tego, co warto by dziś jeszcze zrobić, żeby nazajutrz nie dostać pierdolca od zakwasów. Starannie zignorowaliśmy rzuconą półgębkiem luźną obserwację, że na jesieni jest jakiś bieg na Czantorii, pikuś, bo 24km bez przeszkód, tylko po górach i właściwie nie trzeba prawie biec. Bardzo starannie zignorowaliśmy, bo jedną z niepisanych zasad jest to, że po doskonałej imprezie, po której z człowieka zostają zelówki i sztuczna szczęka, przynajmniej przez parę dni taki człowiek powinien się pooszukiwać, że rzucone za metą „nigdy, k#rwa, więcej!” nie znaczy tak naprawdę „To kiedy znowu, i co następne?”
Epilog
II – pamiętajcie, że nie prowadzimy po alkoholu i że butelki
trzeba po sobie pozbierać, jeśli bawiliście się w w grę w
skreślanie zgodnie z regułami. Tym, którzy wypili mniej niż litr,
zabrakło jednej z trzech rzeczy – pesymrealizmu na początku,
trunku pod ręką, albo papieru do skreślania.
Podsumowując: nigdzie i od nikogo nie dowiesz się w kontrolowanych warunkach i bez ryzyka nieodwracalnych konsekwencji tyle o tym, jak reagujesz na przeciwności i gdzie masz dziś ograniczenia, co zbierając srogi wpi##dol podczas próbowania pod jakąkolwiek presją nowych rzeczy zupełnie spoza swojej bajki. Nawet jeśli presja jest zupełnie wyobrażona, wewnętrzna. Koncepcję polecam, 11/10, ale Formoza Challenge – nigdy więcej!! A już na pewno nie w tym roku;-)
A, byłbym zapomniał. Stop, można przestać skreślać.
1) wliczając dzieci i niemowlęta wysysające z mlekiem i w ogóle, a nie licząc jakichś Małyszów, Radwańskich i innych takich nieobiektywnych, bo splamionych doświadczeniem praktycznym, być może nawet za cudze pieniądze.
2) przecież przy budżecie w setkach milionów i listach konsultantów długich jak końska noga by nas nie okłamywali, prawda? No, minus smoki, czary i ufoki, aczkolwiek z tymi ostatnimi to właściwie nadal nie wiadomo.
3) polecam tym razem jednak niskoprocentowe. Albo lekturę z przerwami. Czujcie się ostrzeżeni.
4) właściwie, marszo-truchto-dupozjazdo-błotnoślizgo-marszo-truchto-marszem. Długa historia, innym razem.
5) dla dociekliwych – parakord albo repik złożyć na pół, ustalić na nim pętlę wiążąc węzeł prosty, resztę sznurka na chama owinąć na „lufie” gumikałacha i zakończyć płaską ósemką. Nie zadziała na prawdziwym karabinku, bo się plastikowy sznurek przepali lub stopi. Pasek podczepić do pętli sznurka i dalej już normalnie.
Komentarze
Prześlij komentarz